Woziłem Violettę Villas

Redakcja
Ryszard Wittke z Tułowic, wieloletni kierowca artystki.
Ryszard Wittke z Tułowic, wieloletni kierowca artystki. Krzysztof Świderski
Do pracy trzeba było przychodzić w płaszczach. Długich i szerokich. Ilekroć znajdowaliśmy się w tłumie, łączyliśmy je nad głową pani Violetty, tworząc coś na kształt namiotu albo parawanu. Chciała, by chronić jej sukienki i włosy. Zwłaszcza włosy - mówi Ryszard Wittke z Tułowic, wieloletni bodyguard i kierowca artystki.

Różne się historie o jej włosach mówiło. Ja powiem, że były prawdziwe - uśmiecha się pan Ryszard. - Po prostu nie mogę powiedzieć, jak było naprawdę.

- A jaka była jego Villas? Ekstrawagancka, szczodra, dobra, ale też humorzasta. Kiedy się wkurzyła (ochroniarze mówili o niej wówczas "Villas pod prądem"), lepiej było brać nogi za pas, niż stanąć jej na drodze. Od samego krzyku mogła pęknąć głowa. A do furii doprowadzał ją na przykład Tomasz Kammel samym swoim widokiem i gdy ktoś dotykał jej sukienek. Kreacje to były jej skarby. Należały tylko do niej. Pamiętam pokój, w którym wisiały jej estradowe stroje. Jeden obok drugiego, kolorowe, imponujące i bardzo ciężkie. Suknie szyła dla niej osobista krawcowa. Samo zakładanie zajmowało 2-3 godziny. My wtedy czekaliśmy w samochodzie - mówi Ryszard Wittke.

Z Violettą Villas poznali się przez przypadek. Historia trochę jak z hollywoodzkiego romansu. On słuchał jej płyt i marzył o spotkaniu od zawsze. Okazja nadarzyła się, gdy dorabiał w firmie ochroniarskiej i dostał zlecenie, by ubezpieczać koncert swojej idolki. - Pani Violetta zauważyła, że śpiewam piosenki równiutko razem z nią. Porozmawialiśmy i zapytałem, czy mogę ją kiedyś odwiedzić. Zgodziła się, a gdy przyjechałem do Lewina Kłodzkiego, zaproponowała, bym został jej kierowcą i ochroniarzem. Tak to się zaczęło osiem lat temu. Bardzo lubiła jeździć moim kabrioletem. Otwierała dach, a wiatr rozwiewał jej włosy. Nigdy nie zapomnę zaciekawionych twarzy w samochodach i autobusach, które mijaliśmy - wzdycha Ryszard Wittke.

Lakier nie tylko do paznokci

Był jej kierowcą, tragarzem, asystentem i... nawigatorem. Bo artystka, choć obdarzona nieziemskim głosem, miała dość słaby wzrok i na co dzień nosiła bardzo mocne okulary. Na scenie oczywiście, jak na prawdziwą divę przystało, występowała bez nich, mimo że prawie nie widziała publiczności. Dlatego pan Ryszard musiał ją cały czas kontrolować... żeby nie śpiewała do ścian.

- To było fajne i śmieszne. Bo na przykład Violetta występowała i nie zdając sobie sprawy, odwracała się nagle bokiem albo tyłem do ludzi. Mieliśmy na to swoje wypróbowane sposoby. Wchodziło się wtedy do niej z różą, dawało się jej ten kwiat i jednocześnie naprowadzało lekko w stronę widowni, a ona oczywiście dalej śpiewała - wspomina pan Ryszard.

Okulary miała zawsze na czerwono lub różowo pomalowane lakierem do paznokci. Wtedy nie było takiej ilości oprawek do wyboru, a ona, pomysłowa kobieta, jakoś sobie radziła. Zresztą komórkę też miała różową - od lakieru rzecz jasna.

- Urzekła mnie kiedyś swoim zachowaniem podczas jednej z vipowskich gal w Warszawie. Dla nas, skromnych kierowców i ochroniarzy, przygotowany był mały stoliczek z boku. Pani Violetta wstała wtedy i zagroziła całemu towarzystwu, że nie zacznie jeść, dopóki nie posadzą nas przy wspólnym stole - wspomina Wittke. - Bardzo mi wtedy zaimponowała. Tak samo, gdy stwierdziła, że chce mnie odwiedzić w Tułowicach. Przyjechała jak gdyby nigdy nic do mojego domu. Zjadła litrowy słoik ryb w occie mojej mamy i ogromną porcję bigosu. Zażądała też, by jeden słoik zapakować jej na wynos do Warszawy - mówi Wittke.
Częstym tematem jego rozmów z Villas był pobyt gwiazdy w USA. Artystka mówiła, że za oceanem czuła się samotna - zamknięta w złotej klatce. To, że miała tam rezydencję - jak ją nazywała - "karingtonówkę", koncerty, kasę, samochody - w ogóle się dla niej nie liczyło. Miała problemy z mężem, polonijnym milionerem, był bardzo złośliwym człowiekiem. Nie bawiło jej chodzenie na wyścigi - to dla niej było zwyczajne męczenie zwierząt. Jedynymi jej przyjaciółmi były szopy pracze, które zagnieździły się na terenie rezydencji. Czara goryczy przelała się, gdy jej ówczesny mąż zastrzelił zwierzęta.

Już w USA Villas była bardzo religijną kobietą. W domu w Lewinie w każdym pokoju miała kapliczkę. Jest tam także dzwon, podarowany przez burmistrza Lewina Kłodzkiego. Bił, ilekroć odprawiała się msza święta. - Zawsze gdy jeździliśmy do Warszawy, obowiązkowo trzeba było się zatrzymać w Częstochowie. Dużo opowiadała mi też o Bogu. Kiedyś nawet zwierzyła się, że w śnie przyszedł do niej Jezus i opowiedział, co się z nią stanie. Jestem wierzący i praktykujący, ale powiem szczerze: nie wiem, co o tym sądzić. To, co mówiła, momentami ocierało się o fanatyzm. Była religijna aż do przesady.

Mali przyjaciele

W czasie gdy pan Ryszard osiem lat temu zaczynał pracować dla gwiazdy, w jej domu w Lewinie Kłodzkim mieszkało już kilkadziesiąt czworonogów. Co najmniej trzydzieści kotów spało w jej sypialni, drugie tyle psów krzątało się po domu. W mieszkaniu jednak panował wówczas nienaganny ład i porządek. - Co roku jeździliśmy tam w zimie, żeby ocieplać budy i stawiać nowe budynki dla zwierząt. Często towarzyszyła mi mama Edyty Górniak ze swoim mężem - mówi Ryszard Wittke.

Najbardziej szokujące w tym wszystkim było tempo, w jakim schronisko artystki się rozrastało. Ludzie bez przerwy podrzucali zwierzęta. - Przez płot, przez bramę, przez każdą dziurę. Jak podwyższyliśmy płot z przodu domu, to zwierzaki wrzucano z innej strony. Nawet z okien pędzącego pociągu. Kiedyś ktoś przerzucił przez płot całą reklamówkę małych kociąt. Zwierząt przybywało z każdym dniem. Nikt nad tym nie panował. Ona nie miała serca wyrzucić ani jednego zwierzaka. Mówiła, że są jej małymi przyjaciółmi Boga. Cały czas nosiła je na rękach, głaskała, później ta cała sierść zostawała w moim samochodzie, ale się nie denerwowałem. Przecież to Violetta Villas - mówi pan Ryszard.

Cała ta sytuacja ze zwierzętami szokowała go, a jednocześnie ujmowała. Zapamiętał niezwykły obrazek, bajkowy, jak z książki. Villas w dresie, ale z pięknie zaplecionym warkoczem schodziła z górki za domem. A na rękach miała malutką owieczkę. - Wyglądała jak księżniczka. Ten obraz na długo zostanie mi w pamięci - mówi.

Dom Villas był jej twierdzą. Tu mogła być sobą. Nikogo nie wpuszczała bez zaproszenia. Potrafiła odprawić nawet darczyńców, którzy przywozili jej jedzenie - bo nie byli umówieni. W Lewinie zawsze było mnóstwo dziennikarzy. Ludzie wisieli na wiadukcie obok jej domu. Zewsząd błyskały flesze, ona osaczona, nie mogła wyjść do sklepu, nie mogła nawet otworzyć bramy, bo od razu była oblegana.

- My wielokrotnie, wychodząc od niej, byliśmy zaczepiani i przepytywani: co ona robi, gdzie jest, co się z nią dzieje. Ja zawsze odpowiadałem tym pismakom z brukowców: A co ma robić? Nic nie robi. Siedzi na tarasie i pije kawę.

Ostatni raz pan Ryszard z Violettą Villas miał kontakt jakieś półtora roku temu. - Dzwoniła do mnie z prośbą, żebym ją z Opola odwiózł do Lewina. To był głos pełen rozpaczy i strachu. Byłem za granicą i nie mogłem jej pomóc. Nie wiem, co się wówczas stało, ale gdy ją potem oglądałem w telewizji, pękało mi serce. Gdzie się podziała ta radosna kobieta, którą znałem. Czy nie można jej było pomóc, podać ręki? Będę sobie to pytanie zadawał już zawsze. Gdyby miała wokół siebie dobrych ludzi, gdyby koncertowała, żyłaby do dziś. Nie chcę się wypowiadać na temat pani Elżbiety (przyjaciółki V. Villas, która się nią opiekowała i teraz po niej dziedziczy - red.). To była zła kobieta. Niestety teraz już nic nie możemy poradzić. Ja będę Violettę Villas pamiętał taką, jaka jest na zdjęciach, które mi podarowała. Cudowną i dostojną.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska