Wanda Wiłkomirska: Muszę się dzielić

fot. Witold Chojnacki
Wanda Wiłkomirska
Wanda Wiłkomirska fot. Witold Chojnacki
- Nigdy nic nie odkładałam. Miałam, więc rozdawałam. Nie było długów, ale oszczędności też nie. Nie umiem inaczej - muszę się dzielić, ale daje mi to dużo radości. - mówi skrzypaczka, pani Wanda Wiłkomirska.

- Czytałam, że nie ma pani samochodu ani domu, ba, w Warszawie nie posiada pani nawet mieszkania...
- Nigdzie nie mam. W Sydney mieszkanie wynajmuję.

- Przepraszam za tę uwagę: nie widzę, by nosiła pani buty od Gucciego czy kostium Chanel.
- Buty to Ryłko, którego nabyłam po przylocie do Polski. Już zapomniałam, jak zimno potrafi być w mojej ojczyźnie.

- Nie zależy pani na luksusie...
- Wszystko już kiedyś miałam. Dom ma sens tylko wtedy, gdy jest rodzina: dzieci, psy. Doszliśmy do tego. Dobrze zarabialiśmy, i ja, i mąż.

- Mówi pani o Mieczysławie Rakowskim?
- Nie miałam innego męża. Ale kiedy rozstawaliśmy się i sprzedaliśmy dom, kupiłam ładne trzypokojowe mieszkanie na Stawkach i obok dwie małe kawalerki dla chłopców. Ciągle biegali: "Mama, mama, a może byś jeszcze kupiła mi pralkę?", "mama, a może masz cytrynę?". To było przyjemne, bo nie czułam się tak osamotniona. Potem, kiedy już wyjechałam na dobre, też wynajmowałam mieszkanie; w Mannheim mieszkałam w jednym miejscu najdłużej w życiu, bodaj 18 lat. Urodziłam się w Warszawie, potem wyjechałam do Łodzi, po wojnie na bardzo krótko wróciłam do Warszawy, bo wkrótce rozpoczęłam studia na Węgrzech, znowu wróciłam. Ciągle zmieniałam adres.

- Do czasu, gdy zamieszkała pani z mężem...
- Poznaliśmy się na wiosnę w 52. w Berlinie, a pobraliśmy się w lecie tego samego roku, jeszcze przed konkursem Wieniawskiego.

- Znajomość rozpoczęła się nietypowo.
- To była jakaś wielka impreza, przyjechała liczna delegacja z Polskiej Partii Robotniczej, ja z innej paki, w grupie artystów, którzy mieli zagrać na koncercie. Zbiegałam na śniadanie do restauracji w hotelu, w którym wszyscy byliśmy zakwaterowani, kiedy schodami wchodziło dwóch mężczyzn. Jeden z nich spojrzał na mnie: "Popatrz, jaka fajna dupa", powiedział do kolegi. Uznał, że jestem Niemką, i dlatego pozwolił sobie na tak niewybredny komentarz, a ja paradoksalnie poczułam się dowartościowana, bo uświadomiłam sobie, że mogę się podobać. Widzi pani - wiedziałam, że dobrze gram, miałam poczucie własnej wartości, uważałam jednak, że jestem nieładna. Miałam wielu wielbicieli, ale wszyscy byli melomanami. Zaczynało się od "ach, jak pięknie grasz!", a dopiero potem "kocham cię" i stąd brały się moje wątpliwości.

- Wracając do pierwszego spotkania z Rakowskim...
- Tego dnia odbył się koncert. Najpierw wystąpił profesor Henryk Sztompka, a potem, jak mi mąż opowiadał, "na estradę weszła dziewczyna, o której wyraziłem się tak paskudnie". Spojrzeli na siebie z kolegą i - zwierzał mi się potem - "nie wiem, na czym grałaś, co grałaś i jak grałaś, bo myślałem tylko, co teraz zrobić". Postanowił się upić. Zszedł do restauracji, w której pojawiłam się wcześniej, nie zauważył, że siedziałam za jego plecami. Kiedy się odwrócił, najpierw zaczerwienił się, potem pobladł. "No to się poznajmy" - powiedziałam i wyciągnęłam rękę. Mówił, że wtedy właśnie się zakochał, a ja wkrótce zrozumiałam, że była to moja pierwsza prawdziwa miłość. Na drugi dzień pod drzwiami zastałam bukiet kwiatów i kartkę z adresem i numerem telefonu.
- Stanowili państwo nietypową parę: dziewczyna z inteligenckiego warszawskiego domu, ze znanej muzycznej rodziny, i chłopak ze wsi...
- To długa historia. Z matką i starszą siostrą (ojca Niemcy zabili krótko potem, jak wybuchła wojna) Mietek mieszkał w Kowalewku koło Nakła, w domu bez prądu, bez bieżącej wody. W dzieciństwie, jak mi opowiadał, chodził za pługiem i pasł krowy. Był ministrantem i ksiądz dążył do tego, by zdobył wykształcenie. "Pani Rakowska, poślę go do seminarium" - proponował, ale kolega namówił na wojsko. I to był początek kariery. Był szczęśliwy, że otrzymał wiarę, bo trudno było jego przekonania inaczej nazwać niż religią. Pamiętam, jak się wzdrygnęłam, kiedy w jego pokoju zobaczyłam zdjęcie Stalina, jedno z tych popularnych, z fajką. U Wiłkomirskich Stalin uchodził oczywiście za wroga publicznego.

- Jak na ten związek zareagowała pani mama?
- Znakomicie. Powiedziała: "Córka przyprowadzała już wielu chłopców. Panu dobrze z oczu patrzy, niech się pan z nią nie żeni". Na co on: "A jednak spróbuję". Natomiast jego matka... Kiedy dowiedziała się, że nie będzie ślubu kościelnego i na dodatek jestem artystką, oświadczyła: "Od dzisiaj nie mam syna". "Poczekaj, ja cię zdobędę" - postanowiłam. Na ślub cywilny z jego rodziny nikt nie przyjechał, z mojej tylko matka i brat Józef. Potem wszyscy się do Mietka przekonali, zwracali się po imieniu, nawet się go radzili, bo wszyscy byli artystami, a on myślał praktycznie i dużo wiedział. Niemniej, kiedy rozstaliśmy się, przyrodni brat, który zastępował mi ojca, powiedział: "Nie jesteś żadną rozwódką, bo nigdy nie byłaś zamężna". Dla mojej rodziny urzędowe śluby nie miały żadnego znaczenia.

- Teściowa przekonała się do pani?
- Zaczęłam pisać listy. "Kochana Mamo, u nas to i to...", "Kochana Mamo, donoszę z dumą, że właśnie jestem w błogosławionym stanie", "Kochana Mamo, urodził nam się synek...". Każdy list kończył się pytaniem: "Kiedy nas Mama odwiedzi?". W odpowiedzi nic, ani słowa. Aż wreszcie... Starszy syn kończył już rok i wtedy nadeszła wiadomość: "Kochany synu, jak mnie tak zapraszacie, to przyjadę do was na święta". Zaczęłam uczyć syna "ba-ba" i wkrótce zyskałam najlepszą teściową pod słońcem.

- Listy poskutkowały?
- Niezupełnie. Okazało się, że nowy, młody proboszcz podczas spotkania z parafianami zapytał: "A która to z pań jest Rakowska?". Babcia w pąsach, a on: "Jakże się cieszę, że panią poznaję. Jak przyjedzie synowa, proszę mnie na herbatkę zaprosić, bo jestem jej wielkim wielbicielem". "Kiedy ksiądz dobrodziej tak myśli, to nie może być jakaś grzeszna dusza" - pomyślała teściowa. Zwierzyła się z tego, kiedy byłyśmy już spoufalone.

- Zdobyła pani mężczyznę i jego matkę. A kiedy podbiła pani publiczność? Był taki przełomowy moment w karierze?
- To nie tak. Byłam wyjątkowo utalentowanym dzieckiem i kiedy miałam pięć lat, tata dał mi skrzypeczki. Pierwszy występ publiczny odbył się po kilku lekcjach. Ojciec przyszedł ze mną do kuchni - mama gotowała obiad - i powiedział: "Teraz ona ci coś zagra". I ja zagrałam pierwszą zapamiętaną melodię, do dzisiaj ją pamiętam, ukłoniłam się, a mama zaczęła bić brawo. A kiedy już dobrze opanowałam instrument, odbył się prawdziwy publiczny występ. Ojciec uczył wtedy w konserwatorium w Łodzi i tam przywiózł mnie na popis swoich studentek. Z siostrą zagrałam pierwszą część sonaty Mozarta. Proszę pani, kiedy człowiek rodzi się w tak sławnej rodzinie, kiedy ta rodzina wprowadza go na estrady, nie ma żadnego przełomu - od razu jest, jak trzeba. Inaczej było za granicą. Nie byłam jeszcze pełnoletnia, kiedy wyjechałam do Genewy. Grało się wtedy za kotarą i dopiero po ogłoszeniu wyników okazywało się, kto jest kto. Skaperował mnie profesor z jury, dyrektor akademii w Budapeszcie, gdzie studiowałam. "Słyszałaś Elizę, która w szkole dostała złoty medal? Przyjdź do mnie, a zrobię z ciebie dwie takie Elizy".

- Powtórzę pytanie o moment, który zaważył.
- Domyślam się, do czego pani zmierza. Do debiutu w Nowym Jorku. A ja chcę powiedzieć, że to nie tak. Kiedy wróciłam po studiach w 50 roku, jak wiadomo, trwała komuna. Ten system miał bardzo niemiłe strony, ale i jedną pozytywną: niewiarygodnie promował sportowców i artystów. Posłali mnie do Londynu i tam zagrałam nie tylko w ambasadzie, ale i w Wigmore Hall, w kameralnej, ale znanej na cały świat sali. Zaproszono agenta, który od razu podpisał ze mną umowę i po recitalu grałam z orkiestrami londyńskimi i angielskimi. Londyn wyprowadził mnie do Europy, a Witold Rowicki - w szeroki świat. Z Filharmonią Narodową pojechaliśmy do Nowego Jorku - był to pierwszy w tym mieście występ polskich filharmoników - i tam pojawił się wspaniały, kochający Polskę Artur Rubinstein. Przyciągnął ze sobą Sola Huroka, króla impresariów, który żył jeszcze 20 lat i przez 20 lat grałam po kilka koncertów w Stanach i w Kanadzie. To jest to: miałam genialnych impresariów.

- Z koncertami zjechała pani około 50 krajów. Była pani m.in. w Paryżu, w Rzymie, w Rio de Janeiro. Dlaczego zdecydowała się pani osiąść właśnie w Australii?
- To było to samo, co z Mietkiem Rakowskim - miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy w 1969 po 30 godzinach lotu z przesiadkami wysiadałam na lotnisku w Perth, niemal na wodzie, w środku nocy, spodziewałam się buszu i zaspanego kierowcy, który zdeponuje mnie w hotelu. A tu - zapach tropiku, słonej wody oceanu, słodki aromat kwitnącego drzewa jacarandy. No i rozgwieżdżone niebo; tylu gwiazd nigdy w życiu nie widziałam. Byłam oczarowana. Oczekiwano mnie z kwiatami, pojawiła się ekipa z kamerą, "Może by pani chciała herbaty?" (o trzeciej w nocy!), "Udzieli pani wywiadu?", a kiedy się zgodziłam, padło pierwsze pytanie: "How do you like Australia?" (jak się pani podoba Australia?). Więc ja: "Jestem tu 12 minut, poznałam tylko wasz klimat, wasz zapach, wasze niebo i waszych ludzi i ja to wszystko uwielbiam". Muszę stwierdzić, że jeszcze nie zdążyłam położyć smyczka na strunie, a już byłam kupiona. A potem zaakceptowali mnie tak dalece, że pierwszy raz z żalem wracałam do swojej ukochanej Warszawy. Gdyby nie kolejny kontrakt w kieszeni, pewno bym się rozpłakała.

- Już powstała myśl - to jest właśnie to miejsce, gdzie chciałabym zostać?
- Mało. Kiedy przyjechałam obładowana misiami koala, mój mały Artur powiedział: "A ja będę mieszkał w Australii".

- Artur, który kiedy indziej zakomunikował: "Moja mama mieszka w samolocie".
- A jego brat - "Mojej mamy nigdy nie ma w domu. Jak się urodziłem, to była w Lipsku". Nie wiem skąd wziął ten Lipsk.

- Jeden z misiów koala przyjechał do Opola?
- Czeka na mnie w hotelu. Ma już 41 lat.

- Bardzo przeżyła pani decyzję, żeby przekazać skrzypce do domu aukcyjnego?
- Tak jak rozwód. Z tym, że w przypadku rozwodu on mnie zostawił, a w drugim zostawiłam ja, w przekonaniu, że skrzypce nie powinny leżeć w szufladzie, że powinny grać. Poza tym musiałam z czegoś żyć. Proszę pamiętać, że przez wiele lat pracowałam za darmo. Dostawałam delegacje, a pieniądze zawłaszczało państwo. Poza tym były to takie czasy, że każdy mógł podstawić mikrofon i nagrywać koncert za darmo. Przyznaję też, że sama popełniłam parę głupstw i teraz po prostu mam niewielkie pieniądze. W Niemczech dostałam piękną emeryturę, do której zaliczono wszystkie lata w Polsce, dwa lata płatnego urlopu macierzyńskiego, a nawet studia w Warszawie i Budapeszcie. Kiedy wyjechałam do Melbourne, zachowałam tam mieszkanie i przez cztery lata za nie płaciłam. Co miesiąc wydawałam tysiąc marek na dziecko w Ugandzie albo w Kenii, na UNICEF, na franciszkanów, którzy za 50 marek przywracają Hindusom wzrok. Swojego wnuka przeprowadziłam przez 10 lat prywatnej szkoły w Sydney. Nigdy nic nie odkładałam. Miałam, więc rozdawałam. Nie było długów, ale oszczędności też nie. Jeszcze jedna okoliczność: w momencie, kiedy zgłosiłam, że już nie mieszkam w Niemczech, Polska przystąpiła do Unii i wtedy bardzo uprzejmie zwrócono mi uwagę, że teraz za pracę w Polsce powinnam otrzymywać polską emeryturę. Za 15 lat profesury w Niemczech wyliczono mi jedną trzecią dotychczasowej należności, a w Polsce 930 zł na miesiąc. Natychmiast założyłam konto i oddałam kartę synowi. Nie umiem inaczej - muszę się dzielić, ale daje mi to dużo radości. Jakieś dziecko gra na skrzypeczkach - jemu też daję, bo to przecież mój kolega, któremu się nie powiodło.

Wciąż pani pracuje w konserwatorium w Sydney?
- Już im powiedziałam - jeszcze rok. Bardzo się martwią, ale trudno.

- Jeszcze na moment wróćmy do rozstania ze skrzypcami...
- Nie da się ukryć, było trudne, tym bardziej że miałam je krótko. Całe lata grałam na czymś bardzo poślednim, potem instrument mi pożyczano. Po przyjeździe do Niemiec w 82., kiedy już dobrze zarabiałam, kupiłam włoskiego Guglianiego, wtedy to było niedrogo, ze sto tysięcy marek. Po jakimś czasie odsprzedałam, zamieniłam na Montagnana, cudowny, ciemnowiśniowy instrument. Byłam w nim absolutnie zakochana, miał piękny, głęboki mezzosopran. Zrobiłam mu nawet zdjęcie - śmiałam się, że to portret mojego nieboszczyka męża - po czym dopłaciłam i w 89. stałam się właścicielką cytrynowozłotego Guarnieriego. Brzmiał zupełnie, jak słowik. Kiedy zaczęły się problemy z artretyzmem, sprzedałam na aukcji i kupiłam dokładną kopię, żeby na nowo się nie przyzwyczajać. Niestety, dźwięk już nie ten.

- Jak to się stało, ze synowie nie poszli pani drogą?
- Ani ja tego nie chciałam, ani oni nie chcieli. Proszę pamiętać, że to są już Rakowscy, mieli mnóstwo innych zainteresowań. Artur mieszkał w Sydney, teraz mieszka w Londynie i pracuje w bankowości, Włodek zna 8 języków, tłumaczy, w Warszawie, ma własną firmę.

- Nie czuje się pani osamotniona?
- Dlaczego miałabym się tak czuć? Na naszej planecie jest pełno ludzi, zwierząt, drzew. Nigdy w życiu nie dokuczało mi osamotnienie.

- Który koncert ma pani wciąż przed oczyma, który wciąż ożywa w pamięci?
- W Nowym Jorku w Carnegie Hall. Zagrałam pierwszą nutę i obudziłam się z oklaskami. Nie pamiętam, jak grałam. Był to totalny trans.

- Retorycznie spytam - żal tego?
- Nie! Jestem spełniona. Mam koleżankę artystkę, starszą ode mnie, która mówi: "Umrę z instrumentem w ręku, nie wyobrażam sobie życia bez skrzypiec". Ja gram, np. dzisiaj, palcami dzieci, z którymi w Opolu przeprowadziłam warsztaty muzyczne. To moje pomysły, ich paluszki są moimi palcami. z

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska