W Polsce więźnowie mają dobrze. W USA jest zupełnie inaczej

fot. Archiwum
W USA dla więźniów mamy tylko kij. Ludzie po to płacą podatki, by zwyrodnialców przetrzymywać w zamknięciu - mówi Dariusz Panasiak, oficer stanowy więziennictwa w Północnej Karolinie.

- Panasiak brzmi jakoś tak swojsko...
- Bo z pochodzenia jestem Polakiem. Tyle że od blisko 27 lat na emigracji w Ameryce. Czyli w zasadzie teraz to już mogę mówić o sobie: obywatel Stanów Zjednoczonych.

- Przyjechał pan do Nysy na seminarium sztuk walki i technik samoobrony. Bardziej uczyć innych czy podglądać?
- Wymiany doświadczeń nigdy za wiele. Zawsze przyda się nowa wiedza, zwłaszcza że na co dzień jestem oficerem w oddziale zamkniętym Special Management Unit i zajmuję się więźniami, którzy mają wyroki od trzydziestu lat do dożywocia lub kary śmierci. Szkoląc nowych funkcjonariuszy, muszę przygotować ich do trudnych warunków i nauczyć egzystować z taką klientelą.

- Jakieś pierwsze wnioski, porównania?
- Polski system więziennictwa o niebo różni się od amerykańskiego. Przyjeżdżam do Polski regularnie od pięciu czy sześciu lat i jestem trochę zaskoczony, że tutaj traktujecie więźniów tak humanitarnie. W USA są zupełnie inne zasady i generalnie każdy skazany bez względu na to, czy przebywa w jednostce otwartej czy zamkniętej, ma dość mocno ograniczone prawa.

- Czego mu nie wolno?
- Na przykład głosować podczas wyborów. Wy stawiacie na resocjalizację, my tam za oceanem - na bezpieczeństwo w jednostce.

- Czyli w amerykańskich więzieniach nie ma kółek zainteresowań, grup teatralnych, zespołów rockowych i spotkań literackich? Bo takowe istnieją choćby w nyskim zakładzie karnym...
- U nas jest pomoc psychologiczna, psychiatryczna i na tym koniec. Za dobre sprawowanie skazany może dwa razy w roku, podczas świąt narodowych zadzwonić do żony lub matki. Albo napisać do nich list. Musi się jednak dobrze zachowywać, bo w innym wypadku i taka możliwość zostaje mu odebrana.

- A warunki socjalne? Jak tam, w Ameryce, wyglądają cele, co więźniowie mogą, z czego korzystają?
- Jako że jestem w jednostce o podwyższonym rygorze - max security - i u nas więźniowie są najgorsi z najgorszych, to i warunki mają odpowiednie. Rzecz jasna każdy ma osobną celę, ale bynajmniej nie wynika to z chęci sprawienia mu przyjemności, tylko z zasad bezpieczeństwa, ochrony obiektu. To wszystko wiąże się z powszechną tutaj działalnością gangów, grup przestępczych, spraw narodościowych, różnic rasowych. Chodzi o to, by uniknąć kłopotów.

- Czyli amerykańskie filmy sensacyjne nie przesadzają w kreowaniu wizerunku "szarej" codzienności w Stanach?
- Ba, może połowę prawdy pokazują. Bo ta czasami naprawdę jest brutalna i drastyczna. Wiele razy rozmawiałem z kolegami z Polski na temat używania siły podczas pracy. Okazuje się, że tutaj do takich incydentów dochodzi raz, może dwa razy w roku. Podczas gdy na mojej codziennej, dwunastogodzinnej zmianie czasami jestem zmuszony interweniować nawet czterokrotnie. Dzieje się tak pewnie dlatego, że ludzie, którzy mają trzydziestoletnie wyroki, dożywocie albo karę śmierci nie mają już nic do stracenia. Żyją na krawędzi. Żaden z nich przecież nie liczy na to, że jak będzie grzeczny, to wyjdzie za parę dni. Dla nich nie ma nadziei - przynajmniej 95 procent kary muszą odsiedzieć. Przy czym te pięć procent mniej mogą dostać jedynie po pozytywnej opinii od psychologa, psychiatry, duszpasterza katolickiego lub żydowskiego. Ale to dla nich kropla w morzu całego wyroku.

- Tak sobie tam żyją bez nadziei, bez żadnej resocjalizacji?
- My mamy tylko kij. Marchewki dać nie możemy, bo to jest niezgodne z prawem. Ludzie płacą nam podatki za to, żeby takich zwyrodnialców przytrzymać w zamknięciu do końca ich wyroku, a tym samym zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom Północnej Karoliny. Zresztą resocjalizacja takich ludzi, z jakimi mam tam do czynienia, po prostu się nie opłaca. No bo jaki jest sens pracować z kimś, kto odsiedział 30 lat wyroku, wyszedł na 48 godzin, zgwałcił, zabił ponownie i z powrotem wrócił do więzienia. A tak właśnie dzieje się w 70 procentach przypadków. Ja wiem, że wy tutaj nawet takich traktujecie po europejsku, czyli bardziej humanitarnie, może z punktu widzenia prawnego, może chrześcijańskiego. Ale w Ameryce główny nacisk kładziemy na bezpieczeństwo. Skazany ma być odizolowany od społeczeństwa, dobrze się zachowywać, nie sprawiać kłopotów i kropka.

(fot. fot. Archiwum)

- Przy takiej - jak pan to określił - klienteli musicie tam chyba być uzbrojeni po uszy?
- Sytuacje, jakie obserwowałem w polskich więzieniach, a w których funkcjonariusze nie mają przy sobie odpowiedniego sprzętu, u nas w Ameryce są nie do pomyślenia. Nie wyobrażam sobie: wejść na oddział bez pałki, miotacza gazu łzawiącego, pieprzu czy kajdanek. Z miejsca zawiesiliby mnie w pracy przynajmniej na dwa tygodnie. Nie wspominam już o tym, że nie wiadomo, czybym przeżył. Zwłaszcza że wśród naszych skazanych są i tacy, którzy pobili, zgwałcili albo zabili funkcjonariuszy. W stosunku do takich mamy pełne prawo zastosowania nawet elektrowstrząsów.

- Co jeszcze możecie, a czego nie wolno na przykład polskim funkcjonariuszom?
- W Ameryce mamy większe prawa nawet niż policja i straż miejska razem wzięte. W końcu tam na porządku dziennym są napady na banki, rozboje na ulicy, strzelaniny, ucieczki z zakładów karnych. To właśnie my ścigamy więźniów, przy czym mamy prawo podczas takiego pościgu postrzelić go od tyłu, w plecy. Takiego prawa nie mają u nas nawet urzędnicy federalni ani szeryf.

- Skoro takich wydarzeń doświadczają Amerykanie na co dzień, to chyba krucho tam u was z bezpieczeństwem?
- Nie do końca. W Stanach przynajmniej widać policję na ulicy - rano i wieczorem. A weźmy taką Nysę, po której spacerowałem ostatnio po godzinie 20.00. Zgroza, nie spotkałem żadnego patrolu...

- Tu chyba jest trochę inna rzeczywistość mimo wszystko. Przykładem biorący udział w seminarium sztuk walki funkcjonariusze. Oni wszyscy szkolą się po godzinach pracy, za własne pieniądze, poświęcając swój wolny czas. Wyobraża sobie pan, jak amerykańscy koledzy idą razem po godzinach...
- Chyba że na piwo - to tak! A wszelkie zajęcia taktyczne, gdyby były nie zapłacone, to nie wiem, czy ktokolwiek by się na nich pokazał. My to wszystko robimy w godzinach pracy i dostajemy pieniądze za takie szkolenia. W końcu to przecież podnoszenie kwalifikacji.

- A po pięciu latach można już na emeryturę...
- Tak, ale wówczas tylko na 45 procent wynagrodzenia można liczyć. Po dziesięciu latach dają już 65, po piętnastu 85, a po dwudziestu lub trzydziestu ma się 100 procent.
- A panu ile zostało?
- Dwa miesiące do niepełnej, ale póki co się nie wybieram.

- Dlaczego?
- Bo lubię to, co robię.

- A rodzina? Nie protestuje?
- Syn na razie studiuje i twierdzi, że jestem szaleńcem. No, ale przecież trzeba pracować, żeby się jakoś utrzymać.

- To już normalnej pracy w Stanach nie można znaleźć?
- Ostatnio wbrew pozorom i tam jest ciężko. Jeszcze kilka lat temu bezrobocie w Północnej Karolinie ledwie przekraczało jeden procent. Teraz wynosi już ponad dwanaście. A poza tym w robocie stanowej zawsze lepiej płacą. Dawno temu, jak zaczynałem swoje życie w Ameryce, to miałem do wyboru: iść na farmę do rolnika doić krowy albo zakład karny. Wybrałem to drugie, bo płacili cztery razy więcej. A dzisiaj to nawet do więzienia do pracy trudniej się dostać, bo konkurencja większa. Teraz przychodzą tutaj ludzie po studiach.

- Lubi się pan bić?
- Taką mam pracę. Jak wyjeżdżałem z Polski 27 lat temu, to grzeczny chłopak byłem. Muchy bym nie skrzywdził, bo najzwyczajniej w świecie nie umiałem się bić. Jak koledzy się tłukli, to ja zawsze jakoś na bok odchodziłem...

- Co z pana ten zawód zrobił...
- Cóż, faceta, który potrafi użyć siły, kiedy trzeba, poradzi sobie z przestępcą, stoi na straży prawa i bezpieczeństwa.

- Czy krzepa, umiejętności, doświadczenia, lata ćwiczeń i szkoleń w zakresie technik samoobrony przydały się kiedyś?
- Jako że nie policja, tylko my konwojujemy skazanych do sądów i szpitali, zdarzało mi się używać siły w obronie koniecznej. Kiedyś w szpitalu na więźnia rzucił się ojciec dziewczyny, którą ten zamordował. Chciał się zemścić, prawdopodobnie zabić go, ale udało mi się go powstrzymać.

- Najbardziej krwawa sytuacja, którą pan pamięta?
- Miałem więźnia, który pewnego dnia pociął się w swojej celi tak mocno, że wszędzie była krew. Nawet na suficie. Usiłował mnie oblać nią i Bóg raczy wiedzieć, jakie jeszcze miał zamiary. Na szczęście wspólnie z innym strażnikiem obezwładniłem go.

- A jakie grzechy mają na sumieniu skazani? Zdarzają się jakieś kliniczne, psychopatyczne postaci?
- Nie raz, nie dwa. Jeden odsiaduje za zbiorowe zabójstwo dziewięciu osób w domu starców, gdzie pracowała żona, która go rzekomo zdradziła. Inny, 16-letni dzieciak zabił matkę, ojca i przez dwa miesiące trzymał ich w swoim łóżku. Jest też morderca swojej żony i jej kochanka, emigrant z Kuby. Przyłapał parę na zdradzie, zamordował ich, wyszarpał serca, ugotował je i zjadł. A odcięte głowy przyniósł na komisariat policji...

- I pan tak tam z nimi, w jednym budynku, na spacerniaku, w konwoju... Nie boi się pan?!
- Każdy się boi, jeśli nie jest głupcem, każdy przeżywa chwile grozy i tylko szkopuł w tym, jak z nich wybrnie. Oczywiście strachu nie można pokazać, bo wtedy jesteś skończony. Najważniejsza jest komunikacja, słowa, gesty, zachowanie. Czasem tym wszystkim wygrywasz więcej niż walką...

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska