Trzesięnie ziemi w Nowej Zelandii. Tragiczne 20 sekund

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
W Christchurch trwa teraz akcja wielkiego sprzątania gruzowiska.
W Christchurch trwa teraz akcja wielkiego sprzątania gruzowiska.
Anna Gruczyńska i Małgorzata Pytka mieszkają w dotkniętym trzęsieniem ziemi Christchurch w Nowej Zelandii.

Anna Gruczyńska, jak wiele tutejszych Polek, trafiła na wyspę z miłości. Dziesięć lat temu wyszła za mąż za Nowozelandczyka. Osiedli w Christchurch. Wtorkowy kataklizm zastał ją w pracy, na szóstym piętrze biurowca blisko centrum.
- Około południa budynek zaczął się trząść - opowiada Polka - ale jeszcze stał w miejscu. Po chwili już cały kiwał się na boki. Z okien wypadały szyby, w pomieszczeniach wszystko zaczęło się przewracać. Tak jak nas uczono we wrześniu, po poprzednim trzęsieniu ziemi, próbowaliśmy biec w stronę klatki schodowej, czyli do tej części gmachu, która jest, a przynajmniej powinna być, bardziej stabilna.

Było centrum, jest kurz
Żywioł okazał się silniejszy. Rzucił ludzi na podłogę. Pani Anna dużo później zauważyła, że ma zdarte kolana. Przykucnięci czekali, aż wstrząsy ustaną. Z windy dochodziły krzyki zatrzaśniętej kobiety. Drzwi nie udało się otworzyć nawet łomem. Uwolnili ją potem ratownicy.

- A my biegliśmy schodami w dół - opowiada pani Gruczyńska - i zatrzymaliśmy się dopiero na trawniku. Po drodze wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że tam, gdzie dotąd wznosiło się centrum miasta, są potężne kłęby kurzu. Gdy opadł, okazało się, że budynki oddalone od nas o dwie minuty drogi są zwalone, albo się niebezpiecznie pochylają. Miasto wyglądało strasznie. Myślałam o dzieciach, które zostały w szkole na drugim końcu miasta. Na szczęście nic im się nie stało. Z mediów dowiedziałam się, że trzęsienie ziemi trwało około 20 sekund, to krócej niż pół roku temu. Ale jak się tkwi tam w środku, człowiekowi zdaje się, że to nieskończoność.

Słabsze - według skali Richtera - od wrześniowego trzęsienie ziemi przyniosło o wiele gorsze skutki. Epicentrum wypadło płytko pod ziemią, w porcie Letuton, bardzo blisko centrum. Jego odczuwana gwałtowność była 2-3 większa niż jesienią. Wtedy nie było ofiar.

Najbardziej widoczne straty są w centrum miasta, gdzie jest najwięcej starych budynków, nie budowanych z myślą o wstrząsach. Katolicka katedra z początku XX wieku straciła obie wieże i pani Annie przypomina katedrę wrocławską po II wojnie światowej. W katedrze anglikańskiej też runęła wieża i zapadł się dach.

Po koła w błocie
Ale szkody żywioł poczynił także w kilku tzw. dzielnicach zewnętrznych. Zwłaszcza w Sumner i Mount Plaesent opartych o wzgórza odzielające port od miasta. W tej drugiej dzielnicy mieszka Małgorzata Pytka, koleżanka Anny Gruczyńskiej.
Pani Małgosi nie było w czasie trzęsienia ziemi w Christchurch. Więc dopiero w czwartek obie panie pojechały zobaczyć, co żywioł zrobił z jej domem.
- Do Sumner prowadzi jedna droga - mówią - a właściwie to, co z niej zostało, czyli pagórki i wertepy. Jadąc, trzeba omijać szczeliny szerokie na kilkanaście centymetrów. Niektóre miejsca są zalane wodą po kolana, bo wszędzie popękały rury. Gdzie indziej zalega błoto, które wybiło na powierzchnię ziemi. Nagle przed nami wyrastają stojące w tym błocie po koła samochody. Kataklizm rzucił je aż tutaj. A kierowcy zostawili je, bo nie są w stanie wyjechać. Budynki przyklejone do wzgórz jeszcze tydzień temu wyglądały jak na widokówkach. Teraz straszą wybitymi oknami, zwalonymi ścianami i więźbami pozbawionymi dachówek.

Dwie Polki jadą do zniszczonych dzielnic, ale zasadniczo ruch, odkąd najsilniejsze wstrząsy ustały, odbywa się w przeciwną stronę. Mieszkańcy wyjeżdżają, wioząc na przyczepkach i półciężarówkach to, co udało się im ocalić.

- Część tych domów zwyczajnie - tak jak mój - nie nadaje się już do zamieszkania - mówi Małgorzata Pytka. - Inni wyjeżdżają, żeby choć na trochę zostawić za sobą tę traumę, którą przeżyli. Tutejsze linie lotnicze za 50 dolarów przewożą mieszkańców Christchurch do dowolnego miejsca w Nowej Zelandii. Ludzie nie czują się bezpieczni, bo od czasu do czasu dochodzi do wtórnych wstrząsów, a te powodują dodatkowe uszkodzenia.

Do wtorku dom pani Małgorzaty i jej męża opierał się o wzgórze, a reszta jego ciężaru spoczywała na specjalnych palach. Zbudowane zgodnie z nowozelandzkim prawem budowlanym fundamenty wytrzymały wstrząs o sile 6,3 w skali Richtera. Ale to, co ponad nimi, przesunęło się o jakieś 10-15 cm. Część podtrzymywana przez pale, odrywa się milimetr po milimetrze od reszty domu. Strach tu wchodzić, a co dopiero mieszkać.

Ofiar coraz więcej
W chwili, kiedy rozmawiamy, wiadomo już, że katastrofa zabrała życie 98 ludziom. Przybywa ich ciągle. Tylko w ruinach najbardziej zniszczonego budynku CTV - mieszczącego tutejszą telewizję i szkołę językową może być uwięzionych nawet sto osób. Szacunki zaginionych zmieniają się jeszcze szybciej. Podawana w czwartek liczba 260 już za chwilę może być nieaktualna. Z jednej strony ktoś zgłosił policji zaginięcie krewnego, ale gdy go odnalazł, z radości zapomniał odwołać tę informację. Jednocześnie wiele rodzin, zwłaszcza turystów, niczego na razie nie zgłasza, bo zwyczajnie nie domyślają się, że ktoś z ich bliskich może być pod gruzami.

Ofiar szuka się nieustannie. Ludzi wspierają psy. Żołnierzom, policjantom, strażakom i ratownikom nowozelandzkim pomagają przede wszystkim ci, którzy mają do Christchurch najbliżej - posiłki przyjeżdżają z Tajwanu, Singapuru, Japonii i przede wszystkim z Australii. W drodze są Amerykanie. O odbudowie na razie nie ma mowy. Kilka dni po katastrofie przede wszystkim przywraca się przejezdność ulic. Nie pracują szkoły ani biura.

- Obrazy z akcji ratunkowej były szokujące - mówi pani Anna. - Czasem trzeba było na miejscu amputować komuś rękę albo nogę tylko po to, żeby w ogóle wyciągnąć go na powierzchnię. Miejscową służbę zdrowia wspierały wszystkie okoliczne szpitale. Ale do wielu miejsc karetki nie mogły dojechać.
- Mieliśmy tu prawdziwy "sajgon" - opowiada pani Agnieszka Ziemianek, lekarka anastezjolog w tutejszym publicznym szpitalu. - Lekarze i pielęgniarki odwołali zaplanowane wcześniej urlopy, więc pracowników nie brakuje, ale i tak pracowaliśmy praktycznie bez przerwy. Pacjentów zwożono nieustannie. Wielu z nich wymagało amputacji. Ten widok ludzkiego cierpienia przerósł nasze wyobrażenia. Na szczęście wspierali nas koledzy nie tylko z wyspy południowej, na której leży Christchurch, ale i z północnej. Chorych dostarczano do bardziej odległych szpitali śmigłowcami.

Niestety, największy ruch szpitale mają już za sobą. Od 24 godzin w Christchurch nie wydobyto spod gruzów nikogo żywego. W trakcie rozmowy z dziennikarzem nto pani Anna otrzymuje esemesem potwierdzenie śmierci jednego ze znajomych. Przerywamy.

Nie wyjadę stąd
- To, co zobaczyłam, przeraziło mnie - Małgorzata Pytka - opowiada o pierwszym wrażeniu po wejściu do zniszczonego przez katastrofę domu. - Wszystko, co mieliśmy w środku, runęło. Okna są rozbite, drzwi wewnętrzne wyłamane, telewizor, podobnie jak wszystkie szafy, spadł na podłogę. Nie wiem, czy w ogóle uda mi się dojść do pokoju, w którym była biblioteka, bo odrywa się on od reszty domu.

Pani Małgorzata nie ma wątpliwości, że wstrząs musiał być straszny. - Kiedy wprowadzaliśmy się tam trzy lata temu (wcześniej przez wiele lat mieszkałam w Holandii), granitowy blat wnosiło do kuchni ośmiu mężczyzn - przypomina sobie. - Teraz ten blat leży... w jadalni. Zorganizowałam ekipę mężczyzn, by pomogli mi zabrać choć część tego, co ocalało. Zależy mi też bardzo na zdjęciach, tych tradycyjnych na papierze. Ale nic na siłę. Jeśli się okaże, że ta część domu rzeczywiście odpada, nie będę ryzykować życia innych dla książek, mebli czy zdjęć. Zresztą, jeśli w czasie tej planowanej pracy zdarzą się wstrząsy wtórne, ludzie teraz gotowi mi pomóc, nie będą pracować, niezależnie od tego, jak te rzeczy są dla mnie drogie.

Pani Małgosia nie ukrywa rozpaczy. Ale i nie dziwi się, że władze państwowe i komunalne zajmują się - póki co - ratowaniem ludzi, a nie jej utraconym mieniem. Na duchu podnoszą ją przyjaciele. Esemesy i telefony ze słowami wsparcia dotarły do niej z USA, Chile, Kanady, Niemiec, Francji, Holandii i oczywiście z Polski.

Premier Nowej Zelandii zaraz po katastrofie powiedział w telewizji, że jego kraj czekają czarne dni. I miał rację. Ale obie Polki podkreślają, że solidarność tutejszego społeczeństwa mocno te mroki rozjaśnia.
- Kiedy przyszłam do domu - mówi pani Małgorzata - drzwi wejściowych nie dało się otworzyć, ale obok nich była potężna dziura. Mógł tu przez dwie doby wejść, kto chciał. W środku, jak mówiłam, wiele rzeczy jest zniszczonych, ale nic nie zostało ukradzione. Po chwili przyszedł sąsiad, nauczyciel. Przyniósł wielką płytę i w ciągu 5 minut zasłonił tę wyrwę.

Ludzie pomagają sobie na każdym kroku. Ktoś na stoliku przed domem postawił tabliczkę z informacją, że ma prąd i zaprasza wszystkich, którzy chcą choćby załadować telefon komórkowy.

Ktoś obok ma na podwórku studnię i oferuje wodę wszystkim, którzy jej potrzebują. To cenny dar, bo prądu nadal nie ma połowa mieszkańców, a wody brakuje w blisko 80 proc. gospodarstw. Więc w szkołach władze organizują punkty, gdzie można za darmo nabrać sobie wody. Lokalne radio i telewizja informują, gdzie można z niej skorzystać. Właściciele sklepów rozdają darmowe mleko i inne produkty.

- Mimo kataklizmu i strat, jakie ponieśliśmy, nie wyjadę z Nowej Zelandii. To jest piękny kraj. Wierzę, że jeszcze znajdę tutaj swoje szczęście - mówi pani Małgorzata..

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska