Sześć lat temu życie Elżbiety Małko z Głubczyc wydawało się jednym pasmem sukcesów. Kończyła studia ekonomiczne. Jeszcze przed egzaminem magisterskim okazało się, że będzie zdawać egzamin z macierzyństwa. Tylko dziecka brakowało im do szczęścia. Mieli siebie, pracę i prostą drogę do dobrego, spokojnego życia.
Na dwa miesiące przed planowanym porodem u dziecka zdiagnozowano zespół Downa. Diagnoza nie zmieniła tylko jednego: już zaczęła kochać to dziecko. I tak zostało.
- Poszłam do biblioteki, by wypożyczyć poradniki dotyczące pielęgnacji i wychowywania takiego dziecka - mówi Elżbieta. - To były stare książki o starych metodach. O tym jednak dowiedziałam się wkrótce z internetu. Chłonęłam wszystkie informacje, rady i refleksje rodziców, którzy wychowują dzieci z zespołem Downa. Z ich relacji wynikało, że choć czeka nas o wiele trudniejsze życie, to jednak nie pozbawione radości macierzyństwa i ojcostwa ani nadziei na to, że nasze dziecko, odpowiednio prowadzone, będzie kiedyś samodzielnym człowiekiem.
Wkrótce po urodzeniu Izabelki okazało się, że pani Elżbieta będzie ją wychowywała sama. Mąż powiedział, że chciał zdrowego syna, a nie chorej córki - i po prostu się oddalił.
- Cierpiałam, ale przecież nie mogłam oddawać się rozpaczy, bo malutka Izabelka wymagała naprawdę specjalnej troski. Najpierw nie miała odruchu ssania. Jeszcze w szpitalu zaczęła być karmiona butelką, bo tak jest dla dziecka łatwiej. Ja cierpliwie przystawiałam ją do piersi. Kupiłam bardzo dokładną wagę i ważyłam maleństwo przed i po karmieniu.
Początkowo po jedzeniu waga niewiele wzrastała, ale wkrótce okazało się, że moja cierpliwość została nagrodzona. Izunia nauczyła się ssać jak inne niemowlęta. Martwiło mnie to, że ciałko mojego dziecka jest wiotkie, że malutka nie przewraca się sprawnie na boczki, choć zdrowe dzieci to robią, że nie zaczyna gaworzyć w tym samym czasie co jej rówieśnicy.
Mimo tych obaw miała też jednak wiele radości. Rehabilitacja powoli zaczynała przynosić rezultaty. Przez pierwszy rok życia córeczki uczyła się rozumieć jej potrzeby. Izunię traktowała jako dar, który nadaje życiu sens.
Co mam teraz robić?
W dzień po pierwszych, radosnych urodzinach Izabelka dostała wysokiej gorączki. Następnego dnia już nie żyła. Zabiła ją sepsa, szczególnie zjadliwy typ bakterii. Nie można było jej uratować.
- Był to taki szok, że początkowo trudno mi było pojąć, iż moja córeczka umarła - mówi Elżbieta. - Wspierali mnie rodzice, przyjaciele, terapeuci, mimo to czułam się bardzo samotna.
Gdy skończyły się "zadania do wykonania" związane z pochówkiem, zapadła w stan trudny do zdefiniowania. Zaczęły ją irytować wizyty bliskich ludzi, którzy przychodzili ze słowami pocieszenia, a jednocześnie denerwowała ją cisza w domu, gdy nikogo nie było.
- Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Nie mogłam uwierzyć w to, co mówili życzliwi mi znajomi, że zostałam uwolniona od trudnego macierzyństwa i teraz mogę zaczynać życie od nowa.
- Miałam dwadzieścia kilka lat, przede mną szansa na nowe dziecko. A ja myślałam: dlaczego nie umarłam, dlaczego nie zaraziłam się śmiercionośną bakterią, choć byłam tak blisko córeczki.
Izabelka umarła w maju. W końcu tego miesiąca jest Dzień Rodzicielstwa Zastępczego.
- Zaczęłam się zastanawiać, czy moja tragedia nie jest jakoś powiązana z tym dniem.
Zerwałam się z łóżka, w którym tkwiłam przez dwa tygodnie, i - mimo obaw i protestów rodziców - wyjechałam sama nad morze. Wróciłam z nowym planem na dalsze życie. Już wiedziałam, że chcę ofiarować miłość i dom jakiemuś odrzuconemu dziecku.
Bliscy nie uwierzyli, że wytrwa w postanowieniu. Uważali, że decyzja podyktowana jest wielkim bólem i żałobą po stracie córeczki. Podobnie zareagowano w Ośrodku Adopcyjno- Opiekuńczym, gdy pani Elżbieta zgłosiła się, by zapytać, jakie warunki należy spełnić, żeby zostać matką dziecka odrzuconego przez inną kobietę.
- Wtedy moje życie znowu nabrało sensu - wspomina tamten czas Elżbieta. Zrobiła prowizoryczny plam działania.
- Wiedziałam, że najpierw muszę otrzymać rozwód, potem szkolić się w ośrodku i przekonać, że dam radę sama wychować dziecko, że to nie jest fanaberia. Miałam 24 lata. Po roku zostałam zakwalifikowana jako przyszły rodzic adopcyjny.
Elżbieta zalogowała się na forum dla rodzin z zespołem Downa. W ten sposób poznała koleżankę, z którą spotyka się w realu. Zbliżyły je podobne przeżycia, tamta kobieta także straciła dziecko.
Wkrótce miało się okazać, że te kontakty to też jest przypadek. Pewnego razu Ela otrzymała maila od kobiety, której przyjaciółka spodziewa się dziecka z zespołem Downa. Postanowiła zostawić je w szpitalu. Autorka tego listu spodziewała się, że Elżbieta przekona ją i jej męża do zmiany decyzji.
Próbowała: - Pisałam do nich całe elaboraty o blaskach i cieniach takiego rodzicielstwa - wspomina Ela. Nie wierzyli albo nie chcieli uwierzyć. Wtedy napisałam do nich: nie chcecie tego dziecka, to ja się nim zaopiekuję.
Życie znów nabrało sensu
Kiedy Adaś się urodził, jego mama nawet nie chciała na niego spojrzeć. Poprosiła, by noworodka nie kłaść na jej brzuchu, tylko natychmiast wynieść z sali. Chłopczyk od razu trafił do rodzinnego pogotowia opiekuńczego. Biologiczni rodzice ani razu go nie odwiedzili. Za to Elżbieta była tam kilkakrotnie, choć placówka mieściła się na drugim końcu kraju.
Formalności adopcyjne trwały prawie pół roku, wreszcie Adaś trafił do nowej mamy
- Po Izabelce niczego się już nie bałam - mówi Ela. - Adaś wydał mi się trochę silniejszy od córeczki, jak to mężczyzna. Za to jego system odpornościowy jest słabszy. Często choruje. W takich sytuacjach nieocenieni są dziadkowie. Oni też od razu Adasia pokochali. Mieszkają na wsi, 7 km od Głubczyc, a chłopczyk ma tam idealne warunki - miłość, świeże powietrze, własny plac zabaw.
- Gdy pierwszy raz ufnie przy mnie zasnął, to była magiczna chwila - wzrusza się Elżbieta.
Najtrudniejsze były dojazdy z synkiem do Opola na rehabilitację. Zwykle towarzyszył im tato. Chłopczyk albo był zmęczony monotonią jazdy, albo senny i nie chciał ćwiczyć. Wtedy Ela postanowiła założyć w swoim miasteczku stowarzyszenie dla niepełnosprawnych dzieci i zrobić wszystko, by mogły być rehabilitowane na miejscu.
- Znałam wiele osób, które wychowują niepełnosprawne dzieci, i wiedziałam, że borykają się z brakiem pieniędzy na rehabilitację. Postanowiłam reaktywować stowarzyszenie "Tacy sami". Najwięcej problemów sprawiło nam pozyskanie lokalu.
Pukałam do wielu drzwi, a odpowiedziała tylko firma TOP-Farms, która udostępniła nam kilka pomieszczeń. W remoncie pomogli miejscowi przedsiębiorcy - ktoś dał kafelki, ktoś farbę, a rodzice wykonali dobrą robotę. Przez rok udało się wyposażyć pokoje i zorganizować zajęcia z terapeutą.
- Na razie nasza działalność oparta jest głównie na życzliwości wolontariuszy, ale nie wątpię, że z czasem będziemy mogli stworzyć placówkę terapeutyczną z większym zakresem usług - wierzy Elżbieta.
To jest teraz jej cel. Wierzy, że się spełni.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?