Trzeci raz obchodzę Ziemię

Redakcja
Z Robertem Korzeniowskim, trzykrotnym mistrzem olimpijskim w chodzie na 50 km, rozmawia Andrzej Szatan

- Przyszedł pan czy przyjechał do Opola?
- Zdecydowanie więcej jeżdżę. O ile każdego dnia przechodzę w granicach dwudziestu-trzydziestu kilometrów, wyjątkowo czterdzieści, to samochodem pokonuję co najmniej sto. Mistrzowi chodu samochód też jest potrzebny. Kiedyś na swoim citroenie miałem wypisane hasło "Dokąd nie dojdę - dojadę". Samochód jest przedłużeniem moich nóg, a jak mówi mój kolega, Rosjanin Ilia Markow, "chodziarze w cywilu nie chodzą". Kończę sportowe chodzenie i wkładam swoje cenne nogi do samochodu.

- Robert Korzeniowski
Urodzony 30 lipca 1968 roku w Lubaczowie. Wzrost: 168 cm, waga: 60 kg. Kluby: AZS AWF Katowice, Wawel Kraków, US Tourcoing (Francja). Żona Agnieszka, córka Andżelika.
Największe osiągnięcia: mistrzostwo olimpijskie na 20 km (Sydney 2000) i na 50 km (Atlanta 1996 i Sydney 2000); mistrz świata na 50 km (Ateny 1997), mistrz Europy na 50 km (Budapeszt 1998), zdobywca Pucharu Europy na 20 km (1996 i 2000), mistrz Uniwersjady (1991 i 1993), 18-krotny mistrz Polski w hali i na stadionie.

- Na buty dużo pan wydaje?
- Butów kupuję około dwunastu-czternastu par w roku. Relatywnie do innych wydatków nie są to koszty wysokie. Para butów to jakieś trzysta złotych. Największe pozycje w wydatkach stanowią przejazdy, zgrupowania klimatyczne, opłaty za usługi typu masaże, badania wydolnościowe, odżywki. Ubiory akurat produkuję sam. Buty muszę kupować.

- Buty nie są najważniejszym elementem wyposażenia chodziarza?
- Podczas każdych zawodów mam na ręce zegarek. Patrzę, czy zdążę dojść na czas. A tak poważnie - w tym zegarku jest sportester, czyli monitor pracy serca, a pasek przyklejony na piersiach to przekaźnik danych do tego zegarka. Dzięki temu monitoruję pracę serca na całej trasie. To tak jak z licznikiem obrotów silnika w samochodzie. Jeśli wiem, ile jest uderzeń serca na minutę, to potrafię określić sobie tempo, na jakie mnie stać. I to mi bardzo pomaga. Poza tym każde zawody są zapisane w komputerze, jeśli idzie o krzywą pracy serca, i to stanowi kapitalny bank informacji. Wyciąganie z tego zapisu wniosków sprawia, że wynik jest powtarzalny, a nie przypadkowy.

- Po Irenie Szewińskiej jest pan drugim najbardziej utytułowanym polskim sportowcem. Czy Robert Korzeniowski ma jeszcze coś do zdobycia? Co pana motywuje do ciężkiego, katorżniczego treningu?
- Dla mnie trening stanowi przyjemność. I nie jest ani katorżniczy, ani morderczy. Nie każdy ma talent, a mnie to zostało dane i z tego korzystam. Mogę więc powiedzieć, że jestem szczęściarzem, nie musząc zamieniać swojego treningu na pracę za biurkiem bądź przy taśmie produkcyjnej. Sportowe cele na dobrą sprawę już zrealizowałem, ale motywuje mnie w dalszym ciągu możliwość startu i ewentualnego zdobycia medalu w igrzyskach w Atenach w 2004 roku i łączenie tego z działalnością społeczną. Tylko dlatego moje dalsze starty mają sens. Bo sama walka o kolejne medale byłaby tylko poprawieniem sobie statystyk.

- Co najbardziej dokucza chodziarzowi? Samotność, temperatura, zmęczenie?
- Trening i zawody w ekstremalnie różnych warunkach. Zdarza się nam trenować w temperaturach poniżej zera, a startować w niewiele wyższych, ale czasami, jak podczas mistrzostw świata przed pięcioma laty w Atenach, w temperaturze czterdziestu sześciu stopni. Natomiast psychologicznie najbardziej uciążliwe jest to, że chód jest tak specyficznym sportem, iż można być wykluczonym z trasy przez sędziego za nie zawsze popełnione błędy. Dużą sztuką jest niezaprzątanie sobie tym myśli.

- Można w ogóle w trakcie tych pięćdziesięciu kilometrów marszu całkowice się wyłączyć z otoczenia?
- Da się to zrobić. Ja myślę o tym, co się dzieje na trasie, a nie mam myśli "biegnących" z boku, powodujących dekoncentrację. Im jest ona niższa, tym lepszy można osiągnąć wynik. Problem powstaje wówczas, gdy zawodnik słabnie i odpada od grupy. Wtedy następuje lawina dziwnych myśli, człowiek "walczy o życie" i chce, aby impreza jak najszybciej się skończyła. Przychodzą mu różne myśli do głowy, niekoniecznie zawsze związane z zawodami. Ja na szczęście jeszcze takiego czegoś nie doświadczyłem na "pięćdziesiątce". Miałem podobne załamania na dystansie dwudziestu kilometrów i potrafię zrozumieć, co czuje zawodnik, gdy słabnie po trzydziestu kilometrach, a ma jeszcze do pokonania dwadzieścia.

- Kiedyś Korzeniowski bedzie musiał przegrać. Co wtedy?
- Jeżeli wygra ze mną lepszy, to się z tym pogodzę. Staram się tak kierować swoją karierą sportową, aby tych porażek unikać. Wywalczenie w Atenach medalu innego koloru niż złoty nie będzie dla mnie porażką. Takie zakończenie kariery też biorę pod uwagę.

- Ateny są metą pańskiej kariery?
- Zawodniczej tak. Byłby to mój dwudziesty drugi sezon sportowy.

- Ile razy przemaszerował już pan kulę ziemską?
- Już jestem na końcu trzeciego okrążenia.

- Coraz więcej znanych sportowców startuje w wyborach samorządowych, chce być prezydentami miast, posłami, senatorami. Pan nie myśli o tym?
- Póki co na razie nie. Działalności społecznej mówię tak, polityce nie. Nie wykluczam współpracy z urzędem miasta, nie interesuje mnie kolor polityczny tego urzędu, ale faktyczne działanie ludzi. Muszę przyjąć zasadę, że jako człowiek, z którym identyfikuje się mnóstwo Polaków i który jest postrzegany jako symbol polskiego sportu, nie mogę należeć do jakiejkolwiek opcji politycznej. To jest moja zasada, której się trzymam, szczególnie teraz, kiedy pod moim adresem padają różne propozycje przedwyborcze.

- Są politycy, którzy wzbudzają pańskie zaufanie?
- Owszem. Mogę zaufać politykowi, który nie "skacze" z jednej partii do drugiej ruchem konika szachowego. Potrafię szanować poglądy polityków, pod warunkiem, iż osoba je prezentująca jest rzeczywiście ich wyrazicielem.

- Robert Korzeniowski zostaje ministrem sportu. Jaka byłaby pierwsza pańska decyzja?
- Na pewno nim nie zostanę. Ale załóżmy, że gdyby jednak, to na pewno wspierałbym programy, które aktywizowałyby sportowo dzieci i młodzież, aby nie marnować ich potencjału. Rolą ministra sportu nie jest być supertrenerem dla wszystkich zawodników w Polsce czy też menedżerem, ale budowanie klimatu dla sportu. Pierwszym pociągnięciem byłoby na pewno wprowadzenie ułatwień dla samorządów, jeśli idzie o finansowanie sportu.

- Jak się pan zapatruje na propozycję zmian w programie igrzysk olimpijskich. Wtedy "pod nóż" poszedłby także chód sportowy.
- Poki co nie słyszałem ani jednego poważnego wniosku na ten temat, poza komentarzami prasowymi. Z tego co wiem, wniosek ten został postawiony przez osoby nie związane z lekkoatletyką, a modyfikacje programu mogłaby przeprowadzić tylko Międzynarodowa Federacja Lekkoatletyki. Na dziś nie mam żadnych sygnałów stamtąd płynących. Poza tym nie wyobrażam sobie takiej sytuacji ze względów czysto pragmatycznych. Kolejne po Atenach igrzyska odbędą się w Chinach, a Chińczycy mają bardzo dobre chodziarki, dobrych chodziarzy, a przygotują ich na czas igrzysk na pewno jeszcze lepiej. Słyszałem natomiast o wprowadzeniu do programu igrzysk jeszcze jednego dystansu kobiecego, o modyfikacji dystansów wśród mężczyzn. Jak widać, propozycje są tak ekstremalnie różne, iż podchodzę do nich z rezerwą.
- Co pan zrobi po zakończeniu kariery?
- Zajmę się biznesem. Przecież coś trzeba robić, z czegoś żyć. Nie zamierzam pozostać na sportowej emeryturze w wysokości dwóch tysięcy złotych.

- Zaglądają panu ludzie do portfela?
- Oj, regularnie. W pierwszym rzędzie robi to urząd skarbowy, przy czym nie muszę sobie głowy zaprzątać abolicją. Polacy nie lubią, jeśli ktoś zarabia więcej niż średnia. Ostatnio problemem są dla mnie różne prośby o wspomożenie czegoś tam. Ja przyjmuję zasadę, że wspieram instytucje, które pomagają ludziom, a nie konkretnych ludzi, bo sam nie jestem w stanie zbawić świata. Wybieram sobie konkretne programy, które częściowo ten świat naprawiają.

- Wybiera pan programy, ale także je tworzy. Nową ideą w polskim sporcie młodzieżowym są uczniowskie kluby sportowe pańskiego imienia.
- "UKS Korzeniowski" ma zagwarantować dostępność dzieci i młodzieży do sportu w każdej gminie. Oczywiście wszędzie sam nie mogę być, ale staram się aktywizować społeczności lokalne, wykorzystywać chęć działania tych, którzy już coś robią, "kojarzyć" ich z samorządami, dyrekcjami szkół, kuratoriami, burmistrzami. Sam też wnoszę do tego własny wkład sponsorski. Nie ma bardziej demokratycznego sportu niż lekkoatletyka. Każdy, niezależnie od gabarytów swego ciała - mały, duży, gruby, chudy, chłopiec czy dziewczynka - znajdzie sobie w niej miejsce. Chcę realizować program, który za około dziesięciu lat da nam zawodników na miarę reprezentacji Polski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska