Upadek Ikara - jak zginął opolski pilot Dionizy Bielański

fot. Archiwum
Zdjęcie rozbitej maszyny prawdopodobnie zostało zainscenizowane przez służby specjalne. Wrak przewieziono w inne miejsce.
Zdjęcie rozbitej maszyny prawdopodobnie zostało zainscenizowane przez służby specjalne. Wrak przewieziono w inne miejsce. fot. Archiwum
Słowacki odpowiednik IPN wszczął śledztwo w sprawie zestrzelenia w 1975 roku przez siły powietrzne Czechosłowacji polskiego samolotu cywilnego AN-2. Tym samolotem leciał popularny w Opolu pilot - Dionizy Bielański. Dlaczego zginął?

Pociski z pokładowego karabinu maszynowego dosięgły go nad słowacką miejscowością Kuty, zaledwie 8 kilometrów od granicy z Austrią. Podobno żelazną kurtynę chciał przebić "kosiakiem". Tak w gwarze lotniczej określa się lot koszący.

- Lecisz nisko, przy ziemi, jakbyś chciał skrzydłami kosić czubki drzew - tłumaczy 82-letni ppłk Zbigniew Hoffman, były szef Aeroklubu Opolskiego, a w 1975 roku przełożony Dionizego Bielańskiego. - Wszystko po to, żeby nie złapały cię radary.

Chociaż wtedy, 8 kilometrów od wolności, opolski pilot i tak mógł już nie przejmować się radarami. Od dobrych dwóch kwadransów siedziały mu na ogonie cztery myśliwce czechosłowackiej armii.

Hoffman pamięta Bielańskiego doskonale: - Przystojny. Koleżeński. Znany w Opolu. Znakomity instruktor, młodzież się do niego garnęła. Zero polityki. Cicho siedział, na ustrój nie narzekał, nic nie gadał o uciekaniu z kraju. Do Austrii wystartował prosto z łąki pod Krakowem. Robił tam opryski dla Agro. Zakład Usług Agrolotniczych. To było świetnie płatne zajęcie. Każdy chciał latać dla Agro, a już załapać się na opryski w Afryce, to było największe marzenie. Rok pracy i duży fiat w garażu stoi.

Co może poczciwy dwupłatowiec wobec dwóch MiG-ów 21 i dwóch L-29, zwanych "delfinami"? Tyle co kulawy kundel w starciu z czterema wypasionymi pitbullami. Ale uciekał im dzielnie.

Zbigniew Hoffman: - Nie pamiętam, skąd mam tę informację, ale podobno Dyzio, bo tak na niego mówiliśmy, pokazywał czechosłowackim pilotom z tych myśliwców jakąś dziecięcą zabawkę. Oni wykonywali ostrzegawcze manewry, a on im małpkę czy misia. Albo lalkę?

- Może chciał im w ten sposób zasygnalizować, że ma dzieci na pokładzie i żeby nie strzelali? - domyślam się głośno.
- Ciekawa interpretacja - kiwa głową Zbigniew Hoffman. - A może po prostu chciał ich w trąbę zrobić i zyskać na czasie?

Nie udało mu się. Dokładnie o 15.56 Vlastimil Navratil, pilot L-29, nacisnął spust karabinu. To było 16 lipca 1975 roku. Dionizy Bielański osierocił dwie córki.

Nie mieli prawa

Czechosłowacka armia nie miała prawa zestrzelić polskiego samolotu cywilnego. Był z tego samego obozu ideologicznego. Co innego, gdyby rolnicza maszyna do oprysków przyleciała znad wrażych terytoriów Europy kapitalistycznej. To dlatego Vlastimil Navratil - jak zeznał przed słowackim IPN - aż trzy razy upewniał się przez radio, czy rozkaz jest ważny.

Po wylądowaniu na lotnisku wojskowym w Brnie Navratil od razu pobiegł do dowódcy: - Dlaczego otrzymałem rozkaz niezgodny z przepisami? - Zapomnij o tym! Naciskał na to sam Jaruzelski. Mieliśmy gorącą linię z Warszawą. To Polacy chcieli zestrzelić swojego.

- Bardzo to przeżyłem i odszedłem z tego powodu z wojska, co wtedy nie było łatwe - powiedział Navratil czeskiej gazecie "Mlada Fronta Dnes", która na początku kwietnia tego roku przypomniała sprawę. I nie chciał powiedzieć już nic więcej.

Udało mi się odnaleźć żonę Dionizego Bielańskiego. Nosi już inne nazwisko, po drugim mężu, i prosi o zachowanie anonimowości. Mówi, że tamtego 16 lipca 1975 roku ktoś powiedział jej, że właśnie usłyszał w Wolnej Europie, iż nad Czechosłowacją strącono samolot, którym grupa polskich oficerów uciekała na Zachód.
- Wtedy jeszcze nie skojarzyłam tych faktów, ale już mnie coś niepokojąco ukłuło - wspomina.

Siedzimy w jej zadbanym mieszkaniu obwieszonym obrazami. W kuchni przypala się kapusta. Kobieta drżącymi rękoma przewraca rodziny album. Czarno-białe ujęcia sprzed lat: motor SHL, jugosłowiańska miniaturowa zastava wzorowana na fiacie, ciemne garnitury, krawaty "śledzie", fryzury a la Brigitte Bardot i Roger Moore.

Prawie na każdym zdjęciu przystojny kruczoczarny mężczyzna w skórzanej kurtce pilotce, nieodmiennie z radosnym uśmiechem na ustach. To Dionizy Bielański.
Gdy "Mlada Fronta Dnes" opisała niedawno incydent sprzed lat, polska prasa rzuciła się do Jaruzelskiego.

Z oświadczenia generała podanego do PAP: "Oświadczam - faktu owego zestrzelenia ja, a także inne osoby z ówczesnego kierownictwa MON oraz Sztabu Generalnego - nie pamiętają. A w ogóle jak można odnosić do MON rzekomo polską decyzję o zestrzeleniu owego samolotu? Ani pilot nie był osobą wojskową, ani samolot AN-2 nie należał do lotnictwa sił zbrojnych".

Trumna pod eskortą

Czy Dionizy Bielański miał wtedy kogoś na pokładzie? Wyjaśni to wspólne śledztwo IPN i jego słowackiego odpowiednika. Sprawa wyszła dopiero w 2000 roku, kiedy słowacki Urząd Dokumentacji i Badania Przestępstw Komunizmu doszedł do wniosku, że zestrzelenie polskiego samolotu było bezprawne. Śledztwo utrudnia fakt, że zmarł generał Josef Marusak, który wydał pilotowi bezpośredni rozkaz strzelania.

Zarówno strona polska, jak i czechosłowacka przedstawiły potem cały incydent jako nieszczęśliwy wypadek.

Były szef Aeroklubu Opolskiego pamięta takie zdarzenie: - Pewnego dnia zadzwoniły do mnie służby operacyjne, żebym pilnie sprawdził, gdzie jest rodzina Dyzia. Ja wiedziałem, że on jest wtedy na opylaniu lasów pod Krakowem i trochę mnie ta prośba zdumiała. No ale rozkaz jest rozkaz. Zatelefonowałem do jego mieszkania i tam ktoś odebrał i powiedział, że żona z córkami jest w Jeleniej Górze. Sprawdziłem to też telefonicznie. I tak zameldowałem służbom operacyjnym.

Gdy potem Zbigniew Hoffman dowiedział się, co zaszło nad Słowacją, pomyślał, że władza, zanim podjęła decyzję o zestrzeleniu Bielańskiego, sprawdzała, czy na pokładzie AN-2 jest jego rodzina. Gdy się upewniła, że pilot leci sam - władza kazała zabić.

- Długo nie wiedziałam, co się stało - wspomina żona opolskiego pilota.
- Myślałam, że mąż jest w delegacji, aż tu nagle odbieram dziwny telefon: kiedy pogrzeb. Gdzieś tak po dwudziestym lipca dostaję telefon z Wrocławia z Agro, że mąż miał wypadek. Śmiertelny. Gdzie? W Czechosłowacji. A co on tam robił?

Milczenie. Potem przywieźli trumnę. Metalową. Pod eskortą. Ci ludzie mieli mundury, ale nie pamiętam, jakie, na pewno nie milicyjne. Dano mi dokumenty po czesku, że mąż to mąż i że miał wypadek. Trumny otworzyć nie pozwolono.

Dostałam jedynie jego torbę, z którą niby leciał. Taka torba-listonoszka. Lekko nadpalona, a w środku dwie jego koszule, szczotka do włosów oraz jakieś obce klucze.

Pogrzeb odbył się na cmentarzu w Opolu Półwsi. Ukradkowy, bez pompy przynależnej asom przestworzy. Grób jest skromny: bez śmigieł i tym podobnych lotniczych symboli.

- Do dziś nie wiem, czy tam naprawdę leży mój mąż. Czy w ogóle w tej trumnie ktoś leży. Chciałabym przeprowadzić ekshumację, ale to może spowodować tylko decyzja prokuratora, a nie artykuły prasowe.

Czy on naprawdę uciekał?

Zdjęcie rozbitej maszyny prawdopodobnie zostało zainscenizowane przez służby specjalne. Wrak przewieziono w inne miejsce.
(fot. fot. Archiwum)

Żona Dionizego Bielańskiego tak tłumaczy chęć zachowania anonimowości: - Ja przez całe tamte lata się bałam. Potwornie bałam. Miałam 30 lat i dwie córki na wychowaniu, które chciałam chronić przed złem. Wokół mnie zapanowała zmowa milczenia. Ludzie wiedzieli, co się stało, i niektórzy bali się nawet ze mną rozmawiać na ten temat. Woda w usta. Ale przede wszystkim wrogość ze strony urzędów. Przez lata odbierałam dziwne telefony: a to ktoś mówił, że Dyzio miał oprócz nas inną rodzinę, a to groził, że coś się stanie mnie albo córkom, jak nie przestanę koło sprawy chodzić. Pamiętam, że ostatni telefon był jeszcze w 1984 roku! To, że przetrwałam, zawdzięczam dużej grupie przyjaciół swoich i męża. Oni zawsze stali przy nas. Także całkiem obcy opolanie okazywali mi sympatię i pomoc.

Owo "chodzenie wokół sprawy" to była najnormalniejsza chęć uzyskania odszkodowania za męża. Żona pilota procesowała się z firmą od usług agrolotniczych. Firma była państwowa, jak wszystko wtedy. Sądy też były państwowe, a raczej partyjne. Dlatego orzekły, i to w najwyższej instancji, że za życie Dionizego Bielańskiego jego żonie nic się nie należy. Dla tych, którzy chcieli uciekać z socjalistycznego raju - na dodatek tak brawurowo - socjalistyczny raj litości nie miał.

- Tylko czy Dyzio naprawdę chciał uciekać? - powątpiewa żona. - Słowem nigdy nie wspomniał o tym, żebyśmy może wyjechali na Zachód. On się tu realizował, razem lataliśmy, szkolił młodzież, pisał opowiadania do "Skrzydlatej Polski". Był patriotą, mimo nacisków nie dał się wciągnąć do partii, gdyby żył, prędzej skoczyłby przez ten płot niż Wałęsa. Tak więc ja naprawdę nie wiem, co wtedy zaszło, i bardzo bym chciała to wyjaśnić. Może go porwano, zmuszono...

Aby pojąć zawiesistą ponurą atmosferę, w której przyszło wtedy żyć kobiecie, trzeba uświadomić sobie kilka spraw: po pierwsze - było to zaledwie 4,5 roku po krwawym stłumieniu Grudnia '70. Po drugie - gierkowszczyzna przeżywała swój propagandowy rozkwit i każdy, kto gestem, mową lub uczynkiem podważał sens ówczesnego porządku, narażał się co najmniej na utratę pracy, choć i nerki mógł mieć odbite. Po trzecie w końcu - odwaga społeczna miała dopiero przebudzić się niebawem - za rok w Radomiu i Ursusie oraz za 5 lat na Wybrzeżu. I jeszcze mały szczegół: rodzina Bielańskich mieszkała na osiedlu pełnym zawodowych wojskowych.

Żona Dionizego Bielańskiego mówi, że boi się trochę jeszcze dziś.
- Bo gdy widzę, jak się te wszystkie rozliczeniowe sprawy ciągną i nie mogą skończyć, to dochodzę do wniosku, że komuś na tym bardzo zależy. I że ten ktoś musi być bardzo wpływowy.

Mimo że i tak media były wtedy w kagańcu (o incydencie nie ukazała się żadna notka prasowa), strona czechosłowacka starała się ukryć prawdziwą przyczynę upadku samolotu. Na jednym ze zdjęć będącym w posiadaniu słowackiego IPN i dokumentującym tragedię opolskiego pilota widnieje wrak samolotu leżący w łanach zboża. Fachowcy od katastrof mają uzasadnione podejrzenie, że zdjęcie jest inscenizacją. Bo według raportów samolot Bielańskiego spłonął doszczętnie, a tu zboże wokół wraku na fotografii nie jest nawet osmalone. Dodatkowo na innym zdjęciu widać obok wraku ślady ogromnych opon. Jakby jakiś wielki pojazd przywiózł na pole szczątki samolotu.

Prawda z sieci

W ucieczkę ojca z Polski nie bardzo wierzy też młodsza córka Dionizego Bielańskiego.

- Nie wierzę, że miałby jakiś powód, by uciekać. Byliśmy fajną rodziną, a rodzice byli świetnym związkiem. Zbyt dużo go tu też trzymało. Mam całą teczkę wycinków o tacie, on prowadził tu rajdy pilotów i dziennikarzy, był znanym instruktorem. Mimo że miałam pięć lat, gdy zginął, pamiętam go.

Ona także, podobnie jak jej matka, prosi o zachowanie anonimowości.
- Skoro przez tyle lat wokół nas była cisza, to niech nadal będzie. Nie chcę robić wokół nas niepotrzebnej sensacji. Wciąż toczy się śledztwo IPN i obowiązuje mnie jakiś rodzaj poufności. Przede wszystkim zależy nam na wyjaśnieniu prawdy o zdarzeniu.

Na trop tej prawdy córka Dionizego Bielańskiego wpadła kilka lat temu i całkiem przypadkiem. Opowiada:

- Matka długo opowiadała nam, że to był wypadek. Rozumiem ją: młoda, samotna, zrozpaczona kobieta, która chciała nas chronić. Gdzieś tak po 2000 roku przeczytałam w jakiejś gazecie wspomnieniowy tekst o Aeroklubie Opolskim, a tam wzmiankę o tacie - że zginął w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Jak to w niewyjaśnionych? Przecież to był wypadek... Potem trafiłam gdzieś na wzmiankę, że czeski IPN opublikował listę Polaków, którzy za komunizmu zginęli na terytorium Czechosłowacji i że jest wśród nich jeden cywilny pilot. Ale tam wtedy nie podano nazwiska. To obudziło moją ciekawość. Zaczęłam szperać w sieci i natknęłam się na stronach IPN na nazwisko ojca. Natychmiast przekazałam tę informację rodzinie. Potem w redakcji Wolnej Europy w Warszawie próbowałam szukać tego archiwalnego nagrania z 1975 roku mówiącego o grupie oficerów uciekających samolotem do Austrii.

A potem, w 2005, córka nieoczekiwanie wygrzebała w necie referat po czesku o zestrzeleniu ojca. Napisał go na historyczną konferencję Tomas Bursik. Z imieniem i nazwiskiem Dionizego Bielańskiego.

- To był szok - wspomina córka. - Szok, jak łatwo, siedząc przy ekranie i klikając myszą, odkryć po latach prawdę o swoim ojcu. Złożyłam wtedy wniosek do warszawskiego IPN o udostępnienie teczki sprawy oraz o wszczęcie śledztwa, które trwa i którego dotychczasowych ustaleń, proszę mi wybaczyć, nie mogę ujawnić.
Póki co, pokazuje swoją teczkę o ojcu, pełną prasowych wycinków sprzed lat. Pochwalnych, entuzjastycznych, fachowych.

- Chciałabym przywrócić go pamięci opolan. Oddać mu jego dobre imię po latach dziwnego milczenia - mówi.

Wieloletnim partnerem Dionizego Bielańskiego w rajdach dziennikarzy i pilotów był nieżyjący red. Bogumił Olszewski, ojciec pracującego dziś w nto Mirosława Olszewskiego.

- Pamiętam, jak w domu przy zupie coś się mówiło o zestrzeleniu kolegi ojca. To było wtedy tak niezwykłe, jakby dziś napisać, ze kogoś zestrzelili kosmici.

W zasobach IPN znajduje się teczka o kryptonimie "Ikar", dotycząca przypadku Dionizego Bielańskiego. Wystąpiliśmy o jej udostępnienie. Za tydzień w wydaniu sobotnio-niedzielnym Magazynu nto "Ekstra" - ciąg dalszy sprawy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska