Wojna doktorów, czyli spór o przychodnię w Zawadzkiem

fot. Paweł Stauffer
Katarzyna Wacławczyk: – Mam jedno nazwisko i będę go bronić.
Katarzyna Wacławczyk: – Mam jedno nazwisko i będę go bronić. fot. Paweł Stauffer
- Chcę odzyskać dobre imię, bo dla pielęgniarki to jest bardzo ważne - mówi 33-letnia Katarzyna Wacławczyk. - W mieście plotka rozchodzi się błyskawicznie, a ludzie przecież nie wiedzą, że sąd cofnął mi dyscyplinarkę.

Katarzyna jeszcze na początku roku była pielęgniarką w jednej przychodni w Zawadzkiem. Pacjenci mówią, że trudno było nie zauważyć jej zniknięcia. Uroda Katarzyny rzucała się w oczy każdemu, kto przyszedł do rejestracji.

Właścicielami przychodni są Aleksandra O. i Tomasz W., którzy od pewnego czasu są w konflikcie. - W pracy panowała taka atmosfera, że człowieka cofało, kiedy przekraczał próg przychodni - opowiada Katarzyna. - A ja starałam się robić, co do mnie należy, i nie angażować po żadnej stronie.
I to był błąd.

- Zaczęło się od tego, że współwłaścicielka przychodni, dr Aleksandra O., stwierdziła, że przerwy w pracy mi się nie należą - mówi Katarzyna. - Dobrze wiedziałam, że nie ma racji, bo pracowałam ponad sześć godzin. Jej pewnie chodziło o to, żebym jak najmniej przebywała z pozostałymi dziewczynami…

Katarzyna mówi jeszcze o obraźliwych karteczkach pod adresem doktora W., które coraz częściej znajdowała na jego biurku. "Ty ch..." i podobnej, wulgarnej treści. - Ale wyrzucałam je, żeby nie denerwować doktora - mówi Katarzyna. - Nie wiem kto je podrzucał, na pewno nie pacjenci.
Ona nie widziała powodu, żeby opowiedzieć się za którymś ze współwłaścicieli przychodni.

- Nie jestem niczyim niewolnikiem, więc doktorowi się kłaniałam, co chyba nie podobało się szefowej - dodaje. - Pewnie to mnie zgubiło, bo już kiedyś mi powiedziała, że ze wszystkimi sobie poradziła, tylko ze mną ma jakieś problemy. Usłyszałam, że skoro odzywam się do doktora W., to gram po niewłaściwej stronie.

Paragraf 52
Jej relacje z szefową coraz bardziej się pogarszały, aż do krytycznego momentu… zaparzania kawy.
- W biegu robiłam sobie tę kawę, bo wiedziałam, że zamiast na przerwie, to znowu wyląduję w rejestracji przy kartotekach - opowiada Katarzyna. - Doktor tylko krzyknął, że skoro robię sobie, to też poprosi. Szklanki były gorące, więc powiedziałam sprzątaczce, żeby otworzyła mi drzwi. Szefowa wyskoczyła z gabinetu i zaczęła na mnie krzyczeć, no to jej powiedziałam, że jeśli ma takie życzenie, to jej też zaparzę…
Potem Katarzyna odebrała telefoniczne polecenie, żeby podłączyć pacjentce kroplówkę.

- Chodziło o pacjentkę ze Strzelec Opolskich objętą opieką paliatywną - wyjaśnia. - Zdarzało się, że zastępowałam tam inną pielęgniarkę.

Jednak tym razem odmówiła wykonania polecenia służbowego.

- Bo każde zlecenie od lekarza pielęgniarka dostaje na piśmie, a ja usłyszałam tylko przez telefon, że mam podłączyć kroplówkę - tłumaczy pielęgniarka. - Na dodatek nie znałam tej pacjentki i jej stanu zdrowia. No i szefowa wiedziała, że w tym czasie przypisana jestem do innego specjalisty. Musiałam przygotować gabinet, gdzie miałam przyjmować pacjentów z chirurgiem.

Wcześniej esemesem zlecenie podłączenia kroplówki dostała pielęgniarka ze Strzelec Opolskich, która na stałe opiekowała się tą pacjentką. Ale ona też odmówiła, bo nie dostała pisemnego zlecenia…

- Szefowa naciskała jednak, żebym jechała podłączyć kroplówkę, a następnego dnia dostanę wszystko na piśmie - wspomina Katarzyna.

Nie zgodziła się, a następnego dnia dostała dyscyplinarkę. Na podstawie paragrafu 52, czyli za ciężkie naruszenie obowiązków pracownika.

- Próbowałam skontaktować się jeszcze z doktorem W., ale współwłaścicielka krzyczała za mną na korytarzu, przy pacjentach, że mam natychmiast opuścić budynek, bo już tutaj nie pracuję - opowiada Katarzyna.

Jak nie wiadomo, o co chodzi…
Dr Tomasz W., współwłaściciel przychodni w Zawadzkiem, nie ma wątpliwości, że pani Katarzyna padła ofiarą konfliktu współwłaścicieli, czyli jego i lekarki Aleksandry O.

- Wspólniczka kwestionuje moje decyzje, przeciągała też średni personel na swoją stronę, z tą pielęgniarką jej się nie udało - tłumaczy dr W. - Pani Katarzyna miała własne zdanie, dlatego przypłaciła to dyscyplinarnym zwolnieniem. Inne pracownice mnie lekceważyły, nie odzywały się do mnie. Znajdowałem na biurku i szufladach karteczki z niewybredną treścią, w rodzaju "Cmoknij się mały".

Doktor W. dodaje, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to idzie o pieniądze.

- Wcześniej układało się nam nieźle, tworzyliśmy zgrany zespół, dopóki nie przenieśliśmy się do nowego miejsca - opowiada. - Byłem wspólniczce potrzebny do czasu, kiedy wszystko już załatwiłem i odwaliłem kawał roboty.

Wtedy poszedł na zaplanowaną operację, a po szpitalu był na rekonwalescencji.

- A kiedy wróciłem do pracy, wszystko się zmieniło - stwierdza doktor W. - Mam wrażenie, że pod moją nieobecność wspólniczka uznała, że zrobiłem swoje i już niepotrzebna jej ta spółka. Jednak póki co tu jestem i mam połowę udziałów. Wspólniczka wniosła przeciwko mnie sprawę do sądu, chciała przejąć całą przychodnię. W pierwszej instancji przegrała, a sąd apelacyjny we Wrocławiu podtrzymał ten wyrok. Więc moja wspólniczka nie przejmie mojego majątku, jak chciała, i pod naszym wspólnym dachem nie zarejestruje w Narodowym Funduszu Zdrowia tylko swojej przychodni. Teraz naszym wspólnym majątkiem zajmie się likwidator.

Tomasz W. dodaje, że to niejedyna sprawa w sądzie. Kolejna dotyczy fałszowania podpisów. - Uważam, że bratanica wspólniczki, która jest naszą sekretarką medyczną, podpisywała się moim imieniem i nazwiskiem na kilku dokumentach, kiedy byłem na zwolnieniu - tłumaczy dr W.

Sąd przyznał rację Katarzynie
Aleksandra O. widzi to inaczej: - Doktor W. nie jest lekarzem, tylko fizjoterapeutą. I sam przychodni bez lekarza nie poprowadzi, bo takie są przepisy. Poza tym dba tylko o swoje zyski, dobrze traktuje tylko pacjentów prywatnych, tym poświęca najwięcej czasu. No i przez cztery miesiące nie było go w ogóle w pracy.
Doktor W. przyznaje: nie jestem lekarzem, tylko doktorem nauk. Fakt, nie było go dłużej w pracy, ale nie dlatego, że mu się nie chciało, lecz przez to, że chorował. - A co do pacjentów prywatnych, którym rzekomo poświęcam więcej czasu, to bzdura - dodaje Tomasz W. - To jest szukanie za wszelką cenę haków na mnie.

Wspólnicy są zgodni co do jednego - nie chcą pracować razem.

Doktor O. podtrzymuje swoje zarzuty wobec Katarzyny. - Została dyscyplinarnie zwolniona, bo nie podłączyła kroplówki chorej z opieki paliatywnej, a tych pacjentów traktujemy szczególnie - mówi współwłaścicielka przychodni.

Tyle że sąd pracy ocenił to inaczej. Uznał, że zwolnienie dyscyplinarne było bezzasadne i przyznał Katarzynie odszkodowanie - 2200 zł. Wygrała, mimo że przeciwko niej świadczyły także koleżanki z pracy. Sąd nie uznał jednak tych zeznań za wiarygodne.

Katarzyna wyjmuje wyrok i pokazuje fragment z opinią konsultanta do spraw pielęgniarskich, z której jasno wynika, że pielęgniarka wykonuje zabiegi na pisemne zlecenie lekarza. Są od tej reguły rzadkie odstępstwa, ale akurat nie w tym przypadku.

- A odszkodowanie od firmy musiał dla mnie ściągać komornik - dodaje. - Nie czuję się jednak wygrana, przypłaciłam to zdrowiem, przez sześć miesięcy byłam bez pracy. Bo nikt nie chciał pracownika po dyscyplinarce. Ciągle słyszałam: "będzie uniewinniający wyrok z sądu, to na tej podstawie zatrudnimy panią".

Do tej pory nie dostała też nowego świadectwa pracy z przychodni, uwzględniającego wyrok sądu pracy. - Nawet wysłałam pisemną prośbę o przesłanie go pocztą, ale moja była pracodawczyni jeszcze go nie wysłała - dodaje Katarzyna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska