- W przyszłym tygodniu spotka się pan z grupami mniejszości niemieckiej w województwie śląskim i opolskim. Chce im pan pomóc w lepszym wykorzystaniu praw, jakie mają?
- Mniejszość nie zawsze korzysta ze wszystkich praw, jakimi dysponuje i to z różnych przyczyn. Wciąż jeszcze są miejscowości, w których mniejszość według spisu liczy więcej niż 20 procent, a nie ma tam tablic dwujęzycznych.
- To jest wina mniejszości? Czasu było przecież dosyć...
- Nie zawsze. Czasem działacze mniejszości nie chcieli zadrażniać sytuacji i czekali na stosowną chwilę. Kiedy podwójne tablice stały się w ogóle możliwe, mocno zwracano na to uwagę, że to nie oznacza, że powinna ruszyć jakaś tablicowa nawałnica. Tam, gdzie wsparcie radnych było wyraźne, tablice już stoją. W innych miejscach procedura także prawie wszędzie ruszyła. Prawdziwy problem jest tam, gdzie mniejszości jest mniej niż 20 procent.
- Niedawny przykład Ozimka pokazał, że na dobrą wolę radnych trudno mniejszości niemieckiej w tych sytuacjach liczyć, choć MN wspierały media, wojewoda opolski i in.
- Nie mam pewności, czy radni w Ozimku naprawdę źle odczytali zapis ustawy, czy też była to tylko zasłona dymna. Ale z ich wypowiedzi dla mediach wynikało, że dodawali wyniki konsultacji w całej gminie. Tymczasem intencja ustawodawcy jest oczywista - wiążące są konsultacje w danej miejscowości. Przepis jest tu precyzyjny. Luka w prawie polega co najwyżej na tym, że zakłada ono dobrą wolę samorządów. W praktyce nie zawsze się jej doświadcza. Mimo to będę radził działaczom MN, by nadal prowadzili wśród radnych swoistą kampanię promocyjną i z uporem przekonywali, że podwójne tablice mają pozytywne znaczenie i to wykraczające także poza region.
- Jak pan profesor to rozumie?
- Decyzja radnych z Ozimka bardzo ucieszyła niektóre środowiska litewskie. Dostarczyła im argumentów, by na Litwie nie ustawiać nazw polskich, skoro Polacy też ich nie stawiają i nie chcą dla swoich mniejszości. Stuprocentowej analogii między Niemcami w Polsce i Polakami na Litwie nie ma (na Litwie m.in. wygasła ustawa o mniejszościach, nowej nie uchwalono), ale przykład okazał się zaraźliwy. Wszystkie mniejszości w tym są podobne, że aby mogły skorzystać ze swoich praw, potrzebują życzliwego podejścia większości. W tym przypadku rad gmin. Tam, gdzie mniejszość według spisu liczy 20 proc. na ogół nie było z tym problemów. Tam gdzie jest jej mniej na Śląsku Opolskim nigdzie nie udało się ustawić tablic.
- Czym pan to tłumaczy?
- Brakiem pamięci, że na historię tej ziemi składają się dzieje różnych społeczności: Polaków, Niemców, Czechów. Coraz częściej podkreśla się, że także Ślązaków. Trudno jest obronić tezę, że teraz tu jest Polska, a wcześniej była biała plama. Ale niektórzy próbują tak robić wbrew pogmatwaniom historii.
- Potrafi pan sobie wyobrazić, że w niektórych miejscowościach pojawią się trzy tablice: polska, niemiecka i śląska? Czy to nie przesada?
- Jeśli gwara śląska zostanie uznana za język regionalny, to tak. Są już w Tyrolu Południowym i w Finlandii nazwy trójjęzyczne, a w Wojwodinie bywały nawet pięciojęzyczne. W Europie jest dziś swego rodzaju moda na podwójne, wielojęzyczne tablice. Jeszcze 20 lat temu można je było zobaczyć na Łużycach w Niemczech, w Południowym Tyrolu i w byłej Jugosławii. Dziś jest ich bardzo dużo w wielu regionach i krajach. Nawet we Francji, gdzie panuje całkowity brak uznania dla istnienia mniejszości pojawiają się tablice w języku korsykańskim czy bretońskim.
- Czym pan tłumaczy fakt, że w kompletnym zaniku jest korzystanie z języka mniejszości w urzędach. Można odnieść wrażenie, że jest to prawo niepotrzebne.
- W tej sprawie obserwujemy różne zjawiska. Wójtowie potwierdzają, że podań w języku mniejszości spływa do urzędów mało - najwyżej kilka w ciągu roku. I to jest zrozumiałe. Nawet jeśli ktoś biegle mówi po niemiecku, często podanie napisze po polsku - choćby dlatego, żeby nie tłumaczyć terminologii prawniczej, co bywa kłopotliwe. Sytuacja na Śląsku Opolskim nie odbiega pod tym względem od doświadczeń krajów bałkańskich czy Karyntii. Tamtejsze mniejszości mówią, że często im wystarcza ten komfort, że mają takie prawo, iż mogą z urzędnikiem porozmawiać w swoim języku ojczystym. Nie tylko Niemcy w Polsce, także Litwini, Białorusini i inne mniejszości częściej i chętniej używają swoich języków mniejszościowych w urzędzie w mowie niż w piśmie.
- Warto było w ogóle wprowadzać to prawo dla jednego podania i kilku lub kilkunastu rozmów w roku w danej gminie?
- Warto dla komfortu psychicznego mniejszości wynikającego z faktu, że ma ona takie prawo. Czy z niego korzysta, to inna sprawa. Komfort poczucia bezpieczeństwa ma i interesant, i urzędnik, który się nie musi z używaniem języka mniejszości ukrywać. Na drugim biegunie jest sytuacja prawna na przykład Słowacji. Tam urzędnikowi za użycie innego języka niż urzędowy w kontakcie z petentem grozi kara i to bardzo wysoka, od pięciu tysięcy euro. Z innym absurdem mamy do czynienia na Litwie. W gminie pod Wilnem, gdzie Polaków jest bardzo dużo, często Polakiem jest zarówno urzędnik, jak i jego interesant, ale rozmawiają z konieczności po litewsku. Trudno nie zauważyć, że to jest sytuacja kompletnie absurdalna. Powtórzę, w tym prawie idzie o poczucie bezpieczeństwa, o to by ani petent, ani urzędnik, mówiąc po niemiecku, ukraińsku, litewsku itp. nie musiał ściszać głosu i przymykać drzwi. Zachęcam więc gminy, które mogą to zrobić (mniejszość według spisu musi wynosić co najmniej 20 proc.), by język pomocniczy wprowadzać.
- W ostatnich latach priorytetem mniejszości niemieckiej jest edukacja. Na marginesie rozmów polsko-niemieckiego okrągłego stołu w środowisku mniejszości pojawiła się refleksja, że z jednej strony jest przyzwolenie dla szeroko rozumianej dwujęzyczności, z drugiej, wielu rozwiązań szczegółowych wciąż brakuje. Myślę o podręcznikach, o kształceniu nauczycieli do nauczania dwujęzycznego itd. Co może pan poradzić w tej sytuacji?
- Niewątpliwie największym problemem są dobre podręczniki. To jest trudniejsze niż znalezienie dobrego nauczyciela i napisanie programu. Zainteresowani uczniowie też zazwyczaj się ujawniają. Zwłaszcza że nie trzeba ich zbyt wielu. Na poziomie szkół podstawowych i gimnazjum wystarcza siedmiu, w szkołach ponadgimnazjalnych czternastu. A z podręcznikami wiele mniejszości ma problem, nie tylko niemiecka. Wróciłem niedawno ze spotkania z Polakami z Ukrainy. Oni nadal uczą się z podręczników z czasów sowieckich ze zdjęciami Breżniewa, bo takie mają.
- Czy mniejszość niemiecka w Polsce - w świetle ustawy - może żądać, by ministerstwo przygotowywało podręczniki, czy środowisko MN powinno jest pisać samo?
- Bardziej może postulować niż żądać. Nauczyciele często z konieczności odchodzą od gotowych podręczników drukowanych. Z pomocą komputera i internetu przygotowują różne doraźne, ale zwykle bardzo ciekawe pomoce dydaktyczne, prezentacje multimedialne itp. Mają one tę wadę, że są nietrwałe, przygotowywane dla konkretnej klasy czy grupy. Ale prawdziwy dobry podręcznik naprawdę nie każdy napisze.
- Wielu rodziców wciąż boi się dwujęzyczności...
- Niesłusznie. Najważniejsze, by dziecko nie znalazło się w edukacyjnym getcie. Najlepsze jest kształcenie od początku dwu- a nawet trójjęzyczne. Tak edukowane dziecko zyska nie tylko otwartą, wielokulturową, szeroką tożsamość, ale i dodatkowe szanse na rynku pracy. Obojętne, czy to będzie rynek w Polsce, w Niemczech czy gdzie indziej. W wielu krajach już się to rozumie. Kiedy na seminarium doktoranckie trafia do mnie student z Polski, zwykle zna dwa języki, ojczysty i jeden obcy. Jego koleżanka lub kolega z Ukrainy często bije go na głowę, bo zna tych języków pięć. U nas takiej świadomości nie ma dziś ani większość, ani mniejszość.
Spotkania z prof. Grzegorzem Januszem: 17.04. o 13.00 w Górnośląskim Centrum Kultury i Spotkań im. Eichendorffa w Łubowicach; o 16.00 w MOK Krzanowicach;
18.04. o 16.30 w starostwie w Strzelcach Opolskich; 19.04. o 16.00 w Miejskim Domie Kultury w Oleśnie.