Wilków tonie

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Sołtys Bremer przed opustoszałym pastuszyńcem, który kiedyś gospodarze wybudowali dla parobków. – Za mojej młodości mieszkały tu cztery rodziny.
Sołtys Bremer przed opustoszałym pastuszyńcem, który kiedyś gospodarze wybudowali dla parobków. – Za mojej młodości mieszkały tu cztery rodziny. Krzysztof Strauchmann
Za dziesięć lat Wilkowa nie będzie - przepowiada sołtys Klaus Bremer. - Nie wiem tylko, kto ostatni zgasi światło.

Sołtys biuro ma na piętrze w kuchni. Na stole przygotowuje unijne projekty, za które wyremontowali kapliczkę. Na dole w warsztacie jest punkt sąsiedzkiej pomocy z naprawą wszelakiego sprzętu mechanicznego.

Na strychu w kartonowym pudełku spoczywa archiwum wiejskie z dokumentami sięgającymi XIX wieku albo i jeszcze wcześniej. I jeszcze w głowie żony lokalny urząd statystyczny z precyzyjnymi informacjami o liczbie zgonów, urodzeń i ślubów.

- Raz, dwa, trzy - liczy pani Wanda, żona sołtysa. - Za pięć ostatnich lat troje dzieci się urodziło we wsi. Tylko w ostatnim roku zmarło pięć osób, a w styczniu już mamy pierwszy pogrzeb. I były dwa śluby. Jedna młoda panna przyszła do męża mieszkać do Wilkowa. Jeden chłopak poszedł za żoną w świat.

- W 1848 roku była we wsi zbiórka na budowę kościoła. Policzono wtedy, że mieszka w Wilkowie 400 osób i do tego 17 parobków - Klaus Bremer stuka palcem w stare kroniki. - Za mojej młodości, pod koniec lat pięćdziesiątych, wioska też liczyła 400 mieszkańców. Teraz dorosłych jest 92. Z dziećmi będzie nas nieco ponad 110.

Trzy krzyżyki gospodarzy

Wilków między Białą a Głogówkiem leży w tej części Opolszczyzny, która w 1945 i 1946 roku nie wymieniła ludności. Niektóre rodziny siedzą tu od pokoleń. W tym samym miejscu, pod tym samym numerem domu.

W dokumentach pisanych niemieckim gotykiem sołtys Bremer szuka spisu gospodarzy, którzy w 1817 roku wykupili tutejsze ziemie od klasztoru paulinów w Mochowie. Jeszcze nie było szkoły we wsi. Pisać nie potrafili. Przy nazwiskach, które ledwie można odcyfrować, każdy stawiał trzy krzyżyki. Ale każda trójka jest inaczej postawiona.

- Pamiętam jeszcze niektóre nazwiska z tej kroniki: Gorek, Żurek, Trinczek, Sobota, Baron - wspomina Klaus Bremer. - Sobota miał młyn, jak się jedzie do Mionowa. Wiatrak. Rozebrano go do szczętu ze 30 lat temu, a ja już nie pamiętam, żeby miał skrzydła. Ostatni z rodziny Baron mieszkał w pastuszyńcu. Co to jest "pastuszyniec"? To dom, który wybudowali wspólnie gospodarze ze wsi, żeby parobcy rolni mieli gdzie mieszkać.

Za mojej młodości cztery rodziny tam mieszkały, w tym Baron - szewc. Miał pokoik na dole i przez otwarte okno przyjmował buty do naprawy. Jako dziecko chodziłem jeszcze do niego, a on dla żartów malował dzieciom ręce czarną farbą. Bardzo wesoły był z niego człowiek. Szewc Baron umarł w latach 50. Jego córka przeniosła się do Głogówka. Z tych nazwisk wymienionych w 1817 roku została do dziś tylko jedna rodzina - Sobotowie.

Starą kronikę zaczął pisać Michał Chrząszcz. Jego krewniak Johannes Chrząszcz urodzony w 1857 roku został znanym śląskim historykiem, napisał wiele monografii śląskich miejscowości, w tym książki o historii Prudnika, Białej, Krapkowic, Głubczyc czy Toszka. Nazwiska Chrząszcz w Wilkowie już nie ma.

Potomkowie Michała poszli w stan kapłański, a gospodarkę przejęła córka, która wyszła za gospodarza o nazwisku Twardy. Za to kolejne pokolenia Twardych mieszkają na tym samym miejscu do dzisiaj.

Ostatni zapis w starej księdze zrobił w 1946 roku nauczyciel Kubny. Kiedy sołtys Bremer szedł pierwszy raz do szkoły w 1951 roku, nauczycielami byli już Polacy. Wyrywali sobie włosy z rozpaczy, bo z 17 dzieci w pierwszej klasie tylko dwoje mówiło po polsku.
- We wsi było wtedy 30 zakładów, a największy - mleczarnia - zatrudniał 30 ludzi.

Każdy gospodarz miał wyznaczony kawałek drogi do sprzątania. Każda wiejska kapliczka miała przydzielone gospodarstwo do opieki. Było przedszkole, stara i nowa szkoła. Działała poczta, drogeria, dwa sklepy, dwie gospody, szewc, rymarz, dwie stolarnie, 9 zakładów palących wino i gorzałkę, a do tego gospodarz Chlewa prowadził wypalarnię cegły - opowiada sołtys. - Dziś został tylko jeden sklep.

Eurosieroty starego pokolenia

Najpierw zamknięto szkołę, w 1979 roku. Najstarszy syn Bremerów zdążył jeszcze w swojej wiosce skończyć dwie klasy. Jego młodszy brat edukację zaczął już w sąsiedniej wiosce.

Dzieci jeszcze były, ale zabrakło kadry. Z dwójki nauczycieli trzyklasowej szkoły ktoś się przeniósł do innej miejscowości. Przez następne lata gmina sprzedała budynek starej szkoły, nowej szkoły, przedszkola i jeszcze szkolne boisko, na którym dziś rosną buraki. Na sprzedaż poszedł prawie cały wiejski majątek z poprzednich wieków. Ostatnio - "zandgruba", piaskownia wiejska przy drodze na Golczowice.

- Gmina zapytała ludzi we wsi, czy się zgadzają. Wszyscy byli przeciwko, oprócz dwóch osób - opowiada sołtys. - Ja byłem za sprzedażą, bo do wyrobiska cała okolica wywoziła potajemnie swoje śmieci i był kłopot. Ale burmistrz nie patrzył na zgodę wioski. Sprzedał piaskownię.

Po likwidacji szkoły ludzie zaczęli wyjeżdżać na Zachód, do Niemiec. Rzadziej do okolicznych miast.

- Kto raz pojedzie do Niemiec, zobaczy, jak tam jest, to już go nie ma. Uciekają najmłodsi i najsprytniejsi - opowiada sołtys. - Jadą całe rodziny, młodzi z dziećmi. Zostaje najstarsze pokolenie. Na 90 dorosłych w Wilkowie 20 osób ma ponad 70 lat. Dzieci wpadają do nich kilka razy do roku, pomogą przywieźć węgiel, załatwią coś, wyremontują najpilniejsze rzeczy w domu. Przy okazji zrobią sobie większe zakupy, bo w Polsce ciągle taniej. Po ich wyjeździe starsi ludzie muszą prosić sąsiadów o pomoc w pracach przy zagrodzie.

- Władze gmin często tłumaczą swoje decyzje o zamknięciu przedszkola czy szkoły brakiem dzieci - komentuje prof. Romuald Jończy, ekonomista zajmujący się problemami demograficznymi Opolszczyzny. - Tymczasem taka decyzja bywa punktem zwrotnym w rozwoju miejscowości. Tylko przyspiesza proces wyludnienia. Po likwidacji infrastruktury wiejskiej nikt się tam nie chce przenieść, a część miejscowych ucieka.

W wioskach zostają coraz bardziej starzy ludzie, swoiste eurosieroty starszego pokolenia. Kiedy ich dzieci wyjeżdżały do Niemiec, mieli po 40-50 lat, byli samodzielni i samowystarczalni. Teraz mają po 70-80 lat i coraz bardziej potrzebują pomocy.

Dla lokalnych władz to będzie coraz większy problem - jak zorganizować opiekę dla rozproszonej masy starych ludzi. Przy poziomie polskich emerytur niektórych może nie będzie stać nawet na ogrzanie domu w zimie.

Młodzi rodzą dzieci w Niemczech, żeby tam dostawać rodzinne zasiłki. Starsi oficjalnie zdają gospodarstwa na dzieci, żeby załapać się na rentę strukturalną na 10 lat przed wiekiem emerytalnym.

Dostają z KRUS-u pieniądze, ale dalej pracują na roli, bo przecież ich dzieci siedzą za granicą. Kiedy nadchodzi zima, przerywają prace na roli. Kto może, dołącza do dzieci, żeby dorobić w Niemczech. Bo w starym pokoleniu nie brakuje fachowców, którzy potrafią niejedno naprawić. Wśród młodych już nie ma takich złotych rączek.

Bullerbyn śląskie

- Tu stały trzy domy - sołtys Klaus Bremer pokazuje pusty trawnik w środku wioski. - Przy tej uliczce były cztery gospodarstwa. W tym domu nie ma już nikogo, w następnym także. Co trzecia chałupa we wsi jest pusta.

W Wilkowie w ciągu 40 lat rozebrano część domostw, bo rozpadały się, nie remontowane. Znikło 11 gospodarstw. Na 600 hektarach gruntów rolnych we wsi pracuje teraz 9 rolników i Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna z sąsiednich Rostkowic, która też zatrudnia ludzi z Wilkowa. Z domów zostało 87 numerów.

Tych niezamieszkanych sprzedać nie można, bo spadki nie uregulowane albo nie ma chętnych. Czasem tylko ktoś z Niemiec znajdzie sobie najemcę na dobrze utrzymany i wyremontowany dom.

Jedną zrujnowaną chałupę z ogrodem ma Agencja Nieruchomości Rolnych. Po kilku nieudanych przetargach chce to sprzedać za 10 tysięcy, ale chętnych ciągle brak. Za to miejscowi rolnicy biją się o grunty orne. W ubiegłym roku jeden zapłacił 80 tys. zł za hektar, gdy ktoś sprzedawał 5-hektarowe pole odziedziczone po rodzicach.

- Takie wioski skazane są na wyludnienie - przepowiada prof. Romuald Jończy, który kilka lat temu ze swoimi studentami przebadał 80 miejscowości na Opolszczyźnie. - Zostanie tak zwana reszta folwarczna. Kilka dużych gospodarstw z dużym areałem ziemi. Takie śląskie Bullerbyn z kilkoma zasobnymi rodzinami, które będzie stać na dowożenie dzieci do szkoły w mieście. I może jeszcze ktoś, kto chce spędzić emeryturę w miejscu cichym i spokojnym.

- Żeby się coś u nas zmieniło na lepsze, we wsi powinno przybyć ze 20-40 młodych mieszkańców. Nie ma na to szans - sołtys zastanawia się nad przyszłością Wilkowa. - Pracy w okolicy nie ma. Do Opola daleko, Prudnik sam pada.

Zresztą za 1,5 tysiąca na rękę nikt z młodych nie będzie pracował. Nawet 2,5 tysiąca ich nie urządza, bo w Niemczech zarobią tyle samo, ale w euro. Ludzie we wsi nawet do wyborów nie chcą iść. Są źli, bo starostwo remontowało drogę od Głogówka i Białej. Zrobili nowy asfalt, tylko że przed Wilkowem kończy się z obu stron. Od paru lat nie mogą nam tego uzupełnić.
Prekursorzy wymierania

- To typowa wieś autochtoniczna, której mieszkańcy wyjeżdżają do Niemiec od lat osiemdziesiątych. Do tego mała i położona na peryferiach - podsumowuje prof. Romuald Jończy. - Spełnia wszystkie kryteria, żeby się wyludnić. To jest zresztą problem trzech czwartych małych miejscowości na Opolszczyźnie.

Szansę na przetrwanie mają wioski położone wokół większych miast, Opola, Nysy, Krapkowic, które stają się sypialniami bogatszych ludzi pracujących w mieście. Mogą się też utrzymać miejscowości z jakąś lokalną specyfiką, np. turystyczne albo miejsca kultu religijnego, choć dla przykładu wioska Góra św. Anny też się wyludnia.

Szansą dla małych miejscowości jest jakaś inwestycja, budowa zakładu, ale w Wilkowie raczej do tego nie dojdzie. Za daleko do autostrady, żeby zainteresować inwestora z zewnątrz. Gdyby nawet ktoś miejscowy miał pieniądze i pomysł na biznes, to zaraz pojawi się problem z wykwalifikowanymi pracownikami, bo na miejscu większość to staruszkowie.
- Szkoda Wilkowa. Tyle lat historii, tyle tradycji. Tyle wysiłku pokoleń, żeby zbudować wioskę - wzdycha Klaus Bremer. Sołtys po 70 latach chce wznowić pisanie wiejskiej kroniki. I chyba przyjdzie mu postawić ostatnią kropkę.

- Przetrwają miejscowości liczące co najmniej około tysiąca mieszkańców, gdzie opłaca się utrzymać szkołę, gdzie istnieje infrastruktura wiejska, jest kościół, działają sklepy. Gdzie dzieci w jednym wieku jest na tyle dużo, że mogą sobie zorganizować wspólną zabawę. I jest silna społeczność lokalna, działają kluby, koła gospodyń - komentuje prof. Romuald Jończy. - Ten proces nie jest wcale jakąś opolską specyfiką. U nas tylko przebiega nieco wcześniej. Za 20-30 lat podobnie będzie się działo w całej Polsce. Niestety.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska