W tę straszną noc zginęły Puźniki. Pamięć o tej zbrodni zginąć nie może

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Unikalna fotografia spalonych w lutym 1945 roku Puźnik.
Unikalna fotografia spalonych w lutym 1945 roku Puźnik. Ze zbiorów Franciszka Dendewicza
W Niemysłowicach koło Prudnika od tygodnia stoi jeden z pierwszych na Opolszczyźnie pomników ofiar ukraińskich nacjonalistów. Ufundowały go rodziny zabitych.

Rzeź wołyńska

Rzeź wołyńska

Tak historycy nazywają masowe zbrodnie dokonane na Polakach przez Ukraińską Powstańczą Armię od lutego 1943 do lutego 1944 roku na terenie Wołynia. Najbardziej tragiczne zdarzenia miały tam miejsce latem 1943 roku, czyli jeszcze w okresie, gdy te tereny były okupowane przez hitlerowskie Niemcy. W 1944 roku ukraińscy nacjonaliści mordowali także mniejszość polską na terenie Małopolski Wschodniej, czyli w przedwojennych województwach lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim. Rzeź w Puźnikach została dokonana późno, bo w lutym 1945 roku, kilka miesięcy po zajęciu tych terenów z powrotem przez Armię Czerwoną.

Trzaskający mróz, ale tej nocy z 12 na 13 lutego 1945 r. w Puźnikach (dzisiejsza Ukraina) od ognia stopił się cały śnieg, a od łun było tak jasno, że można było szukać igieł. Mróz i ogień spowodowały takie porywy wiatru, że zerwane z zapalonych strzech snopki fruwały w powietrzu wiele metrów. 15-letnia wtedy Teofila Kamińska o północy zeszła z warty i wróciła do domu pełnego uchodźców. W sąsiednich małych przysiółkach ludzie od dawna bali się mieszkać sami, przenosili się do większych miejscowości.

- Wartowało dużo dzieci - opowiada 85-letnia dziś pani Teofila. - Kiedy w lipcu 1944 roku przez wioskę przeszedł front, Rosjanie powołali do wojska młodych mężczyzn. Wielu AK-owców poginęło wcześniej. Nie miał kto pilnować wioski, bo zostały tylko dzieci, starcy i chorzy, tak jak mój ociec.

- Moi rodzice wyjechali kilka dni wcześniej do Buczacza i zostawili mnie samą we wsi. Mieszkałam w domu mojej nauczycielki krawiectwa pani Nowickiej - opowiada Władysława Krobicka. - Mała byłam, miałam 15 lat, ale nauczyłam się obchodzić z bronią i do 10 w nocy musiałam stać na warcie. Tego dnia do późnego wieczoru z okolicznych wiosek ukraińskich strzelali do nas rakietami. Zameldowałam o tym jednemu z milicji, to odpowiedział, że wymyślam coś sobie.

Po północy warty zeszły do domów. Zaczęła się środa popielcowa 1945 roku. Dzień wcześniej w Puźnikach zjawiła się radziecka milicja albo wojsko. Wieś była już przecież wyzwolona spod niemieckiej okupacji i zajęta przez władzę radziecką. Oficerowie obiecali, że zapewnią mieszkańcom spokój i porządek. Potem kazali się rozejść do domów. Polacy pokładli się spać spokojnie w domach, zrezygnowali z nocowania w przydomowych bunkrach czy schronach.

Filciu, wstawaj. Palimy się

- Spaliśmy na słomie rozścielonej na podłodze, bo brakowało łóżek - opowiada Teofila Kamińska. - Mój ojciec chorował na stawy i nie mógł chodzić. Spał czujnie. W pewnej chwili podniósł się do okna, zobaczył łuny w osiedlu Kluków i obudził mnie: - Filciu, wstawaj. Palimy się!

Dziewczyna zbudziła innych mieszkańców. Pobiegli do sąsiedniego domu Jędrzeja Łaciny, który miał dach kryty dachówką a nie słomą i większe szanse na przetrwanie. Jędrzej Łacina z synem Frankiem wyszli na podwórze z karabinami. Franek zaraz pobiegł w stronę kościoła, bo wołali, że tam trzeba bronić tych, co są na plebanii. Stary Łacina stał zaś na drodze, nie chował się i strzelał do banderowca w sadzie, ukrytego za orzechem. Aż ten uciekł.

- W domu Łacinów było ze dwadzieścia osób - opowiada Teofila Kamińska. - Kobiety w ciąży, małe dzieci. Któreś z dzieci zaczęło płakać, to ktoś zawołał, żeby je udusić, bo nas zdradzi. Każdy szukał dla siebie kryjówki. Mnie ojciec kazał wejść do pieca, ale był cały gorący, bo sąsiadka wieczorem chleb piekła. Wlazłam więc na piec i ukryłam się za garnkami.

- Mnie nad ranem obudziło szczekanie psa - wspomina Władysława Krobicka. - Obudziłam panią Nowicką, żeby jej mąż poszedł zobaczyć, co się dzieje. Wyszedł i zobaczył, że banderowcy już pod dom podchodzą. Palili domy kryte słomą. Jakiś milicjant zaczął strzelać, to się cofnęli, ale dom zdążyli podpalić. Schowaliśmy się w schronie wykopanym w pasiece za domem. Dobrze, że dym i płomień leciały w naszą stronę, bo by podeszli i wrzucili granat albo nas żywcem spalili.

- Moi rodzice wybudowali schron pod obornikiem, żeby się było gdzie schować - wspomina Antoni Biszkowiecki, który miał wtedy 14 lat. - Kiedy w okolicy wszystko zaczęło płonąć, to gospodarze wypuścili zwierzęta z obór i przybiegli do naszego schronu się ukryć. A krowy przyszły za ludźmi. Mama kazała nam wyłazić, bo z tego nie będzie kryjówki. W schronie została tylko żona stryja z trójką małych dzieci. Przykryliśmy wejście obornikiem i sami pobiegliśmy do lasu. Ja, ojciec, matka i brat. Nakryliśmy się białymi prześcieradłami, żeby na śniegu nie było widać. Banderowcy też się tak nakrywali, więc nie wiedzieli, czy my jesteśmy ich, czy Polacy. Minęliśmy ranną sąsiadkę. Upadła i wołała: Ratujcie mnie. Ale nie byliśmy w stanie pomóc. Obok uciekał kowal Biszkowiecki z rodziną na saniach. Konia mu postrzelili, ale zdołali uciec. Wreszcie dobiegliśmy do lasu, znaleźliśmy lej po bombie. Weszliśmy do niego. Mama położyła kołdrę na dole, nogi wsadziliśmy w poduszki, przykryliśmy się prześcieradłem i tak przesiedzieliśmy do rana.

Rzeź pod domem Borkowskich

Duża część mieszkańców schroniła się w budynku plebanii. Zabarykadowali drzwi, a swoich wciągali przez okna. Kilku mężczyzn miało broń i z piętra strzelało do napastników. Mniej szczęścia mieli ludzie, którzy koło domu rodziny Borkowskich schronili się w rowie z wodą, ciągnącym się przez całą wieś. Tam doszło do masakry. Kiedy banderowcom zabrakło amunicji, zabijali siekierami, kijami. Potem część oddziału UPA ruszyła w stronę leżącej kilometr dalej wioski Nowosiółka. Eugeniusz Sługocki, dziś mieszkaniec Niemysłowic koło Prudnika, jako 10-letni chłopak tej nocy spał u swojego dziadka w Nowosiółce. Obudzono go, żeby uciekał ze wszystkimi, bo na horyzoncie płonęły już Puźniki.

- W Nowosiółce było sześciu ludzi z Samoobrony AK, którą zorganizował por. Warunek z Puźnik - wspomina Eugeniusz Sługocki. - Oni kazali nam uciekać w kierunku lasu, gdzie były jaskinie i pieczary. Zabraliśmy ze sobą pierzyny, kołdry. Razem z nami w jednym domu nocowała nauczycielka Wanda Krobicka, która miała w Puźnikach swoją rodzinę. Na widok łuny ona zaczęła biec w stronę Puźnik, ale dogoniła ją siostra zakonna Apolonia Wandowicz. Widziałem, jak nauczycielka się wyrywała, a siostra krzyczała do niej: Nikomu nie pomożesz, a sama zginiesz. Chodź, pójdziemy do kościoła i będziemy się modlić.
Sługocki zapamiętał niespotykany widok zwierząt gospodarskich - psów, kotów, krów, koni, które ciągnęły za uciekającymi mieszkańcami Nowosiółki.

- Szły tak spokojnie, jakby wyczuły atmosferę grozy. I to je pojednało - opowiada mężczyzna.

Sześciu akowców w Nowosiółce wystawiło obserwatora na wieży kościelnej i stanęło z bronią gotową do obrony. W kościele zaś zebrali się wszyscy ci, co nie zdołali uciec do lasu. Około 4 nad ranem obserwator zaalarmował, że od strony przysiółka Wesoła zbliża się grupa czterdziestu Ukraińców. Kiedy podeszli bliżej, mężczyźni z Samoobrony zaczęli strzelać do nich, a ludzie w kościele wznosili gorące błagania do Boga o ratunek. I wymodlili. Ukraińcy po naradzie cofnęli się ze wsi.

Długie umieranie

Następny mroźny dzień, środa popielcowa 1945 roku, był dla tych, co przeżyli masakrę w Puźnikach, równie straszny. Żywi wygrzebali się z ukryć, zaczęli szukać swoich bliskich, rannych. Przeszukiwali spalone domy, obejścia, gromadzili się w ocalonej plebanii, wystraszeni, pozbawieni nadziei, zaszokowani skalą zbrodni.

- Taki widok trudno opisać. Sama się dziwię, że wtedy nie zwariowałam - opowiada Teofila Kamińska. - Ranni prosili, żeby ich dobijać. Niektórzy umierali jeszcze bardzo długo. Inni cieszyli się, gdy ich bliscy zginęli od kuli, bo nie cierpieli tak strasznie. Chciałam iść do rowu Borkowskich, gdzie była masakra, ale ojciec mi zabronił. Poszłam na plebanię. Pamiętam w jednym z pokoi zobaczyłam mojego kolegę, miał też 14 lat. Trzymał na kolanach w kocu swojego młodszego brata Jaśka. Jak do niego zawołałam, rozchylił koc i pokazał mi rozlane wnętrzności małego chłopca. Jedną dziewczynę, Stefcię, wyniesiono już na obornik, bo wyglądała jak zabita. A ona się po trzech dniach ocknęła i chodziła cała ubrudzona w odchodach. Nie mogła mówić. Czaszkę miała wgniecioną od uderzenia kijem. Patrzyłam na nią jak na ducha. Potem zabrano ja do szpitala w Buczaczu. Przeżyła. Umarła dopiero w Niemysłowicach, jak miała 18 lat.

Tej nocy w Puźnikach zginęło około stu ludzi. Spalono blisko 200 zabudowań. Po kilku dniach ci, co przeżyli, zebrali ciała zamordowanych i zakopali je we wspólnym grobie na miejscowym cmentarzu. W ciągu następnych kilkunastu dni większość mieszkańców wioski, która przed wojną liczyła tysiąc ludzi, prawie wyłącznie Polaków, uciekła do sąsiedniego Buczacza albo jeszcze dalej.

Tego nie można zapomnieć

W czerwcu 1945 mieszkańcy Puźnik dwoma kolejowymi transportami trafili do Niemysłowic na Opolszczyźnie i do Ratowic koło Oławy. W ostatnią niedzielę, 12 lipca, w kościele w Niemysłowicach odsłonięto uroczyście tablicę ku czci "zamordowanych przez ukraińskich nacjonalistów". Przed kościołem stanął kamień, na którym jest napis w hołdzie tym, co stracili życie "w wyniku pogromu" w nocy z 12 na 13 lutego 1945 r. Napis na kamieniu przed kościołem trzeba było uzgodnić z władzami. W kościele ksiądz kazał napisać to, co sam uznał za stosowne.

- Puźniki zostały zupełnie wypalone - opowiada Anna Marciniak, która urodziła się w Puźnikach, ale jej rodzina przed pogromem wyjechała z wioski i zamieszkała w niedalekiej Porchowej. Do Polski przeprowadzili się dopiero w 1956 roku. - Do 1956 roku chodziliśmy między Porchową a Puźnikami paść krowy. Tam były takie duże pastwiska, niezaorane pola, należące wcześniej do jakiegoś hrabiego. Miejsce, gdzie była wieś Puźniki, było omijane przez Ukraińców. Cztery lata temu pojechałam do Puźnik z wycieczką z Niemysłowic. Wrażenie pustego cmentarza, pustego miejsca, gdzie była wieś, jest straszne.

Maciej Dancewicz pracuje w Państwowej Radzie Ochrony Miejsc Pamięci i Męczeństwa. Jest naczelnikiem wydziału zagranicznego, ale jego rodzina wywodzi się z Puźnik. On sam jako historyk zbiera relacje z tamtych wydarzeń, publikuje swoje ustalenia.

- Współpracowałem z świętej pamięci ministrem Andrzejem Przewoźnikiem, szefem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, który rozmawiał na temat upamiętnień miejsc tych zbrodni z władzami na Ukrainie - mówi Maciej Dancewicz. - Spieraliśmy się na temat tego, jak upamiętniać takie miejsca. Strona ukraińska blokowała na różne sposoby przede wszystkim liczbę ofiar. Dla nich zawsze liczba podawana przez nas była nie do zaakceptowania. Zarzucano nam, że strona polska zawyża liczbę zabitych. Dla mnie osobiście jest wszystko jedno, czy ofiar było 50 czy 60. Tak czy inaczej jest to mord. W trakcie prac ekshumacyjnych w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej nasi specjaliści ustalili, że w masowym grobie znaleziono kręgi kostne kilku osób, bo pewna kość w kręgosłupie jest niepowtarzalna. A Ukraińcy dowodzili, że to szczątki jednego człowieka. To bardzo przykre. W bardziej złagodzonej formie takie targi trwają do dzisiaj. Ukraińcy każą sobie udowadniać nazwiska ludzi, którzy są pochowani w zbiorowych mogiłach. Tymczasem często nikt tych nazwisk nie zapisywał. Z upamiętnieniem ofiar jest nadal trudno. Trudnym do zaakceptowania kompromisem jest napis: Tragicznie zmarli mieszkańcy oraz nazwa miejscowości i data śmierci. Tylko takie napisy udaje się nam tam umieszczać. Tymczasem nam nie chodzi o przyznanie, że ci ludzie zginęli tragicznie, bo przecież nie zginęli w wypadku, ale zostali wymordowani. Może jednak lepiej ekshumować szczątki tych ludzi i pochować w normalnej mogile, bo inaczej ciągle będą leżeć gdzieś po nieużytkach.

Dwie historie

Petro Chamczuk, pseudonim "Bystry", to dowódca oddziału UPA, który napadł i spalił Puźniki. Tydzień wcześniej napadł na pobliską wioskę Zalesie i dokonał tam masakry Polaków, a jeszcze wcześniej napadł na wieś Barysz. Chamczuk ma dziś pomnik w Czortkowie.

Ludzie z Puźnik ciągle trzymają się razem. Na niedzielną uroczystość w Niemysłowicach przyjechał cały autobus z Ratowic, razem z księdzem proboszczem. Starsi ciągle jeszcze mają w sercach wioskę na Kresach. Stali pod kościołem i płakali, opowiadając o Puźnikach.

- Kiedy w 1956 roku przyjechałam do Niemysłowic, każda msza w kościele kończyła się pieśnią "Nie rzucim ziemi skąd nasz ród" - opowiada Anna Marciniak. - Ludzie z Puźnik nie zaakceptowali Niemysłowic. Część z nich wyjechała stąd do Prudnika czy innych miejscowości. Mój tata miał 90 lat jak umarł, ale do końca wierzył, że tam wróci. W snach mieszkał w Puźnikach.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska