Trener w dymniku

Juliusz Stecki

I. Kiedy w ostatniej niemal fazie przygotowań do koreańsko-japońskich finałów piłkarskich mistrzostw świata, ukochana armada selekcjonera Jerzego Władysława Engela - po zarobkowaniu w licznych reklamowych spotach nie tylko produktów żywnościowych, tudzież odpoczynkach po ligowych trudach w kraju i za granicą - przystąpiła wreszcie do ostatecznego szlifu formy, najpierw pospieszono na niemiecką prowincję celem zdobycia kondycji w trakcie aż pięciodniowego obozu. Obozem pracy to on jednak nie był, gdyż aniołki Engela trenowały tam raptem raz dziennie, a potem były tak zmęczone, iż z wielkim trudem peregrynowały następnie po Europie, aby pożegnać się z rodzinami przed odlotem prezydenckim samolotem do Korei.
Selekcjoner pilnie strzegł jednak swoich rewelacyjnych tajemnic warsztatowych, a wynajęci ochroniarze z praktyką nabytą w pracy przy osłanianiu polskiego rządu przed społeczeństwem eliminowali z bliższych i dalszych okolic szpionów obcej maści, a ostatnią zaporą dla wywiadowców - również z polskimi paszportami, udających pono dziennikarzy, na usługach wrogich ośrodków - był sam Jerzy Władysław Engel. W ośrodku - opuszczonym tuż przed przybyciem kadry przez niemieckich weselników i gości komunijnych - zajął on najwyższą pozycję, bo w pokoju z oknem w dachu, po to, aby stojąc w dymniku, w porę móc wypatrzyć i unieszkodliwić dywersantów.
II. A sposobów na boiskową opozycję w Korei, a potem i w Japonii przygotować miał Engel całe mnóstwo. Były w nim też te wymyślone przez wrogich Azjatów, a opracowane na podstawie analizy podręczników do wschodnich sztuk walki - sumo, dżudo, dżi-dżitsu, kendo czy karate. Jedną z ich naczelnych zasad jest dewiza: "ustąp, aby zwyciężyć".
- Jedziemy po mistrzostwo świata - ogłaszał wszem wobec Jerzy Władysław Engel. - Pokażemy - i tu dodawał tytuł z książki, w której zdołał już opisać swoje wiekopomne wyczyny, czyli polskie futbolowe pogromy Norwegów, Ukraińców, Estończyków oraz gladiatorów z Wysp Owczych - "Futbol na tak".
Już w pierwszym mundialowym boju, z Koreą, okazało się jednak, że sensei, czyli nauczyciel, Jerzy Władysław Engel jakby po łebkach studiował księgi o wschodnich sztukach walki, bo na tatami jego uczniowie - owszem - ustąpili, ale po to, aby polec z kretesem. Jeszcze gorzej poszło z Portugalią, która wykazała, że przede wszystkim polscy obrońcy Hajto i Wałdoch grają we właściwym dla siebie klubie, bo Schalke 0-4, gdyż tyle właśnie goli pozwolili strzelić swojemu bramkarzowi.
A po spotkaniu z amerykańskimi kowbojami polscy niedoszli mistrzowie świata - jak zapowiadali - rzeczywiście, wyjdą z grupy... Tylko innymi drzwiami... Wsiąda do prezydenckiego samolotu odlatującego na dwa tygodnie przed finałem mundialu do Warszawy. Wsiądą razem ze specjalnie oddelegowanym do przyrządzania im kulinarnych specjałów kucharzem, kilkoma stęsknionymi już własnymi żonami, pilnującymi w Korei ich cnót i obiecanej przez władzę kasy, a także cetnarami nie skonsumowanych produktów - od marchewek, przez piersi kurcząt do ostryg.
III. W kraju tymczasem trwają już poszukiwania nowego sensei futbolowej kadry narodowej. I są już wcale liczni kandydaci. Także z obcych stron. Wśród nich, wcale na poczesnym miejscu, student jeszcze, Jerzy junior Engel. Tak, tak, syn obecnego jeszcze selekcjonera, który w tym miesiącu wsławił się uratowaniem Legionovii przed spadkiem z III ligi.
Oto kandydat tych, którzy też zapracowali na narodową frustrację mundialowymi popisami nadętych podopiecznych Engela. Tych, którzy w mediach nadmuchali propagandowy balon, a teraz go gorliwie przekłuwają.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska