Wolfgang Templin: - Byłem agentem STASI, ale się wyleczyłem

fot. Sławomir Mielnik
fot. Sławomir Mielnik
Rozmowa z Wolfgangiem Templinem, członkiem opozycji demokratycznej w NRD.

Sylwetka

Sylwetka

Ma 61 lat. Bibliotekarz i filozof, w 1970 wstąpił do partii komunistycznej. W 1983 wystąpił z niej i stracił pracę. Współzałożyciel grupy opozycyjnej Inicjatywa Pokój i Prawa Człowieka. W 1989 uczestnik niemieckiego "okrągłego stołu". Współpracownik Federalnej Agencji ds. Akt STASI, walczy o należyte zbadanie przeszłości NRD. Na początku grudnia gościł w Opolu na zaproszenie Domu Współpracy Polsko-Niemieckiej.

- Był pan inwigilowany, więziony, zmuszony do wyjazdu do RFN. Czuje się pan ofiarą systemu i jego policji politycznej?
- Nigdy nie czułem się ofiarą. Od końca lat 70. byłem przeciwnikiem systemu komunistycznego. To była moja świadoma decyzja, że skoro system mi się nie podoba, nie będę siedział cicho w kącie, choć wiele osób tak w NRD robiło. Ofiarami STASI byli ludzie, którzy nie byli w opozycji, a prześladowano ich za poglądy rodziców czy rodzeństwa. Mieli zamkniętą drogę do niektórych studiów czy pracy. Ja byłem w innej sytuacji. Także dlatego, że NRD za Honeckera było jednak trochę innym państwem niż za Ulbrichta. Już nie wsadzano ludzi na 10 lat do więzienia za jedną ulotkę.

- Jak zaczęła się pana droga do opozycji?
- Na uniwersytecie w Berlinie wschodnim stworzyliśmy małą grupę, jeszcze nie opozycyjną, raczej krytyczną grupę trockistów. Wcześniej wierzyłem, że wprawdzie życie w NRD jest szare, ale przyszłość będzie kolorowa. W roku 1977 się tej głupiej młodzieńczej fascynacji wyzbyłem. Głównie pod wpływem lektur. Czytałem list Kuronia i Modzelewskiego do partii, teksty Vaclava Havla i Michnika, Sołżenicyna, Sacharowa i innych rosyjskich dysydentów.

- Miał pan w NRD dostęp do takich autorów?
- Było to wiele trudniejsze niż w Polsce, ale kanały dostępu do takich tekstów istniały. Więc czytaliśmy i w konspiracji dyskutowaliśmy o naszych nadziejach. To ciągle jeszcze nie była prawdziwa opozycja. Ale przełom w mojej świadomości się dokonał. Także pod wpływem pobytu w Polsce, bo przez rok byłem w Warszawie na uniwersyteckim stażu. Wiedziałem, że powstał KOR, którego członkowie - starzy i młodzi, wierzący i niewierzący, zbierali pieniądze dla prześladowanych po wydarzeniach w Radomiu robotników i występowali pod nazwiskami jako otwarta opozycja. To inspirowało. Jeszcze pracowałem w instytucie i formalnie byłem w partii, ale już z boku.

- Na ile STASI wtedy panu dokuczało?
- Z moich akt wiem, że od 1975 interesowali się mną coraz bardziej. W sumie do 1989 zebrali na mój temat 15 tysięcy stron. Zatytułowali to "Zdrajca". Bo też z punktu widzenia systemu poniekąd byłem nim. Na pierwsze przesłuchanie trafiłem w roku 1977. A najbardziej intensywnie przepytywano mnie i w końcu aresztowano w latach 80., kiedy pracowaliśmy jako grupa opozycyjna.

- Był pan podsłuchiwany, nagrywany?
- Byliśmy podsłuchiwani, nagrywani kamerami i obserwowani przez donosicieli, którzy składali na nas raporty. Kiedy jeden z pracowników uniwersytetu spotkał się ze mną w kawiarni, następnego dnia został wezwany i powiedziano mu wprost: Proszę się zdecydować, czy pan chce skończyć swój doktorat, czy nadal spotykać się z tym Templinem. Każda nasza rozmowa telefoniczna była podsłuchiwana. Normalny obywatel NRD raczej nie otrzymywał telefonu. My od razu. Kiedy dzwoniłem do swoich przyjaciół, którzy wcześniej niż ja zostali wydaleni do RFN, rozmawialiśmy czasem przez całą noc. I przyjęliśmy zasadę - wiedząc że STASI słucha - że o sprawach technicznych - kurierach, drukarniach itp. milczymy, natomiast o ideach i przekonaniach dyskutowaliśmy całkiem jawnie. Czasem tylko dodawaliśmy pozdrowienia dla towarzyszy naszej rozmowy.

- Czy za tym podsłuchem szły represje?
- STASI wiedziała dokładnie, co dzieje się w naszych domach, z kim się spotykamy, jakie mamy zainteresowania, plany i ambicje zawodowe. I skutecznie je blokowali. Od inteligentnych śledczych słyszałem: No, panie Templin, na pewno pan miał nadzieję na karierę uniwersytecką. A teraz jest pan typem aspołecznym, kompletnie izolowanym. Przecież te grupki opozycyjne nie mają żadnego wpływu na rzeczywistość itd. Do tego dochodziło napięcie w rodzinie. Dzieci Templinów chodziły do szkoły i wiadomo, że nie mogły być dobrymi uczniami. Cały ten nacisk zmierzał w tę stronę, że albo zrezygnujemy z politycznej aktywności, albo zadeklarujemy, że chcemy jechać na Zachód i wtedy dadzą nam paszport od ręki. Ale starano się walczyć z nami po cichu. NRD Honeckera zabiegała o kredyty. Każdy człowiek z nazwiskiem w więzieniu psuł jej wizerunek.

- Zaskoczyło pana powstanie "Solidarności"?
- Nie wiedziałem, że wybuch nastąpi w ten sposób, ale po pobycie w Polsce spodziewałem się go. Powstanie KOR-u, Wolnych Związków Zawodowych zapowiadało, że coś się zdarzy. Szybko dotarło do nas 21 postulatów i pierwsze numery Tygodnika "Solidarność" i innych pism opozycyjnych. My tworzyliśmy przede wszystkim własną sieć informatorów, bo propaganda nie mówiła prawdy o Polsce. Dla nas był to o tyle trudny czas, że zostaliśmy jeszcze bardziej izolowani. Większość społeczeństwa NRD mówiła o strajkach w Polsce: To nic nie da. Ludzie chcieli mieć święty spokój.

- W 1983 roku odszedł pan z partii...
- Część moich przyjaciół uważała, że w partii trzeba zostać tak długo, jak się da, choćby po to, by mieć dostęp do informacji. We mnie narastało przeświadczenie, że wolności podzielić nie można. Reakcja władzy była fascynująca. Nie powiedziano mi: Templin, ty jesteś naszym wrogiem. Usłyszałem za to: Jesteś kompletnym wariatem. Bo jak ktoś odchodził z partii, to na swoje własne życzenie kończył normalne życie w NRD.

- Potwierdziło się, bo wyrzucili pana z roboty. Z czego pan żył?
- Nie mogłem się realizować i to było o wiele trudniejsze niż sprawy bytowe. W NRD żyło się tanio. Do przeżycia wystarczało 300-400 marek na miesiąc, a tyle można było zarobić na czarno - jako palacz czy sprzątacz, albo przy porządkowaniu cmentarza, jeśli kogoś zatrudnił Kościół. Pisałem też pod nazwiskiem do zachodnich mediów, a oni płacili. Niezbyt dużo, ale jednak. Ponieważ w środowisku było więcej osób w podobnej sytuacji, zorganizowaliśmy system wzajemnej pomocy.

- Czym zajmowała się grupa Inicjatywa Pokój i Prawa Człowieka w sytuacji, gdy opozycja nie miała silnego oparcia w społeczeństwie?
- Myślę, że można nas porównać z KOR-em. Zaczęliśmy w Berlinie w mniej więcej 20 osób: inteligenci, studenci, uczniowie i pracownicy fizyczni. Wydawaliśmy nielegalne pismo "Grenzfall", ale nazwiska członków redakcji ujawniliśmy. Tylko technicy działali w konspiracji. Nasza sytuacja była o tyle trudniejsza, że nie mogliśmy liczyć na poparcie naszych intelektualistów. Chętnie czytali pisma nielegalne, ale żeby je popierać, dać nazwisko, to już nie. Powodem był nie tyle strach, co oportunizm. Woleli cicho krytykować, czasem za wiedzą reżimu, nie tracąc pracy, paszportu itd. Nasza otwarta opozycyjność była jeszcze sześć lat przed końcem systemu, zdawała się wariactwem.

- Skoro było was ledwo 20, czemu władza - która masowo zabijała ludzi skaczących przez berliński mur - was nie uśmierciła, nie zamknęła do więzień?
- Bo takich wariatów było jednak aż dwudziestu, a wokół nas zaczynała się tworzyć polityczna "scena alternatywna", działały Kościoły, a ci wariaci mieli coś w głowie i kontakty na Wschodzie i na Zachodzie. Kiedy próbowano nas docisnąć twardą ręką, odzywały się protesty poza granicami NRD. Naszą najlepszą obroną była aktywność: list do Karty 77, list go Gorbaczowa, kontakty z opozycją w Polsce i politykami w Niemczech Zachodnich. Dyktatura się nie zmieniła, ale warunki zewnętrzne były inne i dlatego mogliśmy sobie pozwolić na więcej niż obywatele NRD 10-20 lat wcześniej. Było nas niewielu, ale byliśmy katalizatorem pokojowej rewolucji. Przypomnę, że w końcu 100 tysięcy obywateli NRD wyszło na ulicę. Samo istnienie opozycji - a w 1987 liczyła ona w całej NRD około 7 tysięcy ludzi - było sygnałem, że zmiany są możliwe.

- W 1988 roku zdecydował się pan jednak wyjechać do RFN…
- W styczniu 1988 odbyła się oficjalna demonstracja ku czci Liebknechta i Róży Luksemburg. My zorganizowaliśmy kontrmanifestację, pokazując, że Róża Luksemburg też mówiła o demokracji i wolności. Po tej prowokacji zostaliśmy z żoną w grupie 10-12 osób aresztowani. Dano mi do zrozumienia, że oboje posiedzimy długo, a opiekę nad dziećmi przejmie państwo. To zdecydowało. Wyjechaliśmy z jedną walizką. Przy czym świadomie zostałem przy enerdowskim paszporcie. Miałem poczucie, że muszę wrócić. Kiedy poszedłem się zameldować, w biurze było dwoje drzwi: dla obywateli Bundesrepubliki i dla obcokrajowców. Nie byłem ani jednym, ani drugim. Pomyślałem wtedy: zróbcie mi jakieś trzecie drzwi.

- I pomyśleć, że zaczynał pan w młodości jako współpracownik STASI...
- Oni wiedzieli, kogo na co mogą złapać. Wtedy byłem zdeklarowanym komunistą, więc wykorzystali moją ideowość i omamili mnie dobrem partii. Na szczęście szybko mi przeszło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska