Wampir znad Jeziora Turawskiego

Redakcja
Ta opowieść jest na tyle poruszająca, że nie wypada epatować makabrycznymi szczegółami. A ponieważ miała miejsce latem 1997, nim wyobraźnią Polaków zawładnęły brukowce, spróbujemy opowiedzieć ją delikatnie, by oszczędzić cierpień krewnym ofiary.

Było lato 1997 roku. Miesiąc wcześniej skończył się głośny protest ekologów na Górze św. Anny, miesiąc później powódź tysiąclecia miała zatopić Opolszczyznę. Ale tego akurat dnia nic nie zapowiadało tragedii. Do domku jednorodzinnego w małej wiosce położonej w pobliżu Jeziora Turawskiego przyjechała młoda kobieta. Chciała odwiedzić matkę, 50-letnią Elżbietę, która mieszkała sama od czasu, jak jej mąż wyjechał do Niemiec, a dzieci dorosły. Gdy tylko otworzyła drzwi, zamarła w szoku.
O szczegółach zbrodni plotkowała potem cała wioska. Szeptem, bo były przerażające, plotka głosiła, że zmasakrowana kobieta leżała w kałuży krwi. Sekcja zwłok potwierdziła, że została zgwałcona tak brutalnie, iż doznała szeregu wewnętrznych obrażeń, które zakończyły się krwotokiem i śmiercią.

Na ludzi padł blady strach, że makabryczna zbrodnia jest dziełem jakiegoś maniaka, wampira.

Mordy z lubieżności
Paniki udało się uniknąć, bo - co ciekawe - opinia publiczna Śląska Opolskiego nie poznała wszystkich tych makabrycznych szczegółów. Choć trudno dziś w to uwierzyć, dziennikarze najważniejszych w regionie mediów po prostu nie napisali wszystkiego, co wiedzieli. O to, żeby krwawym opisem zbrodni nie szokować mieszkańców Opolszczyzny poprosił Roman Wawrzynek, ówczesny rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Opolu. I dziennikarze się zgodzili. Takie to były czasy. Dlatego latem 1997 roku główne media ograniczyły się do napisania, że gwałciciel i morderca był wyjątkowo brutalny i działał tak, jakby wpadł w krwawą furię.
A o panikę wcale nie było trudno. Kilka dni później - nim jeszcze namierzono sprawcę - prokuratura poinformowała, że poszukuje młodej kobiety, która w jednej z okolicznej gmin wyszła z domu i zniknęła. Nim się znalazła, policjanci pytali samych siebie: znów uderzył?

Bo charakter zbrodni jasno sugerował, że w grę może wchodzić psychopata. A tacy zwykle działają seryjnie. Dziś 1997 rok wydaje się być okresem swego rodzaju niewinności. Telewizyjne kryminały opowiadały wtedy jeszcze głównie o przestępcach, którzy zabijają z przyczyn zrozumiałych: dla pieniędzy, z zemsty, z zazdrości. Ktoś mordujący dla przyjemności - lustmorder przeciwstawiony zwykłemu raubmorderowi - wydawał się być czymś koszmarnym. Te poręczne niemieckie terminy można znaleźć w analizie zjawiska wampiryzmu pióra prof. Marii Janion. Już pod koniec XIX wieku Ludwik Krzywicki napisał cykl artykułów - tu cytat z pani profesor - "poświęconych szałowi krwiożerczo-erotycznemu, ludożerstwu i wilkołactwu". W grę nie wchodził ktoś, kto zabija z premedytacją, ale ktoś, kto musi dokonać potwornej zbrodni, by rozładować potworne napięcie.
"Nie możecie tego zrozumieć, nikt nie może tego zrozumieć"- krzyczał do sędziów Peter Kuerten, wampir z Duesseldorfu, który pił krew kobiet i dzieci, i przyznał się do 60 zbrodni, nim został ścięty w 1931 roku.

Krótko mówiąc: jeśli zabójca znad jeziora należał do tej kategorii, było się czego bać.

Rowerzysta z komunalki
Okoliczności zbrodni były tak straszne, że śledztwo ruszyło pełną parą. I okazało się być zaskakując proste, choć drobne przeoczenie śledczych opóźniło namierzenie sprawcy o tydzień.
Przede wszystkim byli potencjalni świadkowie. Tragicznego dnia w domu ofiary przebywał sąsiad, który wpadł na drinka. Bo w okolicy nie było tajemnicą, że ofiara nie stroniła od kieliszka. Sąsiad zastał u Elżbiety gościa: mężczyznę o imieniu Marek, który przyjechał na rowerze górskim.

Sąsiad wyszedł wcześniej, nie wiedział, co się wydarzyło, ale był w stanie policji pomóc. Powiedział, że Marek pracuje w jakiejś komunalce w okolicy i mieszka niedaleko, więc mógł spokojnie podjechać rowerkiem. Pomógł też sporządzić portret pamięciowy mężczyzny, który najprawdopodobniej widział ofiarę ostatni.

Ale potem zaczęły się schody. Policjanci wystąpili do zakładów komunalnych w ościennych gminach o przekazanie list pracowników. Paru Marków na nich było, ale nikt nie pasował do rysopisu.

Pomógł przypadek, który potwierdził starą policyjną maksymę, że nazwisko sprawcy zbrodni można znaleźć gdzieś na pierwszych stronach akt. Jakiś informator podpowiedział miejscowemu policjantowi nazwisko mężczyzny, który mógł bywać w domku, gdzie doszło do zbrodni. Policjant poinformował kolegów z Opola, ci sprawdzili, że nazwisko to występuje na ostatniej stronie listy pracowników komunalki w Antoniowie w gminie Ozimek. Imię się nie zgadzało, ale rysopis i rower górski w piwnicy - jak najbardziej. Potwierdziło się też to, że mieszkał kilkanaście kilometrów od miejsca zabójstwa.
Henryk S. został zatrzymany i przewieziony na policyjny "dołek". Tam już po kilku godzinach przesłuchania przyznał się do winy. Być może nie był w stanie poradzić sobie z poczuciem winy.

Męski "honor"
Sprawca, rocznik 1966, był o kilkanaście lat młodszy od swojej ofiary. Żonaty, ojciec dzieciom, lubił się napić, regularnie bywał w knajpach, także tych nad Jeziorem Turawskim. Swoją przyszłą ofiarę poznał właśnie w takich okolicznościach. Zaczął bywać u niej w domu. Miał też interes - Elżbieta miała swoje kontakty w Niemczech, a on - przybysz spoza Opolszczyzny - liczył na to, że uda mu się załatwić wymarzoną robotę w "efie".

Co było przyczyną zbrodni? Proces z uwagi na drastyczność zbrodni toczył się za zamkniętymi drzwiami, ale co nieco o nim wiemy. Po pijaku dzieją się różne rzeczy, flirt zamienia się w agresywną kłótnię. Z zeznań sprawcy miało wynikać, że starsza i bardziej doświadczona kobieta zaczęła się naigrywać z jego męskości, tym bardziej pewna siebie, że to on oczekiwał od niej pomocy. A on, coraz bardziej pijany i coraz bardziej upokorzony, wpadł w morderczy szał. I postanowił jej udowodnić, co potrafi. Zbrodnia rzeczywiście miała więc seksualny charakter, ale nie taki, jak można by wnioskować z podręczników seksualnej psychopatologii.

Niespełna rok po dokonaniu zbrodni domniemany "wampir" - w rzeczywistości niepozorny i na oko strachliwy mężczyzna - został skazany na 15 lat więzienia. Kara może się niektórym wydawać zbyt łagodna, ale należy przypomnieć, że została wydana jeszcze pod rządami starego kodeksu karnego. Dziś za morderstwo można dostać nawet dożywocie. Wtedy sąd mógł orzec do 25 lat więzienia lub karę śmierci. Ale ponieważ obowiązywało moratorium na wykonywanie kary głównej, punktem odniesienia było 25 lat. I jeśli były jakiekolwiek okoliczności łagodzące, to kara musiała być niższa.

I obrona, i prokuratura wystąpiły o uzasadnienie wyroku. Ale, co ciekawe, żadna ze stron nie złożyła apelacji i wyrok szybko się uprawomocnił. Skazany mógł się ubiegać o przedterminowe zwolnienie po odbyciu połowy kary. I tak też zrobił - wyszedł po odsiedzenie niespełna ośmiu lat. Co znaczy, że musiał być wyjątkowo bezproblemowym osadzonym.

Nie wiadomo, gdzie dziś mieszka i co robi. Prawdopodobnie próbuje obudować sobie życie. A to, co stało się pewnej czerwcowej nocy nad Jeziorem Turawskim, wraca do niego w nocnych koszmarach.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska