W Koźlu Rogach pod ziemią zakopane są miliony złotych

Tomasz Kapica
Tomasz Kapica
Byli tacy, co brali urlopy w swej pracy, by na 2-3 tygodnie przyjechać tu i kopać złom.
Byli tacy, co brali urlopy w swej pracy, by na 2-3 tygodnie przyjechać tu i kopać złom. Tomasz Kapica
Helmut jest jednym z wielu, którzy codziennie próbują się dostać do tego skarbu. Z nadzieją, że - jak inni - dorobi się kiedyś sporej kasy.

Szósty krzyżyk na karku, część życia przepracował jako górnik w kopalni, gdzie nauczył się machać kilofem. Na powierzchni nie rozstaje się z nim od 1994 roku. To wtedy po raz pierwszy znajomy zaprowadził go na pola w Koźlu-Rogach. Jak wpadnie w trans, nawet czołgiem nie odciągną go od kopania. Zamach i łup - ostrze robi kolejną dziurę w ziemi, z której Helmut wyciąga kawałek metalu. Dokładnie go ogląda, po czym wyjmuje z kieszeni mały magnes i przykłada do znaleziska. Jest w porządku, bryła złomu ląduje w wiaderku.

- Sześć lat temu palenie rzuciłem. Żeby przerw za długich nie robić. Przyjść tutaj, żeby się tylko oprzeć o kilof, to bez sensu. Lepiej w domu zostać - macha ręką i znów łapie za narzędzie.

W pobliskim skupie za kilogram złomu płacą 65 groszy. Z tym zastrzeżeniem, że kopaczom z Rogów od tej ceny odejmuje się 10 gr.

- To dlatego, że jest zmieszany trochę z ziemią. Tu nie Alaska, tu się nie "płuka" urobku - zaznacza pan Helmut. - Ile tego złomu tu jest pod ziemią? W tonach nie powiem, ale wszyscy mówią, że zakopane są miliony złotych.

Relikt PRL-u
A jak to się w ogóle stało, że Koźle-Rogi są dla złomiarzy tym samym, co dla Amerykanów rzeka Klondike przed stu laty? W czasach Polski Ludowej mieściło się tu gigantyczne składowisko złomu. Hałdy miały wysokość kilkunastu metrów, było ich pełno. Ciągnęły się od osiedla aż do brzegów Odry.

- W okolicznych zakładach produkowało się różne rzeczy, niedaleko była fabryka maszyn. Ale wtedy nie dbano o materiał. Odpady, zamiast zawieźć je z powrotem do huty, przywożono tutaj. Czasami właśnie po to, aby ukryć niegospodarność. I tak zbierały się tu całe góry żelastwa, tysiące ton - wyjaśnia Helmut.
Część tego, co przez lata zwożono, wymieszała się z ziemią. To, co było na powierzchni w latach 90. zabrano. Wtedy do pracy przystąpili kopacze.

- Prawdziwy raj. Nie trzeba się było wiele napracować, żeby sporo zarobić. Kto miał łeb na karku, ten umiał to wykorzystać - pan Helmut drapie się po głowie.
I wspomina historię kolegi, który pracował na etacie w jednej z kędzierzyńskich firm. Zwabiony wizją szybkiego zarobku wziął trzytygodniowy urlop wypoczynkowy, zainwestował w kilof i wziął się za kopanie w Rogach.

- Zapieprzał jak wół. W trzy tygodnie zarobił tyle kasy, że zwolnił się ze swojej firmy i założył własną. Za pieniądze ze sprzedaży złomu kupił kilkuletniego busa i zaczął wozić ludzi do Holandii do pracy. Od tego czasu tu nie zagląda - zaznacza.
I teraz są ludzie, którzy potrafią rozkręcić swój biznes, zarabiając na wykopywaniu złomu.
- Jeden taki sam kopał, aż zarobił tyle pieniędzy, że sobie kupił koparkę. Teraz ponoć nawet zatrudnia innych kopaczy i mówi, że ma firmę - wyjaśnia mężczyzna. - Biznes to biznes, nawet gdy się handluje złomem.

W cenie jest kolor

Pan Helmut, analizując ceny w skupach, zauważył coś, co w ekonomii nazywa się prawem popytu i podaży. Chodzi o to, że za złom najmniej płacą w tych firmach, które są najbliżej Koźla-Rogów.

- W Śródmieściu nawet o 10 groszy więcej dają za kilogram. Ale przecież nie będę tego taszczył przez całe miasto - zaznacza.

Prawdziwy złoty strzał dla każdego kopacza to kolory. Tak nazywa się takie metale jak aluminium i mosiądz, czy też najbardziej pożądana przez złomiarzy miedź. Za kilogram tej ostatniej w skupie płacą 22 złote.

- Kolory trafiają się jednak rzadko. Dziennie znajdę ze 100 kilo złomu, z czego w tym będzie góra pół kilo kolorów. To jest i tak dobrze. Chyba, że ma się fart - uśmiecha się.

Moja dłuższa rozmowa z panem Helmutem musiała kogoś zaniepokoić. Wysoki facet w roboczym ubraniu obserwuje nas z jednego ze wzgórz. Gdy orientuje się, że i ja go widzę, odwraca się i odchodzi. Pędzę do niego. - Ode mnie nic nie wyciągniesz - zaznacza, upewniając się, że przyszedłem jedynie pogadać o złomie, a nie go wykopywać. Ja nic nie wiem - odpowiada na pytanie o wspomnianej przez Helmuta koparce i obraca się na pięcie. Helmut przestrzega, że trzeba się tu mieć na baczności.

Stachu, bo tak każe do siebie mówić, pogada za paczkę papierosów. Zaciąga się malborasem i mówi, że zbieranie złomu ma tę jedną zaletę, że odwraca społeczne role. Zbieracz to wg niego drobny przedsiębiorca, który tyle zarobi, ile wysiłku włoży w swój biznes. - Zwykły człowiek idzie codziennie do kasy po to, żeby za coś zapłacić. Ja stojąc przy okienku, już przeliczam gotówkę, którą dostanę. To takie miłe uczucie. Poza tym zwykły Kowalski dostaje wypłatę raz w miesiącu i to na konto. A ja codziennie. Dlatego nigdy mi nie brakuje do pierwszego - zaznacza.

Stachu myśli o dentyście
Stachu nie jest ani bardziej pracowity, ani bardziej leniwy niż typowi złomiarze. 50 złotych dziennie wyciągnie z ziemi bez problemu. Mówi, że to starcza na najważniejsze potrzeby. Czynszu nie płaci, bo mieszka w socjalu. Już raz został za to eksmitowany, właśnie do tego socjalu, więc teraz miasto i tak go już nie ma gdzie wyrzucić. Na rachunki za światło i gaz wystarczą mu w miesiącu dwie dniówki. Za resztę kupuje po trochę wędliny, chleb (codziennie świeży), coś do posmarowania pieczywa, herbatę. No i oczywiście piwko. Odłożył nawet trochę grosza na czarną godzinę. Czy ma jakieś marzenia, na które chciałby wydać większą gotówkę?

- Do dentysty bym poszedł. Tylko, że ja nie wiem, czy ten umiałby tam jeszcze coś naprawić - żartuje, a rysujący się na jego twarzy uśmiech potwierdza, że współczesna technika dentystyczna faktycznie na niewiele by się zdała.
Raz chciał jednak zrezygnować z tego fachu. To było wtedy, jak koledzy z branży ukradli mu narzędzie pracy wraz z urobkiem. - Wózek, na którym było ze 100 kilo złomu zniknął, jak poszedłem się wysikać. Wcześniej obowiązywała zasada, że swój swojemu nie kradnie. No, ale komuś się nie chciało robić - skarży się.
Stachu - mówiąc językiem menedżerów - dywersyfikuje źródła zarobkowania. Chodzi o to, że nie zbiera złomu tylko w Rogach, ale ma też inne wydeptane ścieżki na terenie miasta. - Nie kradnę z budów ani nie wyciągam kratek ściekowych z jezdni. Zamiast tego buszuję po śmietnikach, bo tam można znaleźć wystarczająco dużo różnych metalowych gratów. Ludzie dziś potrafią lodówkę po dwóch latach wyrzucić - wyjaśnia.

Za węglem też kopią
Kiedyś można było znaleźć jeszcze więcej, ale od kilku lat mieszkańcy coraz częściej budują płoty wokół śmietników i zamykają je na klucz. Dlatego Stachu myślał kiedyś o tym, żeby się przebranżowić. Chciał dalej kopać, tyle że nie w poszukiwaniu złomu, a węgla. Tak robią pod drugiej stronie Odry, w Koźlu-Porcie.
- Tam za komuny i jeszcze potem trochę w wolnej Polsce znajdowały się gigantyczne składy węgla. Port hulał, pełno tu było barek a marynarze popijali piwko w portowych tawernach. Potem wysprzątano hałdy, zamknięto port, ale w ziemi wciąż pozostało sporo miału węglowego. I tak niektórzy do dziś go wykopują a potem sprzedają. U nich tona kosztuje 200 złotych, w składzie opału co najmniej dwa razy tyle - opowiada Stachu.

Przez jakiś czas kopał z nimi. Podobało mu się, że wśród węglarzy obowiązywały sztywniejsze zasady niż u złomiarzy.

- Robiło się na swoje. Mówiło się, że jak ruszysz czyjś urobek, to wrzucą do Kanału Gliwickiego albo Odry i nikt cię więcej nie znajdzie. To i nikt nie kradł kolegom - opowiada.

Teraz już nie kopie za węglem, bo podobno jest go już tam tak mało, że staje się to coraz bardziej nieopłacalne.

Tak jak wędkarze opowiadają legendy o największych złapanych sztukach, tak wśród złomiarzy krążą opowieści o wielkich metalowych konstrukcjach, których nikt nie pilnuje. Wtedy często wspominają o tym, co stało się kilka lat temu z gigantycznymi zbiornikami na paliwa w Blachowni, peryferyjnym osiedlu Kędzierzyna-Koźla. Na przełomie lat 80. i 90. rozpoczęto tam budowę rafinerii. Postawiono kilkadziesiąt metalowych zbiorników na paliwa, niektóre z nich - wysokie na 10 metrów i równie szerokie miały być magazynami dla milionów litrów ropy. Z powodu braku pieniędzy budowy nie dokończono. Mniej więcej siedem lat temu zainteresowali się tym złomiarze.

Rżnęli te stalowe kolosy
Ale nie tacy spod budki z piwem, tylko zorganizowana ekipa. Ze Śląska przyjeżdżali, mieli porządny sprzęt. Wiedzieli, kiedy się za to zabrać, bo ceny złomu osiągały wówczas gigantyczne kwoty, w skupie płacono ponad złotówkę za kilogram. Wszystko szło potem do Chin, bo oni budowali stadiony na olimpiadę. - No i ci ze Śląska przyjeżdżali z palnikami i rżnęli te wielkie stalowe kolosy - opowiada Mirek, złomiarz ze Śródmieścia. Mirek, nie zważając na deszcz, pędzi z wózkiem pełnym różnych klamotów. Ma tam bęben z pralki, części ze starej kuchenki gazowej (miedziane, czyli cenny kolor), fragmenty metalowego ogrodzenia (mówi, że właściciel pozwolił je rozebrać) i trochę mniejszych elementów. - No i właśnie ci złomiarze wpadli na genialny pomysł, jak te wielkie stalowe silosy pociąć, żeby sobie krzywdy nie zrobić. I opracowali taką metodę, że wyrzynali u podstawy takie ząbki. Gdy już te ząbki stawały się coraz cieńsze, czekali aż cała konstrukcja runie w dół. Potem znów wycinali ząbki i tak w kółko do momentu, gdy dach zbiornika leżał już na ziemi.

Policjanci z Kędzierzyna-Koźla pamiętają tę sprawę. Przypominają sobie nawet, że udało im się przyłapać na gorącym uczynku kilku złodziei z palnikami. Nie pamiętają tylko, jak to wszystko się skończyło. Wiadomo natomiast, że po zbiornikach w Blachowni nie ma już śladu.

Helmut przyznaje, że to niebezpieczna robota. Niektórzy w poszukiwaniu cenniejszych złóż złomu kopią w Rogach coś na wzór biedaszybów z wałbrzyskiego zagłębia węglowego.

- Najgłębsze miały po 10 metrów głębokości. Niejednego chłopa przysypało. Komuś tam kręgosłup przetrąciło, ponoć był i wypadek śmiertelny - opowiada.
Spaceruję dalej po polach w Rogach. Za ulicą jest nasza koparka, o której mówił pan Helmut. Stoi na środku wielkiego placu otoczonego wysokim płotem. Nie da się tam wejść niepostrzeżenie. Ochroniarz przy bramie nie jest chętny do rozmowy. Mówi, że właściciela nie ma i podpowiada, żeby się tu nie kręcić. Niedaleko płotu stoi ten sam mężczyzna, co wcześniej obserwował nas zza wzgórza. Słychać też już głośne szczekanie.

- Tylko na psy uważaj, groźne są - krzyczy z oddali.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska