Wojciech Tochman: Media są coraz głupsze

Bernard Trigaux
Wojciech Tochman
Wojciech Tochman Bernard Trigaux
Rozmowa z Wojciechem Tochmanem, reporterem i autorem książek literatury faktu.

- Pisał pan o Bośni, Rwandzie, teraz przygotowuje pan książkę o slumsach na Filipinach. W Polsce nie ma interesujących tematów?
- Są! W Polsce pracowałem kilkanaście lat. Napisałem o nas trzy książki: "Schodów się nie pali", "Wściekły pies" i "Bóg zapłać". Ta ostatnia wyszła przed dwoma laty i wciąż jest w księgarniach. Wiem, wiele się od tego czasu zdarzyło, ale czy myśmy się tak bardzo zmienili? Nie sądzę. Wciąż jesteśmy prowincjonalnym, konserwatywnym społeczeństwem, pełnym obaw przed "innym". Na razie nie zauważam powodu, który skłoniłby mnie do napisania nowych opowieści o Polsce. Albo po prostu nie potrafię na razie niczego nowego o Polsce powiedzieć. A dlaczego piszę o zagranicy? Kocham podróże, ciekawią mnie inni ludzie, lubię ekstremalne zimno i ekstremalny upał. Ale geografia nie jest nigdy moim pierwszym kryterium wyboru tematu. Zawsze szukam tematów uniwersalnych. Dlatego napisałem o zamachu terrorystycznym na wyspie Bali, o ekshumacjach masowych grobów po wojnie w Bośni albo o tym, jak w maleńkiej i ciasnej Rwandzie ludzie żyją po ludobójstwie. Ofiary razem z mordercami, w jednej wsi, dom obok domu. Najpierw sprawdzam, co na ten temat już napisano. Przeczytałem o Rwandzie dziesiątki książek, często znakomitych. Nie znalazłem jednak w nich tych pytań i odpowiedzi, które wydawały mi się ważne. Więc pojechałem do Rwandy i napisałem "Dzisiaj narysujemy śmierć".

- Kilka lat temu w wywiadzie mówił pan, że nadal mamy w Polsce tematy tabu. Coś się zmieniło od tego czasu?
- To wciąż tematy dotyczące seksualności, Kościoła, hierarchii.

- Kościół jest zakazanym tematem dla społeczeństwa, które w 10 procentach poparło antyklerykalny Ruch Palikota?
- Choć nie głosowałem na Palikota, ostatnio mi zaimponował. Chyba jako pierwszy powiedział to, co jest publicznie znane, ale przemilczane. Że przewodniczący Episkopatu Polski przez lata ochraniał księdza pedofila w Tylawie. Sam o tym kiedyś pisałem i dobrze wiem, o czym mówię. Lech Kaczyński, jeszcze będąc prezydentem Warszawy, zakazał organizacji parady gejów. To się działo w roku śmierci papieża. Pamiętam, jak wtedy ten właśnie biskup krzyczał w Warszawie, że parada równości jest przeciwko rodzinie. I podnosił wysoko ręce, jakby diabła widział. A trzeba zapytać eminencję, czy ochrona księdza pedofila nie jest przeciwko rodzinie.

- Pisał pan o ludobójstwie i etapach zmian w społeczeństwie, które do niego doprowadziły. O wyodrębnianiu w społeczeństwie grupy "innych". Kiedy pytali o to czytelnicy z Nysy, wymienił pan Ślązaków. Czy to znaczy, że już mamy się bać o Ślązaków?
- Trafił się nam szaleniec, który publicznie wyodrębnił i wskazał inną grupę narodową, by ją nam, Polakom, przeciwstawić. To było ohydne, a przede wszystkim niebezpieczne. Szaleniec jest politykiem, ma nieograniczony dostęp do mediów, które powtarzają każde jego słowo, choćby najgłupsze. Bo media są niestety coraz głupsze. Kiedy usłyszałem o tych złych Ślązakach, którzy mieszkają obok mnie, ale są inni ode mnie, jacyś podejrzani, od razu zapaliło mi się w głowie czerwone światełko. Oto pierwszy etap procesu, który przy odpowiednich okolicznościach mógłby zakończyć się ludobójstwem. Tak było w Rwandzie, tak było w Europie kilkadziesiąt lat temu. Tutsi, Żydzi - dobrze to znamy. Ale na szczęście u nas zadziałały mechanizmy zdrowego demokratycznego społeczeństwa, które odrzuciło ten ksenofobiczny syf. Powiedziano publicznie i głośno, że to jest nieodpowiedzialne dzielenie ludzi, które niczego dobrego nie przyniesie. Potwierdzili to także wyborcy. Na dodatek w spisie powszechnym 800 tysięcy ludzi zadeklarowało śląską tożsamość narodową. Wspaniale! Chciałbym mieszkać w kraju wieloetnicznym, wielowyznaniowym, kolorowym.

- 10 lat temu prowadził pan telewizyjny program "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie" o rodzinach szukających zaginionych bliskich. Potem powstała fundacja Itaka, poszukującą zaginionych. Przestała panu wystarczać rola reportera - obserwatora i sprawozdawcy?
- Ludzie przysyłali do programu listy, prosili o pokazanie zdjęcia zaginionego. Często przynosiło to efekt, ale nie zawsze. Rodziny prosiły - pokażcie jeszcze raz. Pokazywaliśmy - i znów bez skutku. Rodziny innych zaginionych czekały w kolejce. Nie mogliśmy bez przerwy pokazywać tych samych spraw, bo widzowie nie chcieliby tego oglądać. Zrozumiałem, że tym cierpiącym rodzinom potrzebna jest pomoc specjalistów - prawników, psychologów, pracowników socjalnych. I założyłem Fundację Itaka.

- Ale jako reporter, po zakończeniu swojej pracy zostawia pan swoich bohaterów i odchodzi do swojego świata.
- Reporter wchodzi w intensywną relację z bohaterem, by dotknąć jego najbardziej intymnych doświadczeń. Bohater wie, że ta relacja się skończy po opublikowaniu tekstu. Tak musi być, reporter nie może się przyjaźnić z całym światem. Często się okazuje, że reporter był pierwszą osobą, która poświęciła bohaterowi tyle czasu, uwagi, współczucia. Z nikim wcześniej bohater nie miał tak ciepłego kontaktu. Reporter cierpliwie wysłuchał, nie przerywał, nie oceniał, nie mądrzył się. Stworzył bezpieczną relację. I czasem bohater nie chce jej zakończyć. Dzwoni, pisze. To normalne, ludzkie. Ale reporter musi się grzecznie wyplątać z takiej znajomości. Czasem nie czuję się z tym komfortowo. Zapisujemy pełną cierpienia historię człowieka, który nie ma wiele więcej poza tym, co na sobie, jakieś klapki, T-shirt, stare gacie. Wielu takich ludzi spotkałem w Afryce, Azji, ale też na Litwie czy na Białorusi. Opowieść to najcenniejsze, co posiadali. Potem dzięki ich historiom zarobił cały łańcuch ludzi. Autor, wydawca, drukarnia, księgarnia, gazety. Tworzy się łańcuch pokarmowy, a tymczasem właściciel opowieści został z niczym. Można powiedzieć, że kontakt z reporterem wiele mu dał, jego życie zostało zauważone, jakoś wyróżnione, a zapisanie jego historii było jakimś zadośćuczynieniem. Wielu reporterów lubi tak to sobie tłumaczyć i jest w tym zapewne wiele racji. Ale czy na pewno zawsze tak jest? Będę o tym pisał w nowej książce o Filipinach.

- Żyjemy w czasach, gdy ludzie świadomie lgną do mediów. Chcą opowiadać, wymyślać swoje historie, żeby tylko zaistnieć. Nie tylko politycy. Teraz oglądamy widowisko pod tytułem "Rodzice małej Madzi"…
- To perwersja. Nie chcę się nad tym nawet głębiej zastanawiać, to jest tak obrzydliwe. Biorą w tym udział również dziennikarze. Coraz trudniej mi się utożsamiać z tą grupą zawodową.

- Nie zapala się panu czerwone światełko, że coś złego dzieje się z polskim dziennikarstwem?
- Nasze dziennikarstwo jest szalenie prowincjonalne. Kiedy coś się dzieje złego na świecie, najpierw sprawdzamy, czy przypadkiem nie zginął tam jakiś Polak. A dopiero potem zauważamy śmierć tysięcy. Jak Polak nie zginął - mało nas świat obchodzi. Spójrzmy na to, co dzieje się teraz w Syrii. Ilu polskich dziennikarzy się tym interesuje? Ilu potrafi wytłumaczyć, co tam się dzieje i dlaczego tak. Żeby być lekarzem czy nauczycielem, trzeba skończyć studia. Dziennikarz nie musi mieć nawet matury. Dlatego wielu z nas to ludzie niewykształceni, wielu bez żadnej klasy. Uczyłem kiedyś reportażu na uniwersytecie. Rok przed dyplomem spytałem grupę studentów dziennikarstwa, których dziennikarzy cenią. Zapadła cisza. Kogo państwo znają, czytają? Ktoś podniósł palec: Wildsteina! Bo to akurat był czas Listy Wildsteina.

- Gdyby dziś do redakcji polskich gazet zapukał młody, nikomu nie znany Kapuściński albo Hanna Krall. Znaleźliby pracę?
- Może tak, ale nikt nie pozwoliłby im zostać tym Kapuścińskim i tą Hanną Krall. Nikt dziś nie pozwoli pracować dziennikarzowi na etacie półtora miesiąca nad jednym tekstem. Nikt nie będzie utrzymywać takiego "nieroba". A dobry reportaż wymaga czasu.

- Czuje się pan przedstawicielem ginącego gatunku?
- Od ponad 20 lat słyszę, że reportaż ginie, że jest w kryzysie. W latach 1990-2004 w "Gazecie Wyborczej" w dziale reportażu kierowanym przez Małgorzatę Szejnert pokazaliśmy, że reportaż się rozwija. I dziś ma się dobrze. Wojtek Jagielski wyda zaraz książkę o RPA, Mariusz Szczygieł pisze o Czechach, wydawnictwo Czarne wydaje rocznie kilkanaście świetnych książek reporterskich. Instytut Reportażu prowadzi w Warszawie księgarnię "Wrzenie świata" z literaturą faktu. I tam są tłumy. To jedno z najmodniejszych miejsc w stolicy, gdzie ludzie piją kawę i rozmawiają o reportażach. Są czytelnicy ciekawi świata. Mam wrażenie, że o wiele bardziej niż większość dziennikarzy. Ciekawości świata nauczył nas Kapuściński, a miłości do pięknego reporterskiego tekstu - Hanna Krall. Ale literatura non fiction może zginąć z biedy. Reportaż jest najdroższym gatunkiem pisarskim i dziennikarskim. Wymaga wielotygodniowych podróży, wcześniej rzetelnego przygotowania, czasu, żeby przeczytać wszystko, co wcześniej na ten temat napisano. Tego nas uczył Kapuściński.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska