To se ne vrati!

Zbigniew Górniak

Spośród kilku niewątpliwych uciech, jakich dostarczyła mi zmiana ustroju w Polsce i za które będę wielbił Wałęsę do końca życia swego, a potem i w niebie jeszcze, było uczestnictwo w zadymie pod nazwą Warszawska Giełda Papierów Wartościowych. Uch..., co to była za jazda! Większe emocje, niż dostać się w kocioł z pijanymi kibolami ostrzeliwanymi gumą, gazem i wodą. Człowiek w miesiąc dorabiał się mercedesa, cóż z tego, że używanego i tylko na papierze, ale za to z "full wypasem" - a potem, szast, prast!, maksymalne spadki, nadwyżka sprzedaży, niedźwiedź na parkiecie masakruje inwestorów i człowiek znów miał tylko na "malucha". (Niewtajemniczonym tłumaczę, że niedźwiedź to w giełdowej symbolice oznaka bessy, czyli spadków; symbolem hossy jest byk).
Piszę o tym akurat teraz, ponieważ w Poniedziałek Wielkanocny mija równe 10 lat od pierwszej sesji warszawskiej giełdy. Dziś, po latach, wybór takiego dnia na start do, z całym szacunkiem do tego słowa, spekulacyjnej forsy wydaje się mieć znaczenie nieomal metafizyczne. Po pierwsze, co każdy doskonale wie, w Poniedziałek Wielkanocny mamy śmigus-dyngus. I to by bardzo ładnie pasowało: wielu bowiem z tych, którzy przed laty spróbowali siły swego szczęścia i siły swych pieniędzy na warszawskim parkiecie, los chlusnął w twarze kubłem wody tak zimnej, że do dziś leczą się z przeziębienia, w czym udatnie pomaga im komornik. Po drugie, co już wiedzą nieliczni, Poniedziałek Wielkanocny jest w świeckim kalendarzu Dniem Sapera - dla upamiętnienia rocznicy sforsowania Odry i Nysy w 1945 roku przez Wojsko Polskie w sowieckich mundurach. Że inwestor giełdowy jest jak saper, mówić nikomu chyba nie potrzeba. Z tym, że saper - pierdut! - wyleci w powietrze rozerwany, koledzy go pozbierają, zapakują do worka i zakopią. Inwestorowi zaś, jak ma pecha, a miewa go częściej niż rzadziej, urywa wszystko po kawałku. Najpierw oszczędności. Potem to, co zaciągnął w formie kredytu. Następnie mieszkanie, działkę, sklep, hurtownię. Jeszcze potem urwie mu się żona, zmęczona biedą, nerwami i tym, że w chwilach intymnych a mhm... przełomowych mąż zamiast jej imienia wykrzykuje: Wólczanka za wszystko! Po cenie zamknięcia! Na samym końcu zaś odwiedzi go dwóch przyzwoicie zbudowanych panów mówiących po rosyjsku, którzy urwą mu uszy - za długi i uporczywe granie w kulki.
Oto, co bywało udziałem tych, którzy na początku lat dziewięćdziesiątych wdali się w romans z warszawską giełdą. Mnie to ominęło, bo w porę wytrzeźwiałem, ale faktem jest, że grali wtedy prawie wszyscy. Ten milionem tylko, a tamten miliardem (w starych złotówkach, rzecz jasna). O akcjach mówiło się na dyskotekach, stacjach benzynowych, w publicznych toaletach i na uniwersytetach. W biurach maklerskich gromadził się cały przekrój społeczny: profesorowie renomowanych liceów i ich uczniowie, którzy zeszli na manowce i wybrali alternatywne życie złodziei samochodów. Prostytutki i ich klienci z szacownych urzędów. Mięśniaki i intelektualiści, biedacy i nuworysze ze złotymi łańcuszkami wyrzuconymi na czarne golfy. Każdy grał ważniaka i bystrego analityka, choć wiadomo było, że na giełdzie i tak wygrywa małpa. (Swego czasu małpa rzucała lotkami do tarczy z wyrysowanymi nazwami firm. I to ona, a nie nabuzowani amfetaminą i liczbami maklerzy, najtrafniej wytypowała te firmy, których akcje wzrosną).
Mamy czas Wielkiejnocy, który powinna zdominować refleksja o przemijaniu. No więc poddaję się zaleceniom i w związku z rocznicą giełdy formułuję głęboką myśl: Ech, to se ne vrati!
Żywiec za wszystko! Do spodu! Po cenie dnia!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska