Władze Prudnika chcą opracować program postępowania z uciążliwymi lokatorami

fot. Krzysztof Strauchmann
Podwórko przy Młyńskiej w Prudniku. W okolicy zasiedlono kamienicę kłopotliwymi lokatorami. Dziś normalni mieszkańcy, którzy jeszcze stąd nie uciekli, mają przechlapane.
Podwórko przy Młyńskiej w Prudniku. W okolicy zasiedlono kamienicę kłopotliwymi lokatorami. Dziś normalni mieszkańcy, którzy jeszcze stąd nie uciekli, mają przechlapane. fot. Krzysztof Strauchmann
5 października 2008, godz. 1.50. Policyjny patrol jechał ul. Piastowską w centrum Prudnika. W urzędowej notatce policjanci zapisali sucho: "Zatrzymała nas kobieta, prosiła o pomoc, bo w jej mieszkaniu awanturuje się znajomy".

Kiedy weszli do środka, kobieta pokazała im leżący na stole w kuchni przerdzewiały niewypał. Miał ze 40 centymetrów długości i tyle samo średnicy, odsłonięty zapalnik, popękany korpus, przez który było widać w środku żółty materiał wybuchowy. W mieszkaniu był także 30-letni Grzegorz M., od którego czuć było alkohol. Policjantom oświadczył, że będzie spał z niewypałem, a potem rozłupie go łyżką.

Wybuchowy Grzesiek

Przed prokuratorem Grzegorz M. zeznał, że dwa dni wcześniej wybrał się na grzyby do lasu koło zburzonego klasztorku w Prudniku. Znalazł przerdzewiały kawał żelastwa, który przypominał pocisk artyleryjski. W torbie przytargał go do mieszkania znajomej, u której pomieszkiwał, i wsadził go do swego łóżka. Widział dziury w obudowie, ale uznał, że pocisk nie stwarza zagrożenia. Zamierzał zanieść go na złom w poniedziałek, ale kiedy w niedzielę wrócił w nocy do mieszkania, znajoma znalazła pocisk i ze strachu wezwała policję.

- Sam powinienem ich powiadomić - mówił prokuratorowi Grzegorz M. - Jest mi przykro, że tak wyszło. Nie myślałem, że to może spowodować zagrożenie.

Prokurator oskarżył Grzegorza M. o nielegalne posiadanie amunicji i sprowadzenie na mieszkańców kamienicy zagrożenia życia i zdrowia. M. dobrowolnie poddał się karze. Sąd skazał go na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Oskarżony nawet nie pojawił się na rozprawie. Dziś bagatelizuje tamten incydent. Ot, policja niepotrzebnie narobiła hałasu, wezwała saperów, namnożyła kosztów akcji. Gdyby wiedział, że jest problem, sam zaniósłby to żelastwo z powrotem do lasu.

Dla 30-letniego Grzegorza M. to już piąty wyrok. W 2003 roku dopuścił się rozboju i gróźb karalnych. Rok później skazano go za stosowanie przemocy w celu wymuszenia jakiejś rzeczy. Kolejne przestępstwo majątkowe popełnił w 2006 roku, ale wartość szkody nie była duża. W 2007 roku skazano go za kradzież z włamaniem, także o nieznacznej wartości szkody, oraz za jazdę samochodem po pijanemu. Większość wyroków Grzegorz M. odsiedział.

- Jak go mijam na ulicy, wolę nie patrzyć mu w oczy - opowiada jeden z sąsiadów. - Nigdy nie wiem, czy nie dostanę po gębie. A z niego jest kawał chłopa.

- Grzesiek wcale nie jest najgorszy - opowiada osoba dobrze zorientowana w prudnickim półświatku.
- On jeszcze się trzyma jakichś zasad. Nawet bywa grzeczny, choć jak go zaczepiają, potrafi nieźle dołożyć. Grześka wszyscy znają, bo czasem robi coś spektakularnego, np. skacze z mostu albo jeździ po mieście wózkiem inwalidzkim i zaczepia ludzi. Tak naprawdę mamy w Prudniku dużo bardziej niebezpiecznych kryminalistów, dla których nie liczą się żadne normy. Żadne zasady.

Imprezowa kamienica

Najsłynniejsza jest kamienica na Młyńskiej, 10 minut pieszo od ratusza. 6 lat temu miasto przebudowało ją, wydzielając 32 niewielkie mieszkania ze wspólnymi łazienkami. Stopniowo zaczęto je zasiedlać kłopotliwymi lokatorami. Dziś "normalnych" mieszkańców, z dziećmi, chodzących do pracy, zostało ledwie kilka rodzin. I mają przechlapane.

- W dzień jest względnie cicho - opowiada jeden ze spokojnych lokatorów. - Wieczorem towarzystwo zaczyna imprezować. Wychodzą ze swoich mieszkań na korytarz, na podwórze, hałasują, spadają ze schodów, trzaskają drzwiami. Wypalają wspólnie denaturat i raczą się nim. Jak zwrócisz uwagę, dostaniesz po twarzy. Cichną koło piątej nad ranem, ale pośpią kilka godzin i zaczyna się znów leczenie kaca.

Ewa M. mieszka na samej górze. Na Wielkanoc chciała sobie usmażyć placki. Pocięła poduszki, zgarnęła puch na kupkę i zrobiła ognisko. Dobrze, że straż zdążyła przyjechać. Ewa kiedyś biegała po kamienicy z siekierą, sąsiedzi bali się wyściubić nos na korytarz. Jest znana z tego, że załatwia potrzeby fizjologiczne pod drzwiami sąsiadów. Zresztą w swoim mieszkaniu też tak robi. Sąsiad niżej ma cały żółty sufit. Po świątecznym pożarze kobieta trafiła na leczenie do Branic. Wróciła niedawno spokojniejsza, ale wszyscy się boją, że nie na długo.

- Niebezpiecznie się robi, kiedy zaczynają z okien na drugim i trzecim piętrze rzucać butelkami - opowiada jeden z lokatorów. - Nie patrzą gdzie, bywa, że butelka spadnie koło dziecka na podwórzu. Kiedyś jeden taki na parterze zasnął nad ranem z petem w ręku. Dywan był wręcz nasączony denaturatem, więc zaraz się zajęło. Wszyscy na dole ledwie obudzeni uciekali przez okna, bo na korytarz już się nie dało wejść. Strażacy nam znowu uratowali kamienicę. Innym razem ktoś rzucił coś płonącego pod drzwi. Specjalnie, żeby podpalić. A ile to już razy wzywaliśmy straż i pogotowie gazowe, bo czuć było gaz na korytarzu. Popiją, zasną, kuchenki nie wyłączą. Albo nastawią coś do gotowania, zapomną i kipiąca woda zalewa ogień palnika. Żyjemy tu jak na bombie. Nic tylko uciekać, a ci z marginesu niech sobie tu sami zostaną.

Uciążliwy kolekcjoner

Henryk D., emeryt, 68 lat. On nikogo nie zaczepia. Jednak odkąd został sam, obudziła się w nim pasja zbieracza. Wędruje po śmietnikach i zbiera do swojego mieszkania to, co inni ludzie wyrzucą. Różne różności. Talerze, tacki, naczynia, stare sprzęty, graty, pamiątki. Ot, jak ten drewniany statek, przywieziony przez kogoś znad morza. Gazety zbiera, ubrania, całkiem porządne kurtki i płaszcze. Kiedyś w śmietniku na Skowrońskiego znalazł komputer z monitorem i też przywlókł do domu. Jedzenie też zbiera. Biały ser nawet nie otwarty, brązowe banany albo słoik marynowanych grzybków.

- Otwieram, spróbuję i jak jest gorzkie, to wyrzucę - zapewnia. Pan Henryk pracował kiedyś jako górnik na Śląsku, potem w Prudniku długo przy produkcji kotłów. Emeryturę ma i na życie pieniędzy wystarcza. A jak pozbiera aluminiowe puszki, to jeszcze na piwo jest. Nie musi się prosić znajomych o postawienie kufelka.

- Sąsiedzi się skarżą? - dziwi się pan Henryk. - A co im przeszkadza, przecież czyściutkie biorę! Mnie tam nikt nie zwracał uwagi. Tylko mi kiedyś dyrektor z administracji proponował, żebym poszedł do domu starców. Bo tam będzie lekarz, opieka, czysty pokój. Ale po co mi? Wystarcza to, co mam. Nie chcę się stąd wynosić.

Władze Prudnika właśnie wytypowały listę 10 uciążliwych lokatorów, którzy stwarzają zagrożenie dla innych. Agresywnych, niebezpiecznych, chorych psychicznie, stwarzających zagrożenie dla siebie i innych z powodu swojej nieudolności. Chcą dochodzić, dlaczego kryminaliści nie siedzą, a chorzy nie są leczeni. Pierwsze spotkanie już było. Mówiono konkretnie, po nazwisku, o każdym przypadku z osobna. Kolejne zaplanowano na wrzesień.

- Takich problemów jest coraz więcej - przyznaje Zdzisław Pikuła, dyrektor Zarządu Budynków Komunalnych. - Większość tych ludzi ma problemy alkoholowe, ale nie chce się leczyć, a na siłę nie można ich wysłać. Kiedyś można było eksmitować na bruk, ale teraz jest to już niemożliwe. Gmina ma obowiązek zapewnić im lokal, a większość z nich i tak już zajmuje mieszkania socjalne.

- Nie chcemy udawać, że nie widzimy problemu - mówi wiceburmistrz Prudnika Stanisław Hawron. - Może wspólnie, razem z policją, opieką społeczną, służbą zdrowia, sądem uda nam się wypracować jakiś sposób postępowania.

- Wzięliśmy udział w roboczym spotkaniu w tej sprawie, zorganizowanym przez urząd miasta, ale nie możemy tu odgrywać zasadniczej roli - przyznaje kom. Katarzyna Szablewska, rzecznik Komendy Powiatowej Policji w Prudniku. - Rolą policjantów jest interweniować, gdy do zagrożenia dochodzi. Podejmujemy działanie zawsze, gdy ktoś z mieszkańców zwraca się do nas po pomoc.

- Przestępców trzeba ścigać, a my możemy tylko pomagać w diagnozie, wspierać, bo w większym gronie zawsze łatwiej jest rozwiązać problem - komentuje Barbara Dufrat, zastępca kierownika prudnickiego Ośrodka Pomocy Społecznej. - Naszym zadaniem jest pomoc socjalna nawet dla alkoholika czy narkomana. Chcemy jednak jeszcze w tym roku skierować do sądu kilka wniosków o przymusowe umieszczenie w domu pomocy społecznej osób niedołężnych i samotnych, które wymagają całodobowej opieki. One też mogą stwarzać zagrożenie dla sąsiedztwa, bo na przykład notorycznie nie wyłączają gazu.

Mają prawo!

W kamienicy na Młyńskiej opowiadają, że imprezowe towarzystwo najhuczniejsze libacje urządza zaraz po odebraniu zasiłków z opieki społecznej. Oni już się nauczyli, że mogą żyć na koszt społeczeństwa.

Niedawno do prudnickiego OPS napisał z więzienia człowiek skazany za zabójstwo. Chciał się dowiedzieć, jakie zasiłki i uprawnienia będą mu przysługiwać po wyjściu z zakładu karnego.

- Część społeczeństwa, i to nawet tego młodego pokolenia, przychodzi do nas jak do bankomatu, bo im się należy. Już widać, że nie mają zamiaru iść do normalnej pracy - przyznaje Barbara Dufrat z OPS.
- Niektórzy wręcz domagają się wyjątkowego traktowania. Tylko dlatego, że są Romami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska