Władysława Kaliciak: "Widziałam „Karbalę”. To film o moim jedynym synu, który został żołnierzem"

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Władysława Kaliciak, matka podpułkownika Grzegorza Kaliciaka: - Dopiero z filmu dowiedziałam się, jak wyglądała tamta wojna i co przeżył mój syn.
Władysława Kaliciak, matka podpułkownika Grzegorza Kaliciaka: - Dopiero z filmu dowiedziałam się, jak wyglądała tamta wojna i co przeżył mój syn. Krzysztof Strauchmann
Nie myślałam, że walki w Iraku były aż tak drastyczne. Wyszłam z kina i zasłabłam - mówi Władysława Kaliciak z Prudnika, matka Grzegorza Kaliciaka, bohatera bitwy o City Hall w Karbali.

Widziała pani film?
Tak. Pojechałam z rodziną do kina w Nysie. Mój mąż nie pojechał. Specjalnie. Powiedział, że poczeka, aż puszczą to w telewizji. On to wszystko przeżywa bardziej niż ja. Dopiero tam zdałam sobie sprawę, jak to wszystko tam wyglądało. Nie spodziewałam się, że tam było aż tak drastycznie. Przecież sadryści grozili im, że głowy im poucinają. Grześ to mój jedyny syn. Po seansie wyszłam z kina i zasłabłam. Ciemno mi się zrobiło przed oczami. Dobrze, że mnie złapał mąż córki mojego brata. Doszliśmy do samochodu, położyli mnie z tyłu na siedzeniu i tak wracałam. Najgorsze było, jak w filmie zobaczyłam u Bartłomieja Topy, aktora, co grał Grzesia, hełm z napisem „Kala” i grupę krwi po drugiej stronie. Kiedyś byłam u syna w domu, gdy akurat wrócił z któreś misji. Wzięłam do ręki jego hełm, jaki on ciężki jest! Na hełmie miał napisany pseudonim, jaki mu nadali koledzy. Właśnie Kala, od nazwiska Kaliciak. Ta scena z filmu zrobiła straszne wrażenie także na mojej rodzinie.

W trakcie misji wojskowych nie wiedziała pani, co się z nim dzieje?
Za wiele nie wiedziałam. Byliśmy w kontakcie, dzwonił do mnie, ale nie mógł dużo powiedzieć. Pytał: Mamo, jak tam zdrowie? Ja go pytałam: A co u ciebie? Odpowiadał: W porządku. A przecież w Iraku wtedy nie było w porządku. W swojej książce sam pisze, że nie wolno było im mówić.

Po głosie pani nic nie czuła?
Czułam. On uspokajał: Mamo, nie martw się. Nie jest tak źle. Kiedyś rozmawiałam z nim i słyszę dziwny dźwięk w słuchawce, alarm. On tylko powiedział: Mamo, muszę kończyć. Dopiero z jego książki dowiedziałam się, że to był akurat atak na bazę. Co miałam robić? Czekałam na następny telefon. Płakałam. Denerwowałam się. Chodziłam w kółko po domu, po podwórzu. Nie byłam w stanie obejrzeć w telewizji żadnego filmu, programu, tylko czekałam od wiadomości do wiadomości. Panorama, Fakty i tak dalej. Bitwa w Karbali była w czasie jego pierwszej misji w Iraku, jak miał 31 lat. A był dwa razy w Iraku i dwa razy w Afganistanie. Pamiętam jak dziś, gdy został ranny w Afganistanie. U brata synowej akurat było wesele, na które Grzesiu nie mógł przyjechać. A do mnie zadzwoniła synowa: Mamo, tylko się nie martw. Grzesiu został ranny, ale nie jest źle. Żyje, zabrano go śmigłowcem do szpitala. Jezus Maria! Tego się nie da opowiedzieć. Biegałam tam i z powrotem. Myślałam, że mnie zabiorą do szpitala w Branicach. Zaraz potem w telewizji pojawiły się informacje, że Grzesiu jest ranny, przyszła rodzina, znajomi, trochę się uspokoiłam. Bomba wybuchła pod ich samochodem. Dobrze, że to był amerykański hummer, a nie nasz rosomak, bo rosomaki były słabsze. Rozlatywały się. Wybuch wyrzucił go z samochodu, doznał urazu szyi. Ja wtedy nawet nie wiedziałam, że było tak strasznie, bo groziła mu operacja kręgosłupa, ale po badaniach okazało się, że nie ma potrzeby nawet powrotu do Polski. Nosił tylko gorset przez jakiś czas. Po kilku godzinach zadzwonił do synowej, a potem do mnie. Jak usłyszałam jego głos, poczułam się inaczej. On starał się kamuflować złe wiadomości. Więcej o tym, co przeżył, dowiedziałam się z jego książki. On nie był w stanie powiedzieć nam tego wszystkiego. Wiedział, że mam problemy z sercem. Zachowywał to dla siebie i stopniowo mówił, rok po roku. A nam tak było łatwiej przyjąć prawdę.

Może synowa wiedziała więcej?
Nie wiedziała wiele więcej. Nieraz sama się dopytywała, czy ja czegoś więcej od niego nie słyszałam. Ale nawet gdybym wiedziała, to też nie chciałabym jej martwić. Kiedyś, po tym wybuchu bomby w Afganistanie mieliśmy rodzinne spotkanie na Boże Narodzenie. Wcześniej spotykaliśmy się w rodzinie na różańcu i modliliśmy się o jego zdrowie. W czasie tego świątecznego spotkania z Grzesiem wszyscy bardzo chcieli go o to zapytać i nikt nie miał śmiałości. Wszyscy mieliśmy to na końcu języka. Wreszcie ciocia nie wytrzymała i pyta: Grzesiu, powiedz, jak tam było. A on odpowiedział: Było tak, jak to mówili w telewizji. I tyle.
Nie odradzaliście mu kolejnych misji?
Oczywiście, że tak. Nic nie pomogło, ani prośby, ani płacz. Mamo - mówił - jak mi się ma coś stać, to się stanie na drodze pod domem. Samochód mnie potrąci tutaj także.

Zmienił się po misjach?
On miał wtedy, w Iraku, tylko 31 lat i czuł na sobie ogromną odpowiedzialność za losy tylu ludzi. Musiał myśleć za wszystkich, podejmować dramatyczne decyzje, wziąć na siebie odpowiedzialność, żeby wszyscy jego ludzie przeżyli. To musi się odcisnąć na psychice. Dzięki Bogu jest normalny. Nie zmienił się. Ale o tym dalej nie lubi opowiadać. Jak ktoś pyta, to mówi: Jest film, książka. Co miałem powiedzieć, to opowiedziałem. Ale widzę, że jak się prywatnie spotykają z kolegami z misji, to między sobą wracają do tych tematów. Ale wystarczy, że przychodzi choćby ktoś z rodziny, to już nie chcą rozmawiać. Grzesiu znalazł sobie odskocznię od wojska. Ma się gdzie uspokoić. Kupili sobie ziemię nad jeziorami i tam gospodaruje. Ma dwa psy labradory. Jednego trzyma od szczeniaka, a drugiego przygarnął. Znalazł go gdzieś na drodze. Potem szukał właściciela, wywiesił ogłoszenie, dopytywał, czy ktoś nie zgubił, sprawdził na policji, pytał weterynarza. Nikt się nie zgłosił, więc teraz ma dwa psy. W dzieciństwie też miał znalezionego psa. Kiedyś mój ojciec znalazł wilczura przywiązanego do płotu, pozostawionego. Grzesiu go przygarnął, zaopiekował się nim.

Kiedy się pani domyśliła, że syn będzie chciał iść do wojska?
Jak wszyscy chłopcy lubił się bawić żołnierzykami albo w wojnę. Kiedy chodził do szkoły podstawowej w Prudniku, mieszkaliśmy na ul. Traugutta i miał tam taką grupę kolegów z podwórka. Biegali na poligon, a wtedy w Prudniku stacjonowała jednostka wojskowa i na poligonie były prowadzone ćwiczenia. Żołnierze ich nie przeganiali, posyłali ich do miasta po bułki do sklepu na osiedle Wyszyńskiego, a za to pozwalali im czasem zabrać jakąś łuskę z poligonu. Nie wiem, czy to wtedy mu tak wojsko zaimponowało. W szkole podstawowej chodził do klasy sportowej. Grał w koszykówkę w Pogoni, uprawiał lekką atletykę, biegi. Potem trafił do technikum rolniczego w Prudniku. Kiedy przyszedł czas, żeby wybierać zawód, zastanawiał się nad weterynarią na akademii rolniczej, bo bardzo lubił zwierzęta. Ale nie podobało mu się, że weterynarz musi czasem usypiać zwierzęta. Bo Grzesiu od dziecka trzymał jakieś zwierzęta w domu. Przed maturą do szkoły przyjechali żołnierze ze „Zmechu” z Wrocławia (Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Lądowych) na spotkanie informacyjne z młodzieżą. Przekonali go, żeby złożył podanie na „Zmech”. Dostał się jednocześnie do szkoły wojskowej i do akademii rolniczej, ale z tego zrezygnował. Wciągnął się w wojsko, okazało się, że to jest jego żywioł. Skończył szkołę oficerską we Wrocławiu, potem politologię w Zielonej Górze, studia podyplomowe w Gorzowie Wielkopolskim.

W rodzinie miał jakieś wzorce wojskowe?
Syn mojej babci, mój wujek, zginął w bitwie pod Lenino. On miał tylko 21 lat i żadnego doświadczenia w wojsku. Puścili ich na pierwszą linię i kazali iść. Zginął gdzieś pod Mojsiejewem. To był jedyny syn mojej babci i ona całe życie płakała za tym synem. Grzesiu, jak miał w dzieciństwie dostać klapsa, to uciekał do babci, chował się, a ona mu opowiadała swoją historię. I Grzesiu tego słuchał. Babcia była wdową, całą wojnę spędziła z dziećmi na Sybirze. Moja mama jako nastoletnia dziewczynka przeżyła wywózkę, napaści banderowców. Grzesiu miał wokół siebie wiele przykładów różnych losów ludzi i interesowało go to. Ja miałam koleżankę na wsi koło Głogówka, gdzie mieszkają sami rdzenni Ślązacy. Często się odwiedzałyśmy. Ojciec tej koleżanki, bardzo dobry człowiek, służył w czasie wojny w Wehrmachcie. Przeszedł cały szlak bojowy na froncie wschodnim. Grzesiu nie mógł odejść od stołu, kiedy słuchał jego opowieści o wojnie. To były bardzo realistyczne opowieści o tym, jak wyglądało życie na froncie, jak w zimie ten żołnierz odmroził sobie nogi, jak wyglądały walki.
W wywiadach syn powtarza, że nie wyjeżdża na misje dla pieniędzy, że chodzi mu o coś więcej.
Jest patriotą. U niego w ogrodzie zawsze wisi sztandar. I tego samego uczy swojego syna, że nasz hymn, sztandar to są dla nas wartości. Kiedyś, pamiętam, wnuk z kolegami byli na jakimś meczu i w powrotnej drodze koledzy podśpiewywali sobie polski hymn narodowy. Wnuczek stanął i oświadczył: Nie wolno śpiewać hymnu bez potrzeby. Mój tata by na was krzyczał.

Pani syn od dawna mieszka poza Prudnikiem. Czy utrzymuje jakiś związek z rodzinnym miastem?
Czuje sentyment do regionu, zawsze dopytuje się o znajomych. Do dziś bardzo się interesuje tym, co się dzieje w Prudniku i okolicy. Ostatnio musiałam mu na przykład wysyłać wszystkie artykuły o odkryciach niemieckich grobów wojennych. Sercem jest tutaj, choć wiadomo, że tam ma dom, żonę, dziecko i już nie wróci. Ale jak przyjeżdża do Prudnika, to zawsze odwiedza swoje miejsca - klasztorek, stary klasztorek i Kopę Biskupią. Bierze swoje dwa psy i idzie na spacer. Na odwiedziny kolegów brakuje mu czasu, choć zawsze o nich pyta. Nie wywyższa się.

Pani sąsiedzi wiedzą, że film „Karbala” opowiada o losach pani syna?
Sąsiedzi nie kojarzyli, nie wiedzieli, kim jest syn. Rodzina wiedziała, bliscy sąsiedzi też, bo widzieli moje zdenerwowanie, ale to było może z 10 procent znajomych. Kiedy film wszedł na ekran, zaczęły się artykuły w gazetach na ten temat, zamówiłam mszę dziękczynną w kościele za uratowanie życia Grzesiowi i innym żołnierzom. W czasie kazania ksiądz powiedział, że mamy bohatera, opowiedział o jego zasługach. I powiedział: A matka bohatera jest naszą parafianką i powinniśmy być z tego dumni. Szept poszedł po kościele, bo nie wszyscy wiedzieli.

W filmie podpułkownika Grzegorza Kaliciaka gra Bartłomiej Topa.
W filmie podpułkownika Grzegorza Kaliciaka gra Bartłomiej Topa.
mat. dystrybutora

Film o bitwie. We wrześniu 2015 na ekrany kin wszedł film „Karbala” (reżyseria i scenariusz Krzysztof Łukaszewicz), opowiadający o wydarzeniach w Karbali w 2004 roku. Kapitana Grzegorza Kaliciaka (filmowy kpt. Kalicki) gra Bartłomiej Topa. Grzegorz Kaliciak był konsultantem w filmie.

Wojskowy z Prudnika mieszka obecnie i stacjonuje ze swoją jednostką na terenie województwa lubuskiego. Podpułkownik Grzegorz Kaliciak jest także autorem książki „Karbala. Raport z obrony City Hall”. W 2015 roku został odznaczony Krzyżem Wojskowym za zasługi, męstwo i odwagę w czasie działań przeciwko atakom terrorystów. W 2009 roku otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Krzyża Wojskowego za śmiałe czyny i osobiste męstwo w czasie akcji bojowej. Ma 42 lata.

Karbala to miasto w Iraku, miejsce kultu szyitów. 3 kwietnia 2004 roku, w czasie święta Aszura, w mieście zaczęły się zamieszki wywołane przez Al-Kaidę i tzw. Armię Mahdiego Muktady as Sadra. Bojownicy zaatakowali miejscowy ratusz - City Hall, broniony przez 50 żołnierzy polskich i bułgarskich, dowodzonych przez ówczesnego porucznika Grzegorza Kaliciaka. Policjanci iraccy uciekli. Żołnierze przez cztery kolejne noce odpierali ataki bojowników, aż doczekali się odsieczy. Zginęło ok. 80 sadrystów, po stronie obrońców nie było strat w ludziach. Obrona City Hall jest nazywana największą bitwą polskiego żołnierza po II wojnie światowej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska