Targi nto - nowe

Wojciech Jankowski: Jeszcze obok mnie szyby nie zadrżały. Pojawiły się myśli, że nie wiadomo, jak ta wojna się potoczy

Anita Czupryn
W Polce wciąż są organizowane zbiórki dla Lwowa
W Polce wciąż są organizowane zbiórki dla Lwowa Anna Kaczmarz / Polska Press
Czy jesteśmy na to skazani? Żyjemy w miejscu, w którym zawsze będzie słychać jak nie tętent koni z jeźdźcami, to będą się przetaczały gąsienice czołgów? Miałem przekonanie, że nic takiego się już nie zdarzy. I właśnie się zdarzyło, właśnie się rozkręca, i nikt nie wie, kiedy i jak się to zatrzyma – mówi dziennikarz Wojciech Jankowski, redaktor naczelny polskiego „Nowego Kuriera Galicyjskiego”, polskiego dwutygodnika wychodzącego na Ukrainie.

Jak wyglądał Pana dzień w czwartek 24 lutego?

Zadzwonił kolega Artur Żak. Nie wiem, która to była godzina, ale taka, o której w Galicji się do ludzi nie dzwoni. Powiedziałem: „Jeśli dzwonisz do mnie o tej porze, to znaczy, że jest wojna”. Potwierdził. Pomyślałem: „A jednak, kurczę!” Ponieważ ja tę myśl wypierałem. Uważałem, że to się nie może zdarzyć. A przecież obserwowałem i to z bliska aneksję Krymu. I wtedy też uważałem, że Rosjanie sobie nie pozwolą na to, a pozwolili. Już wtedy to była lekcja; nie ma rzeczy niemożliwych. Uzmysłowiłem sobie, że jak byłem dzieckiem, to Polska miała trzech sąsiadów: NRD, Czechosłowację i Związek Sowiecki. I żadne z tych państw już nie istnieje. Nie ma nic trwałego, choć może nam się wydawać, że coś jest, bo się przyzwyczailiśmy. No, to była taka plątanina myśli. Potem… ale to chyba nie ma znaczenia…

Ma!

Zrobiłem pranie. Widzi pani, wpadła mi taka myśl do głowy, że może potem nie będzie na to czasu, że cholera wie, co się będzie działo dalej. No, a potem rozdzwoniły się telefony. Przez trzy dni z rzędu budziły mnie telefony, więc te dni zlewają mi się w taki jeden długi dzień.

Jak zachowywali się lwowianie? Rzucili się do sklepów?

Tamtego dnia dość późno wyszedłem z domu, ale od razu zauważyłem, że jest inaczej. Kolejki przy bankomatach. Pośpiech. Jakiś taki inny stan zachowania ludzi. Widać było podniecenie, czuło się przerażenie, na niektórych twarzach malowało się niedowierzanie. Wpadłem do sklepu z artykułami gospodarstwa domowego, bo skończyła mi się pasta do zębów. Ludzie robili standardowe zakupy: znów papier toaletowy. Przerobiliśmy to w czasie pandemii. Po mnie zaczęli wpadać do sklepu następni. Następnie zjawiłem się w redakcji. To było tak niedawno, a mnie już wylatuje z pamięci, co się działo, co kto powiedział. Zbyt dużo wrażeń. Na pewno kolejki ustawiały się przy trzech głównych miejscach: przy aptekach, przy bankomatach i do banków. To były najbardziej obstawiane miejsca. Wieczorem to podniecenie zaczęło realizować się przez pakowanie samochodów. Obok redakcji „Kuriera Galicyjskiego” mieści się zakład krawiecki – widziałem, jak kobiety wynosiły z niego rzeczy, pakowały do samochodu i odjeżdżały. W wielu miejscach widziałem podobne obrazki. Tego dnia zadzwoniłem też do kolegi, który mieszka poza Lwowem, nie przyszedł do pracy. Powiedział: „Dobrze, że dzwonisz, bo nie wiem, co mam robić”. W jego głosie wyczułem lekką panikę. Zapytałem: „Masz zatankowany samochód?” To było pytanie, które tego dnia we Lwowie wielu zadawało. Okazało się, że ma pusty bak. „Pierwsze co masz zrobić, to jedź na stację zatankować” – powiedziałem. Kiedy dzwoniłem do niego później, to mówił, że już jest w kolejce, czeka go dwie godziny stania, a tych co za nim to i cztery godziny.

Kiedy czytałam relacje z Ukrainy z tych pierwszych dni, pomyślałam, że wojna dla różnych ludzi może oznaczać co innego. Dla tych w Kijowie, którzy ruszyli do obrony miasta wojna to wybuchy bomb, eksplozje rakiet. To ślub, jaki zawierali w bunkrach młodzi ludzie. To koktajle mołotowa. A dla Pana co znaczy wojna?

Nie wiem. Tłukła mi się po głowie piosenka, którą śpiewał Przemysław Gintrowski: „To wszystko kiedyś już było/ Jak sen koszmarny powraca/ Znów się historia stoczyła/ I znów kraj w kazamatach”. Znów i znów się to powtarza: był rok 1939, była inwazja Rosji na Gruzję w 2008 roku, wcześniej Czeczenia, potem 2014 rok i Donbas. I teraz, 2022 rok. Jesteśmy skazani na to? Czy żyjemy w takim miejscu, w którym zawsze będzie słychać jak nie tętent koni z jeźdźcami, to będą się przetaczały gąsienice czołgów? Miałem przekonanie, że nic takiego się już nie zdarzy. I właśnie się zdarzyło, właśnie się rozkręca, i nikt nie wie, kiedy i jak się to zatrzyma.

Jak wyglądała praca dziennikarzy we Lwowie w tych pierwszych dniach?

Pewnie nie uniknęliśmy początkowego chaosu, ale ustaliliśmy, że działamy, jak zawsze, dopóki się da. Czyli, próbujemy składać numer, działamy, robimy też inne rzeczy, mimo pojawiających się trudności. Nie pamiętam, czy było to tego samego dnia, czy następnego, czy jeszcze następnego, ale zadzwoniłem do drukarni z pytaniem, czy pracują, czy mają papier. Szef drukarni miał w głosie tyle optymizmu, że mnie zaskoczył. Powiedział: „Pewnie, że tak! Jest jak jest, ale z pomocą Polski i Zachodu, zwyciężymy!”. Uznaliśmy więc, że działamy, jak zawsze, dopóki to będzie możliwe. Ale szybko się okazało, że w okrojonym składzie, bo kilku osób z redakcji już nie ma. Kierunek – Polska. Podjęli decyzję o ewakuacji.

A Pan?

Kolega zapytał: „Czy konsulat organizuje ewakuację”? Powiedziałem, że my nie jesteśmy od wyjeżdżania, tylko od informowania.

Jak się Pan czuł w tych pierwszych dniach?

Trochę oszołomiony. Trochę zagubiony. Zdezorientowany.

Pojawił się strach?

Ten moment jeszcze nie nastąpił. Jeszcze obok mnie szyby nie zadrżały. Pojawiły się myśli, że nie wiadomo, jak się to dalej potoczy, co z tego będzie. Ludzkość doświadczyła już tego, że początek niekoniecznie oznacza, że koniec okaże się tragiczny. Żydzi, wywożeni podczas II wojny światowej do gett, na początku uważali, że może znajdą się w dobrych warunkach i że niekoniecznie jest to złe rozwiązanie. Dopiero potem okazało się, w jak strasznym kierunku to idzie. Podobnie było z tym, że jak się wojna zaczynała, to ludzie mówili, że dwa tygodnie i będzie po wojnie, że wojna się skończy.

Miasto funkcjonuje normalnie? Woda, prąd, kanalizacja, urzędy? Wszystko działa?

Tak, ale bardziej chodzi mi o poczucie, że my jednak jesteśmy daleko, że nas to jeszcze w tak bezpośredni sposób nie dotyczy. O nadzieję, że do Lwowa jeszcze nie doszli, że ten walec może się gdzieś po drodze zatrzyma. Powoli jednak zaczyna brakować leków, środków higieny. Najnowsze zmówienie, jakie otrzymałem było zupełnie banalne – brakuje podpasek.

Ta nadzieja trwa do tej pory?

Takie rozmowy się toczą: „Może się zatrzymają. Może na Zbruczu. Może gdzieś indziej. Może im nie zależy, żeby tu wchodzić; może się nie opłaca, bo panuje tu silny jest partyzancki etos i zbyt duże koszty by ponieśli”. Ale być może mylę już opinie analityków z tym, co mówią znajomi.

O czym jeszcze rozmawiają ludzie we Lwowie? W domach, w sklepach, w pracy, na ulicach?

To, o czym opowiadam, to pierwsza doba, która była dla wszystkich szokująca. Ludzie jeszcze nie okrzepli, nie przyzwyczaili się do tej myśli. W kolejnych dniach pojawiło się coś, na co ludzie przestali chyba reagować. Mówię o syrenach alarmowych, które wzywają do schronów. Ludzie szybko się do nich przyzwyczaili, już nie chciało im się wychodzić z domów, czy z pracy i kryć się w piwnicach. Rozmowy zaczęły się toczyć wokół tego, że trzeba przygotować schrony, że piwnice są zbyt ciasne, że nie ma w nich miejsca. Nagle okazało się, że to jest, to może być problem, jeżeli okaże się, że któryś alarm będzie zapowiedzią prawdziwego uderzenia pocisków. Ale do tej pory żaden pocisk w mieście nie eksplodował. Z tym że ja sam zbyt wiele prywatnych rozmów nie przeprowadziłem. Jako, że współpracujemy z radiem Wnet w Polsce, co godzinę dawałem do radia korespondencję. To był prawdziwy maraton.

Lwów stał się miejscem, gdzie trafiają ludzie ze wschodu Ukrainy, ale też, gdzie trafia pomoc z Polski; można powiedzieć, że stał się niejako „stacją przeładunkową”?

Pewnie tak jest, jak pani mówi, ale ja w tej chwili przebywam w Polsce, więc nie odpowiem na to pytanie kompetentnie. Rozmawiałem dziś z kolegą, który powiedział mi, że bardzo procentuje cała ta sieć znajomości, kontaktów, że dzięki połączeniom różnych komunikatorów, ta sieć rozrasta się spontanicznie; działa społeczeństwo obywatelskie, ludzie skrzykują się, zaczynają ze sobą współpracować. W tej chwili jest tam taka sytuacja, że ludzie przychodzą do punktów wolonterskich, zgłaszają się, że chcą pomagać, ale dowiadują się, że jest tylu chętnych do pomocy, że „dzisiaj nie, proszę jutro”.

Przyjechał Pan do Warszawy kilka dni temu?

I już wracam. Tę podróż do Polski zaplanowałem jakiś czas temu. Mój ojciec miał zabieg okulistyczny, obiecałem, że z nim na ten zabieg pojadę.

Podobno jechał Pan do Polski z przygodami?

Mój kolega nadając korespondencję do TVP, opowiedział, że „nie wpuszczono Jankowskiego do pociągu we Lwowie, a jedzie zaopiekować się ojcem”. Mój ojciec dowiedział się o tym właśnie z telewizji, co mnie setnie ubawiło, bo starałem się nie informować go o trudnościach.

Dlaczego Pana nie wpuszczono do pociągu?

Miałem nadzieję, że pociągi rejsowe nadal jeżdżą do Przemyśla. Bilet miałem od tygodnia, poszedłem na dworzec, na peronie stał już pociąg z Kijowa do Przemyśla. Ucieszyło mnie to, ale zaraz spostrzegłem, że jest bardzo mało ludzi. Mimo to podszedłem do wagonu nr 9, zgodnie z wykupioną miejscówką i wtedy się dowiedziałem, że do pociąg Przemyśla już nie jedzie, tylko wraca do Kijowa. Pomyślałem, że może uda mi się wejść do specjalnie podstawionych pociągów do Przemyśla, ale wtedy usłyszałem, że mężczyzn nie puszczają. Powiedziałem, że jestem obywatelem Polski i znów usłyszałem, że do pociągu wchodzą tylko kobiety i dzieci. Przyjechałem więc z kolegą samochodem.

Kieruje Pan we Lwowie największą polską gazetą na Ukrainie. Jak Pan się na Ukrainie znalazł?

Ojej! Aż tak głęboko chce pani sięgać? Przez jakiś czas miałem audycję w radiu Wnet – „Program wschodni” – poświęconą terenom dawnego Związku Sowieckiego. Kiedyś z Olgą Iwaniak, ówczesną prezes Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie i z Krzysztofem Skowrońskim, szefem radia Wnet wyjazd na Ukrainę. Poznałem tam założyciela „Kuriera Galicyjskiego”, świętej pamięci Mirka Rowickiego. W 2011 roku rozpoczęła się współpraca na odległość, która zacieśniała się coraz bardziej. Rowicki powiedział raz, że chciałby, aby w „Kurierze Galicyjskim” powstało też radio. A ja – pracując w Warszawie – szukałem nowego wyzwania i zapytałem, czy nie chciałby, abym przyjechał do Lwowa i robilibyśmy coś wspólnie? Pomysł został kupiony i tak trafiłem o Lwowa. To było tuż po Majdanie.

I jak widać, Lwów Pana zatrzymał. Co konkretnie?

Nie chcę, żeby to zabrzmiało cukierkowo, ale noszę w sobie jasny obraz ludzi, którzy na Ukrainie są niezwykle uprzejmi, otwarci, serdeczni. Gdy kiedyś w jednym tygodniu byłem w Stanisławowie, a potem w Wilnie, to miałem wrażenie, że osobowościowo między mieszkańcami jest taka różnica, jak między Hiszpanami a Szwedami. W Stanisławowie mieszkają więc południowcy, którzy wieczorami wylegają na ulice, którzy mają nawet swoją sjestę. „Obid” czyli obiad to dla nich rzecz święta. Kiedyś jechałem trolejbusem i w pewnym momencie kierowca otworzył drzwi i powiedział, że dalej nie pojedzie. Wszyscy wysiedli, ale ja nie zrozumiałem i siedziałem dalej. W końcu ktoś mi powiedział, że on dalej nie pojedzie, bo ma obiad. Niezaprzeczalnie, wiele nas z Ukraińcami łączy. Silnie poczułem to na Majdanie.

Jak słucha Pan, co mówi prezydent Zełenski, to co Pan myśli?

Chyba podpiszę się pod tymi słowami, które mówią, że mamy takie czasy, w których komicy zostają mężami stanu, a potencjalni mężowie stanu okazują się komikami. I wizerunkowo, i po ludzku Zełenski wygrywa. Podoba mi się jego postawa, imponuje mi. Znam ludzi, którzy mówili, że głosowali na Poroszenkę, nie lubili Zełenskiego, a dziś zmienili zdanie i twierdzą, że jest w porządku.

Wraca Pan teraz na Ukrainę i czego się spodziewa? Do jakiego życia się Pan przygotowuje?

Mam poczucie, że powinienem tam wrócić. Moje rodzinne zobowiązania zostały spełnione, jeszcze tylko odwiozę ojca na zmianę opatrunku oka i wracam. Co może nie być proste, bo nie wiem, jak wygląda sytuacja na granicy. Ale będę próbował się przedostać. Znajomi pytają, czy przydałyby się nam kamizelki kuloodporne, gdyby zaczął się ostrzał Lwowa. Jednak nie zakładam takiego scenariusza, choć nigdy nie wiadomo, co będzie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wiemy ile osób zginęło w powodzi

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska