W wypadku stracił władzę w ręce. ZUS nie chce przyznać mu renty

Redakcja
Joachim Jończyk: - Lekarz orzecznik stwierdził, że choć nie mogę zamknąć lewej dłoni, jestem w stanie podtrzymywać przedmioty o średnicy powyżej pięciu centymetrów.
Joachim Jończyk: - Lekarz orzecznik stwierdził, że choć nie mogę zamknąć lewej dłoni, jestem w stanie podtrzymywać przedmioty o średnicy powyżej pięciu centymetrów. Paweł Stauffer
Złośliwi żartują, że tylu cudownych uzdrowień co w ZUS-ie nie było nawet w Lourdes. Przekonał się o tym Joachim Jończyk, który w wyniku wypadku stracił władzę w ręce. ZUS nie widzi jednak przeszkód, żeby wrócił do zawodu drwala.

Joachim Jończyk od 12 lat bezskutecznie walczy o rentę. W międzyczasie przeszedł załamanie nerwowe, po którym próbował popełnić samobójstwo.

- Przez nich straciłem wszystko. Resztę zdrowia, możliwość zarabiania, no i rodzinę, bo żona zabrała dzieci i odeszła. Dziwi się pani, skoro nie byłem w stanie nawet na chleb zarobić? - pyta rozżalony mężczyzna. - Urzędnicy uznali, że jestem za młody, żeby iść na rentę, i guzik ich to obchodziło, że ja mam problem, żeby sobie herbatę zaparzyć, a co dopiero wziąć się za robotę fizyczną - skarży się 44-letni dziś mężczyzna i pokazuje zdeformowaną dłoń, w której nie jest w stanie nawet utrzymać szklanki.

Pan Joachim do roboty chętnie pójdzie, pod warunkiem, że znajdzie zajęcie. Szukał w urzędzie pracy, ale tam dostał kwitek, że roboty dla niego nie ma i nie będzie.

- Urzędnika ze mnie nie zrobią, bo nie mam odpowiedniego wykształcenia. To czym mam się zająć, żeby zarabiać i jeszcze żeby ręce nie były do tego potrzebne? W takim stanie to ja co najwyżej mogę iść kraść, tylko czy jak mnie złapią, to przekona ich tłumaczenie, że to państwo mnie do tego zmusiło? - wzdycha mężczyzna.

Wcześniej pracował w lesie jako drwal, pilarz i motorniczy. Chwalił sobie i pracę, i zarobki, do momentu, aż zdarzył się wypadek. - To było w październiku 1995 roku. Przecinałem akurat drewniany kloc. Nie wiem, co poszło nie tak, bo przecież tę robotę znałem na pamięć, ale w jednej chwili piła odbiła się od drewna i nie schodząc z obrotów, poszybowała wysoko nad moją głowę. A mnie jakby coś zaćmiło i zamiast uciekać, chwyciłem ostrze spadającej piły w rękę - wspomina.

Z tego, co było później, pamięta niewiele. Przeszywający ból, od którego tracił świadomość, poharatane kości sterczące z dłoni i mnóstwo krwi. - Leczyłem się przez pięć lat. ZUS dał mi rentę i chociaż dużo tego nie było, to wystarczyło na skromne życie, lekarstwa, no i rehabilitację - wspomina.

Aż w końcu w 2000 roku ZUS uznał, że dosyć tego dobrego i Jończyk na tyle się już zrehabilitował, że powinien wziąć się do pracy. - Pomyślałem, że to jakaś pomyłka. Ręka była sztywna i nie mogłem nią ruszać, więc kto chciałby mnie przyjąć do roboty? - wspomina.

Ręka do dużych przedmiotów

ZUS-u jednak ten argument nie przekonał i decyzję o cofnięciu renty podtrzymał. Wtedy Jończyk skierował sprawę do sądu, ale ten również uznał, że mężczyzna pracować może.

W opinii biegłego sądowego czytamy, że "przy praworęczności badanego (uszkodzeniu uległa ręka lewa) i jego charakterze pracy, wymagającej używania stosunkowo dużych narzędzi, ma on szansę na podjęcie ponownie pracy zarobkowej w dotychczasowym charakterze drwala-pilarza".

Pan Joachim postanowił sprawdzić, czy faktycznie na pracę w zawodzie ma jeszcze jakiekolwiek szanse. - Poszedłem do lekarza medycyny pracy i powiedziałem, że słyszałem, że pilarze dużo zarabiają i ja też chcę tak pracować. On, jak zobaczył, w jakim stanie jest moja ręka, popatrzył na mnie jak na wariata i stwierdził, że musiałby kompletnie zgłupieć, żeby mnie dopuścić do takiej roboty - opowiada mężczyzna.

Złotych myśli, których autorami są biegli sądowi, pan Joachim ma cały plik. W tej wydanej 2,5 roku temu można przeczytać, że nadaje się do pracy: "nie potrafi co prawda zamknąć ręki lewej, jednakże jest nią w stanie podtrzymywać przedmioty o średnicy w granicach nieco powyżej 5 centymetrów".

Jest też adnotacja, że dla Jończyka, jako osoby praworęcznej, ręka lewa jest jedynie "ręką pomocniczą" oraz że praca fizyczna, którą miałby podjąć, nie wymaga… precyzyjnych ruchów obu rąk.

- Przecież to jest jakaś kpina! Widziała pani kiedyś pilarza z niesprawną ręką? - Jończyk nawet dzisiaj, gdy czyta tę opinię, nie potrafi ukryć emocji. - Ale mnie już nic nie zdziwi. Da pani wiarę, że jeden lekarz wydał mi dwie różne opinie? Jako orzecznik ZUS stwierdził, że jestem zdolny do pracy, a kiedy poszedłem do niego prywatnie, napisał mi, że w moim stanie pracować fizycznie nie mogę! - denerwuje się.

Pan Joachim, rad nie rad, musiał znaleźć sposób, żeby zarobić choć na chleb. - Było lato, więc pomyślałem, że dorobię sobie, zbierając jagody, a później grzyby. Kokosów na tym zarobić się nie da, ale zawsze choć parę groszy z tego było.

Zimą zbierałem puszki i makulaturę - wspomina. Problem w tym, że prawa ręka pracowała za dwie i ona też w końcu się zbuntowała. - Pojawił się obrzęk, ta niby zdrowa ręka sztywniała, a ból był przy tym taki, że nie dało się wytrzymać - opowiada.

Na dowód tego, że jego choroba nie jest jedynie wytworem wyobraźni, mężczyzna przedstawia jeszcze jedną opinię lekarską, z której wynika, że jego niepełnosprawność może się pogłębiać i że Jończyk... wymaga pomocy innych osób. - Myślałem, że dzięki temu ośrodek pomocy społecznej przydzieli mi osobę, która mi latem trawę koło domu skosi albo drewna na zimę narąbie, ale urzędnicy stwierdzili, że opinię wydał prywatny lekarz i że takie coś się nie liczy - wzdycha.

Sprawni na papierze

Osób w podobnej sytuacji jest mnóstwo. Radami, jak wygrać z ZUS-em, dzielą się m.in. w internecie. Ci, którym się nie udało, rozgoryczeni kwitują, że uzdrowiła ich Matka Boska ZUSowska. Problem w tym, że to uzdrowienie widać tylko na papierze.

- Jestem po dziecięcym porażeniu mózgowym. Gdy miałam 16 lat, przyznano mi stałą grupę inwalidzką, z której wynikało, że nie mogę pracować. Dwa lata później dostałam rentę - opowiada internautka Ewa i dodaje, że wszystko zmieniło się, gdy zmarła jej mama. - Zaczęłam się wtedy starać o rentę rodzinną.

ZUS wezwał mnie na komisję i orzekł, iż jestem zdolna do pracy. Odwołałam się, ale na nic się to zdało, bo w końcu zabrali mi grupę i rentę socjalną, która była moim jedynym dochodem - opowiada.

Ewa ciągle wierzyła, że doszło do jakiejś fatalnej pomyłki, dlatego odwołała się do sądu pracy. - Mówiłam, że od 6 lat mam ataki padaczki, które ostatnio nasiliły się zwłaszcza podczas snu. Lekarz sądowy nawet mnie nie zbadał. Napisał tylko, że skoro ataki występują w nocy to nie ma przeszkód, bym w dzień pracowała. Sąd podzielił jego opinię - kwituje rozgoryczona.

Inny internauta pisze, że na swojej drodze spotkał raz w życiu uczciwego lekarza orzecznika. - On najlepiej wiedział jak to u nich działa, dlatego powiedział mi wprost: Panie, przynieś pan głowę, to ją dołączymy do dokumentacji - wspomina.

Dopóki lekarze orzecznicy będą pracownikami Zakładu Uśmiercania Spracowanych (w taki sposób rozwija skrót ZUS) mamy marne szanse na wygraną - kwituje.

Chory nie znaczy niezdolny

O sprawę pana Joachima zapytaliśmy w opolskim oddziale Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, który odmówił mu przyznania renty. - Lekarz orzecznik w orzeczeniu z kwietnia tego roku nie stwierdził u pana Joachima Jończyka niezdolności do pracy - przyznaje Radosław Siczewski. - Wnioskodawca nie złożył sprzeciwu do Komisji Lekarskiej ZUS, choć otrzymał stosowne pouczenie - dodaje.

Na podstawie tego orzeczenia pod koniec kwietnia zapadła po raz kolejny decyzja, że mężczyzna renty nie dostanie. Jończyk odwołał się wprawdzie od niej do sądu, ale ten odrzucił odwołanie, uznając, że skoro wcześniej mężczyzna na opinię orzecznika się nie skarżył, to decyzja ZUS-u była słuszna.

- Wiele osób uważa, że dostaną rentę z tytułu niezdolności do pracy, ponieważ ciężko chorują, więc naturalne jest, że czują się rozczarowani odmową przyznania świadczenia.

Tymczasem nawet poważne schorzenie nie oznacza automatycznie przyznania renty. Lekarze orzecznicy nie orzekają o stanie zdrowia, ale o niezdolności do pracy - tłumaczy Sebastian Szczurek z Wydziału Organizacji i Analiz opolskiego ZUS.

ZUS otwarcie przyznaje, że nawet poważne upośledzenie sprawności organizmu nie gwarantuje, że zainteresowany rentę otrzyma.

- Lekarz orzecznik i komisja lekarska zakładu zobowiązani są rozważyć, czy ubezpieczony z określonym wykształceniem, kwalifikacjami i zawodem może kontynuować pracę w swoim zawodzie lub innej pracy zgodnej z posiadanymi kwalifikacjami. Jeżeli jego stan zdrowia uniemożliwia dalszą pracę w wyuczonym zawodzie, to trzeba się zastanowić nad możliwością przekwalifikowania zawodowego - przekonuje Sebastian Szczurek.

Ze statystyk wynika, że chorych, którym tylko się zdaje, że nie mogą pracować, jest sporo. Na 1886 wniosków o przyznanie renty z tytułu niezdolności do pracy, które w ubiegłym roku wpłynęły do opolskiego ZUS, odmowę dostało 865 wnioskodawców, czyli niemal co drugi.

Gdy nie wiadomo, o co chodzi…

Pan Joachim mówi, że jemu przekwalifikowania nikt nie proponował. - Pani na komisji w ZUS-ie powiedziała mi tylko, że są tacy, co to na życie nogami zarabiać mogą, to dlaczego ja miałbym z tego nie skorzystać - opowiada zrezygnowany.

Gdy nie wiadomo, o co chodzi, zwykle chodzi o pieniądze. Zdaniem ekonomisty to właśnie one stoją za falą cudownych uzdrowień. - Jeszcze kilka lat temu renta była postrzega jak forma pomocy socjalnej. Zamiast wysyłać ludzi na bezrobotne, lepiej było dać im rentę - przekonuje doktor Witold Potwora z Wyższej Szkoły Zarządzania i Administracji w Opolu.

- Wtedy budżet państwa był w stanie unieść taką rozrzutność. Później, kiedy przyszły gorsze czasy, system postanowiono uszczelnić. Efekty tego czasami zakrawają o absurd, bo przychodzi taki niedoszły rencista na komisję z uciętą nogą, a ZUS niepełnosprawności nie uznaje i każe czekać, aż noga odrośnie - przytacza krążący na temat instytucji żart.

Zdaniem doktora Potwory na poprawę trudno w najbliższych latach liczyć. - Jesteśmy państwem na dorobku, a zdaniem niektórych wręcz państwem biednym. Jeśli rządzący nie zmienią swojego nastawienia i zamiast myśleć o tym, co będzie za kilka lat, będą się zastanawiali, jak utrzymać stołki, to nic dobrego z tego nie wyjdzie i trzeba będzie oszczędzać m.in. kosztem niedoszłych rencistów - kwituje.

Dla pana Joachima to czarny scenariusz. - Za te wszystkie sprawy, które przegrałem z ZUS-em, mam do zapłacenia 7 tys. złotych kosztów sądowych. Z czego mam zapłacić, jak z opieki społecznej dostaję 400 złotych i muszę za to przeżyć cały miesiąc? - pyta załamany. - Ja już nie wierzę, że trafię w końcu na uczciwego lekarza. Skończę na ulicy jako żebrak, bo do pracy kaleki przecież nikt nie weźmie - wzdycha.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska