Wojciech Nowicki: - Fotografia zbliża

Archiwum prywatne
Wojciech Nowicki
Wojciech Nowicki Archiwum prywatne
Rozmowa z Wojciechem Nowickim, autorem zbioru esejów o fotografii "Dno oka", opolaninem, finalistą tegorocznej nagrody literackiej "NIKE".

- Pamiętasz moment, kiedy wpadła ci w ręce fotografia, którą chciałeś mieć, bo dała ci do myślenia? Ta pierwsza z późniejszej kolekcji...
- Oczywiście, pamiętam. To był czas, kiedy rozpytywałem o polskich fotografów - głównie o polskich, bo to oni mnie początkowo interesowali. Książek o fotografii nie było jeszcze tak dużo jak teraz, denerwowało mnie, że nie mam dostępu do oryginałów. Poszedłem do antykwariatu, żeby sprawdzić, czy przypadkiem jakieś się nie pojawiły - Kraków jest szczęśliwym miejscem, antykwariatów dużo, niektóre dosyć ukryte - i przy okazji spytałem o stare zdjęcia. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że są i na dodatek niektóre znane mi z reprodukcji. Były w moim zasięgu, wręcz tanie. Jak mogłem nie kupić!

- Zdarzało się, że kupowałeś cały album, żeby zdobyć jedno zdjęcie?
- Owszem. Kiedyś wpadł mi w ręce album ze zdjęciami historycznymi, dla mnie nieistotnymi, niemieckich żołnierzy, którzy przejazdem zatrzymali się w Polsce. Ale występował na nich także Kraków i część Ukrainy, więc kupiłem, tym bardziej że cena była rozsądna. Zdarzało się również, że pomiędzy zdjęciami rodzinnymi znajdowałem fotografie o wysokich walorach artystycznych, wykonane przez znanych autorów. Jedno z najlepszych zdjęć Bułhaka, jakie znam, wydobyłem z dziwnego albumu poświęconego Zakopanemu i Krakowowi. Sprzedawca go rozparcelował, zdecydowałem się na jedną czy dwie karty...

- Bułhak, to rozumie się samo przez się. Ale co poza tym decydowało o twoim wyborze: wiek zdjęcia, jego stan techniczny czy irracjonalne przekonanie, że trafiłeś na ślad czegoś, czego jeszcze nie potrafisz nazwać?
- Kupowanie, gromadzenie, nie tylko zdjęć, jest całkowicie irracjonalne. Większość nabywców podchodzi do tego jak do inwestycji w przyszłość, ale jest w tym jakaś obłuda, bo na pierwszym miejscu jest chęć posiadania, chęć upolowania czegoś. Ja nie inwestuję w fotografię. Zresztą zdjęcia, jakie gromadzę, w większości o niewielkich rozmiarach, najczęściej są wyrobem rzemieślniczym albo rodzinną pamiątką i trudno podchodzić do nich jak do obiektu handlu. Czym się kieruję? Niekiedy wartością artystyczną lub historyczną zdjęcia albo czymś niewytłumaczalnym, co sprawia, że czuję pewną bliskość z tymi właśnie fotografiami. Układałem je w cykle, potem wybierałem jedno i opisywałem w "Tygodniku Powszechnym".

- Przedtem próbowałeś się dowiedzieć, kto jest autorem, kto obiektem, który to może być rok. Innymi słowy - zabawiałeś się w detektywa.
- Nie zawsze. Bo ustalenie, kim jest pan X oraz czy, zgodnie z przewidywaniem, stoi przed własnym domem, uważam za całkowicie zbędną pracę. Pewnie mógłbym dokonać takiej ekwilibrystyki, ale bardziej ciekawi mnie inny kierunek rozważań, zmierzający do stwierdzenia, że "to jest jakiś mężczyzna w pewnej epoce". Według mnie ciekawiej jest opisać tę epokę, technikę zdjęcia, pozwalającą ustalić wiele innych okoliczności. Były techniki zarezerwowane dla ludzi bogatych, mam na myśli tzw. autochromy, pierwsze masowo produkowane kolorowe zdjęcia, wielokrotnie droższe niż zdjęcia czarno-białe. Albo dużo wcześniej pierwsze dagerotypy, przed połową XIX wieku niewyobrażalnie drogie.

- Ustalanie kontekstu historycznego czy związanego z dziejami fotografii to były długie godziny przy komputerze i w bibliotece?
- Internet jest pomocny, a równocześnie niepewny, zwodniczy. Więc przy komputerze siadałem rzadziej, chętniej sięgałem po słowo drukowane.

- Eseje do "Tygodnika Powszechnego" już powstały, wydawnictwo "Czarne" proponuje ich książkowe wydanie. Wracasz do tematu i zawierasz - tak to sobie wyobrażam - jeszcze bliższy kontakt z kolekcją i jej bohaterami. Wszyscy już nie żyją. Nie odczuwałeś w związku z tym pewnego dyskomfortu?
- Fotografia jest jedynym nośnikiem, który powoduje tego typu kłopot. To znaczy poczucie dojmującej obecności osób, które zapewne nie żyją. Myśląc o fotografii, mamy skłonność sądzić, że jest to odbicie naturalne, zapominając o udziale techniki w procesie powstawania zdjęcia. Zdjęcie, w powszechnym rozumieniu, to obraz wykonany przez samo światło, a nie ludzką ręką. Fotografia daje poczucie bliskości, którego nie odczuwamy choćby w przypadku malarstwa. Ale, oczywiście, przyzwyczaiłem się do tego kontaktu z obrazem umarłych, to nieuniknione. Jest pewien dział fotografii, kiedyś niezwykle modny, a dzisiaj z rozmysłem zapominany, fotografia "post mortem", czyli umarłych. Jeszcze na początku XX w. śmiertelność, szczególnie wśród niemowląt, była bardzo wysoka, więc przed pogrzebaniem zmarłych fotografowano, bo był to jedyny znak ich krótkiej często obecności. W Wiedniu uruchomiono specjalną linię tramwajową, którą wożono ich na cmentarz i po drodze obowiązkowo zatrzymywano się u fotografa. Zmarłym często domalowywano oczy, co w przypadku bardzo małych dzieci wyglądało szczególnie przejmująco. Pędzelkiem, delikatnie, oczy zamknięte przerabiano na otwarte, żeby stworzyć wrażenie życia. Mam taki zestaw, składający się z dwu zdjęć: na jednym dziecko ma powieki opuszczone, na drugim otwarte ręką retuszera.

- Ktoś z otoczenia twoich bohaterów się odezwał?
- O tak, wielokrotnie. Niektóre głosy były zaskakujące. Kiedy napisałem o uwięzionym niedźwiedziu, odezwał się pewien gentleman z Oxfordu, który owego zwierza w dzieciństwie głaskał. To fajne momenty, nie spodziewałem się, że nastąpią. Cieszę się, że to moje pisanie komuś coś otwiera, przywraca, że powstaje nić porozumienia, nawet jeśli jest ona oparta na przeciwieństwach.

- Ponieważ w "Dnie oka" teksty ilustrowane są zdjęciami, łatwo poddają się krytyce. Czytelnik szybko orientuje się, czy ich interpretacja zmierza we właściwym kierunku czy ma do czynienia z konfabulacją.
- Tutaj nie sposób nie wspomnieć o dwóch najważniejszych książkach o fotografii, jakie powstały kiedykolwiek, Rolanda Barthesa i Susan Sontag. U Sontag nie ma ani jednego zdjęcia, Barthes reprodukuje fotografie, o których pisze. Mnie się wydawało, że dobrze jest jednak zamieścić zdjęcia - choćby po to, by unaocznić, udowodnić ich urodę i dlatego, że piszę głównie o zdjęciach nikomu nie znanych, z małymi wyjątkami, jak fotografia Bułhaka czy tych kilka zdjęć Zofii Rydet i jeszcze zdjęcia Ludwiga Belitskiego, przedstawiające część kolekcji Minutolich w Legnicy.

- Sontag napisała, że "czas stawia większość fotografii, nawet tych amatorskich, w rzędzie dzieł sztuki".
- Też tak uważam, bo czas zaciera okoliczności, w jakich one powstały, eksponuje ich odmienność od obrazów, jakie powstają w naszych czasach.

- Mniej przekonywające wydaje się twoje twierdzenie, że zdjęcia, które uległy entropii, bo zachowały się we fragmentach, bo jeden obraz nałożył się na drugi, także doczekały się artystycznej nobilitacji.
- Ale to jest moje dobre prawo, żeby tak sądzić. Esej o entropii traktuje o przypadku i o zdjęciu jako przedmiocie, jego nieuniknionym zanikaniu, niszczeniu, niezależnie od tego, co sobie myślimy o wiecznotrwałości fotograficznego przedstawienia. Ja te nieudane czy zniszczone przedmioty - fotografie - wyciągam na światło dzienne i pokazuję całą ich urodę. To ja decyduję o ich nobilitacji, w tym wypadku zachowuję się jak kurator wystawy.

- Jeździłeś z aparatem, i to wielokrotnie, do Indii, Rumunii, Litwy, do wielu krajów byłego bloku komunistycznego. Najchętniej wybierałeś miejsca w jakiś sposób dotknięte przez system, niebezpieczne i inne.
- Jeździłem także do Niemiec, do Francji, do Hiszpanii, żeby poznać ważne muzea i dobrze zjeść. A podróże do krajów bliższych były ciekawe z innego względu. Po prostu oglądałem to wszystko, czego nie zarejestrowałem u nas w czasie przemian. Wgrywałem to sobie jeszcze raz na innych przykładach.

- Ostatnio śladami Miłosza jeździłeś po Litwie. Można by się spodziewać, że na twoich zdjęciach znajdą się pamiątki po nim, jakieś obiekty. Tymczasem nic z tego.
- Daliśmy sobie, uczestnicy Miłoszowych wypraw - Kuba Dąbrowski, Andrzej Kramarz, Łukasz Trzciński i ja - słowo, że robimy takie obrazy, jakie nam się pojawią na miejscu w głowie. Fotografia ma to do siebie, że jako jedyna ze sztuk nie odtwarza przeszłości. W związku z tym trzeba się oprzeć na tym, co widzialne. Pamiątki wydały mi się nieciekawe, tym bardziej że ślady Miłosza są na Litwie zatarte. W jego rodzinnej miejscowości, Szetejniach, zachował się niewielki budynek, trochę przypominający dom mieszkalny, a trochę garaż. Stanąłem przed wyborem: albo oprzeć się na tych pamiątkach, albo po prostu sfotografować miejsca, gdzie żył Miłosz, tak, jak teraz wyglądają. Wybrałem tę drugą możliwość. Podobnie jak moi koledzy, którzy rejestrowali ślady Miłosza w Paryżu, w Stanach, w Polsce.

- W tym roku wydałeś drugą książkę, "Stół, jaki jest". Stąd pytanie o twoje zainteresowania kulinarne, recenzje restauracji, teksty o kuchniach różnych narodów.
- W pewnym momencie okazało się, że muszę gotować i że to lubię. Gotowałem, coraz częściej odwiedzałem restauracje, aż się okazało, że mogę o tym pisać. A kiedy się czymś zajmuję, to lubię wiedzieć; "Stół, jaki jest" to naturalne przedłużenie moich zainteresowań, kuchennych zajęć i cotygodniowych recenzji kulinarnych. I jak fotografia, jest to jeszcze jeden obszar - choć książek kulinarnych wydaje się u nas dużo - pozostawiony odłogiem. Można znaleźć tysiące przepisów kulinarnych, diet, ale właściwie nie ma u nas żadnych książek poświęconych kulturze gastronomicznej.

- Dzięki "Dnu oka" zostałeś jednym z siedmiu finalistów nagrody literackiej Nike. Spodziewasz się jakichś konsekwencji wyboru jury?
- Wydawnictwo "Czarne" zapewne dodrukuje książkę.

- Dziękuję ci, Wojtku.

Od redakcji: Nie bez powodu autorka zwraca się do rozmówcy tak bezpośrednio: to jej syn. I właśnie ze względu na bliską więź rodzinną broniła się przed przyjęciem zlecenia redakcji. W końcu dała się przekonać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska