Tomasz Raczek: - Oscary to są nagrody marketingowe

Redakcja
Tomasz Raczek
Tomasz Raczek Paweł Stauffer
Rozmowa z Tomaszem Raczkiem, krytykiem filmowym i wydawcą.

- Za dwa dni dowiemy się, czy "W ciemności", obraz Agnieszki Holland, Amerykanie nagrodzą Oscarem. Już sama nominacja urosła do rangi sprawy narodowej, a wiadomo, że apetyt rośnie...
- Dystrybutorem naszego filmu w USA jest firma Sony Classic, wyspecjalizowana we wprowadzaniu obcojęzycznych produkcji na rynek amerykański. Ale co ważniejsze - w doprowadzaniu ich do oscarowej czołówki. Dlatego samą nominacją nie byłem zaskoczony. Jednak co do jej dalszych losów jestem bardzo ostrożny. Głównie z tego powodu, że najmocniejszy konkurent polskiego filmu, czyli irańskie "Rozstanie", już zebrał nagrody na wszystkich możliwych festiwalach europejskich. Na domiar złego w Stanach rozprowadzaniem "Rozstania" także zajmuje się Sony Classic. I to sprawia, że ostateczny wybór Amerykańskiej Akademii Filmowej nie jest już taki oczywisty.

- Z tego, co pan mówi, wynika smutny wniosek, że w oscarowych przedbiegach bardziej niż artystyczna wartość filmu, jego przesłanie, aktorskie kreacje liczy się to, czy dystrybutor okaże się wystarczająco obrotny.
- Tak właśnie jest. Oscara nie można traktować tak, jakby to był amerykański odpowiednik choćby Złotej Palmy w Cannes. Profesjonalne jury, obecne na prestiżowych imprezach filmowych, rzeczywiście poszukuje tego, co najlepsze, próbuje wskazać najdoskonalsze dzieła sztuki filmowej. Natomiast Oscary to są nagrody marketingowe. W tej całej gali, w tym wdzięczeniu się do kamer na czerwonym dywanie chodzi o to, by wzbudzić jak największe zainteresowanie, żeby potem tłumy waliły do kin. Wybiera się więc takie filmy, dzięki którym będzie można napędzić ten biznes. A nagroda dla najlepszego obrazu nieanglojęzycznego jest tylko przystawką. My się tym emocjonujemy, Amerykanie absolutnie nie. Gdyby się okazało, że "W ciemności" ostatecznie dostanie statuetkę, efekt tej nagrody byłby taki, że film trafi do kolejnych tysięcy widzów. Oczywiście to nie jest bez znaczenia. Wtedy naszych aktorów, z Robertem Więckiewiczem na czele, mógłby zobaczyć świat. I to byłby naprawdę sukces "W ciemności".

- Branża filmowa to dziś potężny biznes, machina, która kręci się wokół pieniędzy, promocyjnych akcji, sztuczek marketingowych. Tymczasem rozmawiamy przy okazji promocji książki Marcina Szczygielskiego "Poczet królowych polskich", dla której inspiracją były losy Iny Benity, przedwojennej gwiazdy polskiego kina. Co nam zostało z tamtych lat?
- Przed wojną w Polsce nakręcono 200 filmów. I wszystkie są dziełem niewielkiej, ale utalentowanej grupy filmowców. W tamtych scenariuszach nawet drobne rólki miały wartość. Mieczysława Ćwiklińska na przykład była mistrzynią drugiego planu, jej filmowe epizody to prawdziwe perełki, zresztą zawsze pisane z myślą o niej. Dziś aktorzy nie mają takiej oferty. Praca przy filmie to dla nich bardzo często przede wszystkim szansa na wyrwanie kasy. Przy jednej produkcji pracują setki ludzi, a każdy stara się ustawić w takiej pozycji, by mieć coś do powiedzenia i dostać za to pieniądze. Przed wojną na planie pracowała zaledwie kilkunastoosobowa ekipa.

Zobacz "W ciemności" w kinie Helios w Opolu sprawdź godziny seansów

- Ale też X Muza wcale się wówczas nie cieszyła wielkim poważaniem. Prawdziwa sztuka to był teatr, tam wypadało bywać, tam rodziły się gwiazdy. Dzisiaj w społecznym odbiorze scena wciąż jest elitarna, kino egalitarne. Tyle że aktorzy zmienili swoje priorytety. Dzielą się na filmowych i teatralnych. I tych pierwszych jest znacznie więcej.
- Na początku historii kina doszło do artystycznego falstartu. Georges Melies namówił Sarę Bernhardt, wtedy najsławniejszą aktorkę świata, żeby wystąpiła w filmie. Ona się zgodziła. I strasznie ośmieszyła, ponieważ styl teatralny, ten szeroki gest, który ona in extenso przeniosła do filmu, zupełnie tutaj nie zdał egzaminu. Wyszło bardzo nienaturalnie. Ludzie w teatrze byli nią oczarowani, a gdy to samo oglądali na ekranie, pękali ze śmiechu. Wyszło na to, że kino dla wybitnego aktora to zabójstwo. Zanim się okazało, że do kamery trzeba grać inaczej, minęły lata. Dlatego nasze obecne opinie o filmie i teatrze nie mogą się odnosić do rzeczywistości lat 20. Sarah Bernhardt to były szczyty talentu, a dziś może dwie osoby na widowni w kinie wiedziałyby, o kogo chodzi. Stanisław Wyspiański, kiedy pisał "Protesilasa i Laodamię", dramat oparty na mitologii greckiej, miał problemy, żeby widownia wiedziała, o czym opowiada, bo znajomość mitologii nie była powszechna. Dziś ktoś, kto chciałby tę sztukę wystawić, musiałby sobie odpowiedzieć już nie na pytanie, czy ludzie wiedzą, o czym mowa, ale czy w ogóle chcą się tego dowiedzieć. Jestem przekonany, że nie. Sto lat z kawałkiem minęło. I mamy inny świat, choć elementy te same, bo zawsze ludzie byli zainteresowani plotką, chodzili do teatru, kina, mieli potrzebę adoracji osób bardziej utalentowanych niż oni sami.

- Sławomir Koper w "Życiu prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej" wspomina, jak po spektaklu bodaj w Częstochowie publika zatrzymała sanie, którymi jechała Jadwiga Smosarska. Panowie wypięli konie i sami się zaprzęgli, by powieźć gwiazdę, dając tym dowód swojego uwielbienia dla niej. W naszym tu i teraz sława, popularność oznacza raczej, że wszystko jest na sprzedaż.
- Jest internet dający dostęp wszystkim do wszystkiego. To spowodowało, że każdego można podejrzeć, wszędzie wejść i wylansować kogoś, kto nic nie potrafi, ale przyciąga uwagę. Dawniej też wielbicieli interesowało prywatne życie Heleny Modrzejewskiej, ale do tych wiadomości trudniej było dotrzeć. Więc była bardziej niedostępna i szanowana. Na piedestale. Dlaczego słynna Greta Garbo w pewnym momencie postanowiła zaszyć się w domu? Bo chciała zachować tę swoją niedostępność, chciała dla świata pozostać aktorką idealną, nie chciała, by ludzie widzieli jak się zmienia, starzeje.

- Tak postępowały wielkie gwiazdy, ale nie celebryci, nowa kasta w show-biznesie. Nie chodzi o to, co potrafią, tylko jak często się pokazują.
- Akurat Ina Benita była taką prekursorką celebrytki, osobą interesującą, niekonwencjonalną i na pewno wyrastającą ponad przeciętność w czasach, w których żyła. Nawet nie z powodu talentu, ale naturalnych cech, które sprawiały, że niosła w sobie świeżość, otwartość.

- Jednak nie zapisała się w pamięci widzów i w historii polskiego kina tak jak Smosarska, Ćwiklińska, Dymsza czy Bodo. Zaszkodził jej związek z oficerem Wehrmachtu.
- To był jeden z ostatnich jej skandali. Inny ją wyniósł, utorował drogę do kariery. Zaczęło się od morderstwa. Iga Korczyńska, tancerka, miała narzeczonego, który ją bił. Kiedy go rzuciła, wpadł do garderoby i zastrzelił ukochaną. A świadkiem tej zbrodni była początkująca tancerka Ina Benita. Jako główny świadek oskarżenia pojawiała się na każdym procesie i tym samym we wszystkich gazetach. Ludzie dowiedzieli się, kto to jest, a ona w ciągu dosłownie kilku tygodni dostała rolę w filmie i angaż do teatru już jako aktorka.

- I tu rzeczywistość niewiele się zmieniła. Skandalami żywią się także nasze brukowe gazetki i internetowe portale plotkarskie. I bohaterowie tych skandali też - bywa - na nich wypływają.
- A jak nie mają ról, to z kolei sami prowokują różne sytuacje, żeby zaistnieć, żeby ludzie o nich nie zapomnieli. Z tym, że nie generalizowałbym, bo na przykład taka aktorka jak Kinga Preis świetnie prowadzi swoją karierę. Ona ma w sobie prawdę, szlachetność tego zawodu. Oprócz wielkiego talentu. I nie widzi potrzeby zwracania na siebie uwagi, gdy nie ma na to pokrycia artystycznego.

- Możemy ją podziwiać w filmie, od którego zaczęliśmy naszą rozmowę - "W ciemności", ale także w "Róży" Wojciecha Smarzowskiego, która weszła na ekrany w cieniu obrazu Holland.
- A szkoda, bo "Róża" jest filmem europejskim, bardzo wyrafinowanym artystycznie. Doskonałym. I trudniejszym. Żydzi zostali już w kinie tak pokazani, że każdy ma swoje zdanie w tej sprawie. A sytuacja Mazurów, którzy po wojnie nie czuli się ani Polakami ani Niemcami, to temat dotąd nietknięty. Trzeba wykazać trochę erudycji i wrażliwości, by zrozumieć “Różę". Ten film odchorowuje się tydzień. Ale to zachęta, nie antyreklama. W czasach, gdy nic nie jest ważne, można zobaczyć coś, co tak porusza.

W opolskim Heliosie Tomasz Raczek poprowadził spotkanie z Marcinem Szczygielskim, promujące jego powieść "Poczet królowych polskich", a poprzedzone filmem "Jego ekscelencja subiekt" z 1933 roku, w którym zagrała Ina Benita.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska