Tylko ryba nie bierze

Krzysztof Zyzik
Krzysztof Zyzik
- W Bałtyku można wyłowić wszystko: szczątki samolotu, fragment łodzi podwodnej, kradzionego mercedesa, nawet ruskiego gangstera - mówi Janusz Nadolski, armator kutra WŁA 160.

Tylko ryba nie bierze - śmieje się Nadolski. Zaznacza, że od jakiegoś czasu uprawia czarny humor, bo tak naprawdę jego sytuacja jest dramatyczna. Rybołówstwo w Polsce podupada - gdyby nie letnicy, rybacy już dawno poszliby z torbami.

Port rybacki we Władysławowie, największy w Polsce. Ponad 60 procent mieszkańców miasteczka żyje z połowu ryb. Codziennie, bladym świtem, ponad sto kutrów rusza na ławicę. My płyniemy kutrem Nadolskiego. Łódka warta jest 850 tysięcy złotych, to efekt pracy trzech pokoleń Nadolskich.
- Tylko nie wracajcie mi bez ryb - armator żegna ekipę rybaków. W ostatniej chwili do kutra wskakuje kucharz, który o 5.00 rano zdążył kupić świeży chlebek i kiełbasę. Rybacy lubią dobrze podjeść...
- Coraz ciężej człowiekowi się pływa - mówi Edek Labuda. - Bo ja na przykład nie wiem, czy dziś cokolwiek zarobię. Nieraz człowiek na pusto wracał. Kiedyś, jakieś 20 lat temu, to był inny świat. Rybak brał cztery pensje "lądowego".

Płyniemy na łowisko - jakieś pięć godzin bujania. W tym czasie właściciel kutra jeździ od dostawcy do dostawcy i próbuje "sprzedać" nie złowione jeszcze ryby. Na razie ma odbiorcę na tonę śledzia, ale ma nadzieję, że połów będzie trzy razy większy.
- Niestety, panie Januszu, mamy już pełny magazyn - informują go w prywatnej przetwórni BMC.
Bo dziś panem jest przetwórca - nie rybak. Szef BMC, Jerzy Szpendowski, to chyba jedyny we Władysławowie człowiek, który chwali sobie nowe czasy.
- O proszę, to jest pierwsza puszka, jaką wyprodukowałem - wyciąga z szuflady biurka śledzia w pomidorze, z naklejoną taśmą wielką datą "1993". Szpendowski w ciągu siedmiu lat rozwinął firmę - zatrudnił w niej ponad 250 osób. Do jego biura codziennie pielgrzymują miejscowi rybacy. Ale obok, na rampę, podjeżdżają też ciężarówki z tanimi rybami z zagranicy. - Cóż, mamy wolny rynek - rozkłada ręce szef przetwórni.

WŁA 160 już na ławicy. Przez UKF podali, że zbliża się sztorm, już mamy jakąś siódemkę w skali Beauforta. Do naszego kutra podpływa bardzo blisko druga jednostka - WŁA 22. Musimy zarzucić linę na ich pokład, co pozwoli na połączenie sieci. Będziemy tukować, czyli wspólnie ciągnąć sieć.
- Oby tylko nam jej nie porwało - martwi się Janusz Załęcki, szyper. - Na jednym dobrym połowie nasz armator zarabia góra pięćset do tysiąca złotych. A cerowanie sieci może kosztować i trzy tysiące.
Na Bałtyku nietrudno porwać sieci, nasze morze to prawdziwe wysypisko śmieci.
- Pamiętamy jak dziś - opowiadają rybacy - jak w 1987 roku wyłowiliśmy ładę z angielską rejestracją. Miała kierownicę z prawej strony...
- Jak się nazywa starodawny ubiór szlachecki? - Romek Rambierd, mechanik, siedzi nad krzyżówką. Pogoda paskudna, mocno kołysze, to dobry czas na odpoczynek. Kapitan dzwoni do żony, która lada chwila ma rodzić.
- Jest już dwa tygodnie po terminie, rano miała bóle - martwi się Załęcki. Bardzo marzy o synku, jednak zarzeka się, że nie dopuści do tego, żeby potomek został rybakiem.
- Koniec z tą tradycją - mówi twardo. - Będę harował, żeby dać mu dobre wykształcenie, jakieś języki obce, żeby nie musiał być takim dziadem jak my - koledzy z aprobatą kiwają głowami.

Połów trwa. W tym czasie Janusz Nadolski, właściciel kutra, wrócił do domu na obiad. Potem pojedzie do Gdańska szukać kupców na rybę. Bo złowiony towar trzeba sprzedać do 24 godzin. Jak się nie znajdzie kupiec, to śledzie pójdą za grosze na mączkę rybną.
- Z rybołówstwem jest tak jak z polskim rolnictwem - twierdzi Nadolski. - Jeszcze w ubiegłym roku za tonę dorsza mogłem kupić siedem ton oleju napędowego. W tym roku już tylko trzy tony.
Rybacy na WŁA 160 potwierdzają.
- U nas tak jak wszędzie, na rybach najwięcej zarabia pośrednik - mówi Remek Derkacz, starszy rybak. - Ja na przykład w zeszłym miesiącu miałem 700 złotych na rękę. Żona załamana, bo chłopa ciągle w domu nie ma i jeszcze takie grosze przynosi.
W tych ciężkich czasach każdy rybak marzy o wyrozumiałej, ale i obrotnej żonie. Takiej, co nie tylko podtrzyma ognisko domowe, ale i zakręci turystycznym biznesem.
- Bo gdyby nie letnicy, to już dawno poszlibyśmy z torbami - mówi szyper Załęcki. - Każdy z nas stara się trzymać w domu te parę pokoików...

Popołudnie na pełnym morzu, ławica. Mamy sztorm, kuter kołysze na potęgę. Ale zbieramy się na pokład, bo trzeba wyciągać sieci. Nie wiadomo, ile złowiliśmy, to do ostatniej chwili zagadka.
- Na Zachodzie mają sondy sieciowe - mówi Załęcki. - Popijają kawkę w mesie i widzą, co ciągną już pod wodą.
Kuter dryfuje burtą do fali. Romek Rambierd odpala windę sieciową. Rybacy mozolnie, metr po metrze, wybierają sieć. Nad kutrem piszczą setki mew - im też się coś należy. Wielkie zwoje z rybami, tak zwane paczki, lądują w szotach. Każda z paczek to kilkaset kilo.
- Mamy jakieś półtorej tony śledzi i sto kilo dorsza - krzyczy Edek Labuda, stojąc po uda w śledziach. - To cholernie mało, chyba na zero wyjdziemy.
Rybacy zauważają, że sieć jest w kilku miejscach mocno podarta. Dzwonią do armatora. Nadolski jest niezadowolony. Oblicza, że wypłaci załogantom po 50 złotych za ten rejs. Po odjęciu paliwa wyjdzie mu jakieś 200 złotych zysku.

Wczesny wieczór - bierzemy kurs na Władysławowo. W tym czasie w knajpkach nadmorskiego kurortu zaczyna się ruch. Przeważają turyści, przypadkowe towarzystwo.
- Rybacy? - szef knajpy marszczy czoło. - A owszem, wpadają, jedno piwko wychylą i do domu. Czasem na kreskę biorą.
Do portowej tawerny wchodzi Messalina - legenda Władysławowa. Kobieta, która kochała wielu rybaków. Messalina od wielu już lat upija się na smutno. Jednak na wspomnienie starych, dobrych czasów w jej oczach pojawia się błysk.
- Kiedyś w dniu wypłaty pół miasteczka na czworakach chodziło - opowiada. - Rybak, jak wchodził do knajpy, to od razu wszystkim stawiał kolejkę. A teraz, panie, szkoda gadać. Na buty dla dziecka chłopakom brakuje. To co dopiero, żeby mi piwo stawiali.

Kilka mil do portu we Władysławowie. Szyper Załęcki dzwoni do żony, jeszcze nie urodziła. Rybacy i ich rodziny codziennie przeżywają ten sam stres. Każde wyjście z domu to celebra - jak u górników. Całusy, znak krzyża.
- Na co dzień się o tym nie myśli, ale tak naprawdę, to każde wyjście z wody może być tym ostatnim - mówi Remek Derkacz. - Myśmy już złowili w sieci dwóch naszych kolegów, którzy wypadli za burtę z innych kutrów. Wiozło się ich do portu i oddawało ciało rodzinie.
Załęcki miał niedawno moment, gdy chciał zrezygnować:
- Po tym, jak utopił się znajomy mechanik - mówi. - Wyleciał za burtę, ale jeden z kolegów zdążył zahaczyć go bosakiem. Przez długi czas próbował go wciągnąć, ale tamten nie miał już siły i w końcu się zerwał.

Wpływamy do portu. Przy kei kłębi się grupka ludzi, czekają na tradycyjną darmową skrzynkę śledzi.
- To biedacy, rodziny rybaków, którzy posprzedawali kutry, rozpili się - mówi Edek Labuda. - Jak tak na nich patrzę, to dziękuję Bogu, że jeszcze mam co jeść.         
PS. Materiał reporterski pochodzi z dokumentu z cyklu "Blisko Ciebie" w programie RTL 7. Podziękowania dla firmy IMP.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska