Wspomnienie. Hubert Kurzał - burmistrz burmistrzów

fot. Archiwum/MT
Hubert Kurzał już taki był: jak coś powiedział, tak zrobił. W grudniu 2004 roku na pytanie nto o noworoczne postanowienia stwierdził, że rzuci palenie. Jak mówią jego przyjaciele, przyrzeczenia dotrzymał.
Hubert Kurzał już taki był: jak coś powiedział, tak zrobił. W grudniu 2004 roku na pytanie nto o noworoczne postanowienia stwierdził, że rzuci palenie. Jak mówią jego przyjaciele, przyrzeczenia dotrzymał. fot. Archiwum/MT
Kiedy w piątek koło 17.00 zadzwoniła do mnie żona Huberta i powiedziała, że odszedł, nie chciałem wierzyć - mówi poseł Ryszard Galla. - Przecież parę dni wcześniej rozmawiałem z nim i nic nie wskazywało, że go stracimy.

To spotkanie w kozielskim szpitalu na parę dni przed śmiercią poseł mniejszości będzie pamiętał długo.

- Cieszę się, że zdążyłem przed Panem Bogiem, bo przyjaźniliśmy się od dawna i już od jakiegoś czas czułem, że muszę do niego pojechać - mówi Ryszard Galla. - Ale wtedy, 17 czy 18 lipca, nie pomyślałbym ani przez chwilę, że jest umierający. Gadaliśmy o sprawach gminy, o projekcie dla nauczycieli niemieckiego w przedszkolach, on podpisywał jakieś papiery przywiezione przez współpracowników z urzędu miasta. Uśmiechał się, rozmawiał. Na pewno cierpiał, ale trzymał się tak, że właściwie nie było widać, że jest chory. Widać jednak chemia i antybiotyki zrobiły swoje. Serce nie wytrzymało…

Wiedział, gdzie poszukać

28 lipca na leśnickim cmentarzu Huberta Kurzała żegnały tłumy. Za wielkie na miejscowy kościół i plac wokół niego. Polacy i Niemcy, samorządowi działacze i zwykli ludzie, mieszkańcy gminy.

Ci ostatni swojego burmistrza zapamiętają jako wiecznie pogodnego człowieka, dla którego sprawy Leśnicy były całym życiem. Bo Hubert Kurzał, nawet w sytuacjach, z których pozornie nie było wyjścia, zawsze znalazł jakieś dobre dla gminy rozwiązanie.

- Pamiętam, jak w latach 90. pojawił się problem starej rudery, która stała w środku Zalesia Śląskiego - mówi sołtys Joachim Guttmann. - To były pozostałości po szkole, która niegdyś działała w naszej wiosce. Budynek rozsypywał się na naszych oczach i bardzo szpecił okolicę, tym bardziej, że stał zaraz obok kościoła.

Gmina miała zburzyć ruinę, ale... nie było na to pieniędzy. Dopiero burmistrz rozwiązał problem.

- Przyszedł kiedyś uśmiechnięty i powiedział: - Achim, my tę ruinę wyremontujemy i fajnie urządzimy! - wspomina sołtys. - Ale jak? Skoro nie mamy kasy nawet na wyburzenie?

- Pieniądze są, tylko trzeba wiedzieć, gdzie ich poszukać... - powiedział burmistrz.

Działał cicho i bez rozgłosu. Więcej robił, niż mówił - co na pogrzebie trafnie przypomniał proboszcz leśnickiej parafii, ks. Pasieka. W ściąganiu pieniędzy z zewnątrz nie miał sobie równych. Gdy Polska dopiero aspirowała do Unii, a większość samorządowców tylko marzyła, żeby ktoś się dorzucił do ich inwestycji, burmistrz podróżował po Zachodzie i wiedział doskonale gdzie "uderzyć".

- Kiedy oświadczył, że ruderę wyremontuje nam rząd niemiecki, niektórzy pukali się w czoło - wspomina Joachim Guttmann. - Co ma do tego Berlin? A on miał już przygotowany cały plan. Powiedział, jaki wniosek napisać, gdzie się zwrócić i kiedy wysłać. Efekt? Niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych sfinansowało remont za 436 tysięcy złotych. To była ogromna suma. Tak jak burmistrz powiedział, tak dokładnie się stało…

Niedługo po tym ruszyły przetargi i prace remontowe. Wszystko poszło błyskawicznie. W zaledwie półtora roku mieszkańcy Zalesia zyskali budynek, który stał się centrum spotkań całej wioski. - Dzisiaj mamy tam klub młodzieżowy, bibliotekę i siedzibę mniejszości - mówi Guttmann. - Jest też sala na przyjęcia dla 70 osób, wraz z kuchnią i toaletami. Do świetlicy przychodzą teraz wszystkie pokolenia. Młodzież gra w bilarda i tenisa stołowego. Starsi spotykają się, żeby pogadać o różnych sprawach.

Szkoła w NZS

Osobowość burmistrza sprawiała, że drzwi jego gabinetu praktycznie się nie zamykały.

- To był typ człowieka, który zawsze murem stał po stronie mieszkańców - wspomina Ryszard Froń, przewodniczący rady miejskiej, który znał Huberta Kurzała zawodowo i prywatnie. - Można było do niego dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Wiadomo było, że nie odmówi.

Szkołę działania dla innych, także pod presją, w niebezpieczeństwie, Hubert Kurzał przeszedł na studiach w opolskiej Wyższej Szkole Inżynierskiej. Właśnie wtedy - sierpniem 1980 - rozpoczęło się 16 miesięcy wolności i Hubert zaangażował się w działania Niezależnego Zrzeszenia Studentów.

- W NZS-ie powstała wtedy autonomiczna struktura, Koło Młodzieży Katolickiej - wspomina Zbigniew Bereszyński, działacz niepodległościowy i jeden z organizatorów NZS-u na WSI. - To koło współpracowało z ośrodkami duszpasterstwa akademickiego, a Hubert Kurzał był inicjatorem i jednym z redaktorów pisma "Katharsis", wydawanego przez KMK. Do stanu wojennego ukazało się pięć numerów.

- Pamiętam, że jako główny redaktor pisma Hubert poprosił mnie, żebym do pierwszego numeru napisał tekst o odzyskaniu niepodległości przez Polskę - wspomina Janusz Olechnowicz, dziś wizytator w opolskim kuratorium, wtedy bliski kolega i współpracownik Kurzała. - W tym piśmie - w samym jego tytule ("Katharsis") - było coś, co zawsze dla Huberta było najważniejsze, oczyszczenie myśli, działań i intencji ludzi działających w konspiracji. Wkoło wiał wiatr historii, a dla niego ważny był aspekt moralny tej sprawy.
Pan Janusz pamięta, że Hubert nigdy się nie bał. Ani długich rąk SB, ani kolegów, co śledzili i donosili. W duszpasterstwie akademickim u ojca Czaplaka ładował akumulatory, a potem był do dyspozycji innych i w redakcji, i na uczelni podczas strajku w listopadzie i grudniu 1981. Z jego inicjatywy podczas strajku księża przychodzili odprawiać msze św. dla studentów.

- NZS nie był wtedy masową organizacją - wspomina Zbigniew Bereszyński. - Tam należało może 15-20 procent studentów. Najodważniejszych i najbardziej ideowych. Wbrew stereotypowi nie brakowało tam Ślązaków, jak Hubert Kurzał. Ale, szczerze mówiąc, i Ślązaków, i napływowych było mało.

O niepodległościowej przeszłości Huberta Kurzała, o tym, że w stanie wojennym musiał zejść do konspiracji, by uniknąć aresztowania, większość jego znajomych usłyszała dopiero w pogrzebowym kazaniu. Nie był typem działacza, który się chwalił swoją walką z komuną. Pewnie mu to nigdy nie przyszło do głowy.
.

Lepszy opel niż żuk

Lepszy niż w walce był w codziennym działaniu. Takiego właśnie bez wątpienia zapamiętają go także strażacy z OSP. Gdy na początku lat 90. zwrócili się do niego o doposażenie jednostek, nie przypuszczali, że dostaną pięć świetnych wozów strażackich.

- Hubert załatwił nam je zza Odry - mówi Jan Góra z OSP w Łąkach Kozielskich. - Burmistrz bardzo intensywnie jeździł wtedy po Niemczech i Austrii i nawiązywał kontakty z miastami partnerskimi. Dowiedział się, które jednostki będą wymieniać samochody i zaproponował, że sprowadzi je do Polski. Wśród nich były używane ople i hanomagi. Mimo że służyły niemieckim strażakom od lat, wciąż prezentowały się o niebo lepiej od żuków garażowanych w miejscowych jednostkach OSP.

- Przez ten jego zapał miał w pewnym momencie sporo kłopotów - dodaje Jan Góra. - Okazało się, że by zarejestrować sprowadzone wozy, musiałby zgodnie z przepisami zapłacić horrendalne cło. Ale on nie dał wtedy za wygraną i interweniował w tej sprawie u samego ministra. Jak widać - skutecznie, bo wozami jeździmy do dziś.

W ten sam sposób, dzięki współpracy polsko-niemieckiej, Hubertowi Kurzałowi udało się zdobyć wyposażenie dla szkół i przedszkoli oraz ośrodka pomocy społecznej i Caritasu. Dzięki jego staraniom utworzono w gminie rezerwat ekologiczny, wybudowano dom kultury, dwie remizy i przedszkole w mieście.
A strażacy pięknie się odwdzięczyli swemu burmistrzowi. Na własnych rękach zanieśli jego ciało do grobu. Dźwiękiem syren samochodów, które pomógł sprowadzić, pożegnali go na cmentarzu. Kto się wtedy nie wzruszył, temu nie grozi żaden atak serca.

Do władzy się nie pchał

Jako przyszłego burmistrza "odkrył" Huberta Kurzała Helmut Paździor, były poseł mniejszości i jak pan Hubert - czciciel świętej Anny i pasjonat jej góry.

- To były same początki - wspomina Helmut Paździor. - Mniejszość niemiecka dopiero wychodziła z podziemia i zaczynaliśmy kompletować ekipę samorządowców. Kiedy usłyszałem go pierwszy raz, na spotkaniu mieszkańców Leśnicy, w tamtejszej salce katechetycznej, jak przemawiał z zapałem i rzeczowo jednocześnie, pomyślałem, że tego chłopa musimy pozyskać. Kompletnie go nie znałem. Ktoś mi tylko powiedział, że to mąż Renaty. Ale od razu było w nim widać to, co potem Hubert pokazywał przez blisko 20 lat bycia burmistrzem: miał wizję tego, jak ma wyglądać gmina, a jednocześnie nie miał pietra.
Poseł musiał długo namawiać Huberta Kurzała i jego bliskich, by wszedł do leśnickiego samorządu, by stał się osoba publiczną. Nigdy tego nie żałował.

- Dla burmistrza nie było rzeczy niemożliwych - uważa Kazimierz Przybyłek, który działa dla miejscowych LZS-ów. - Także dlatego, że wszyscy mu ufali, bo wiedzieli, że on naprawdę całym sercem poświęca się dla gminy. Niektórzy przychodzili do niego tylko po to, żeby "naładować baterie". Pytali, czy będzie dobrze, jeżeli zrobią coś tak i tak. Burmistrz uśmiechał się wtedy, poklepywał po ramieniu i zachęcał do dalszego działania.

Zdaniem Kazimierza Przybyłka, Hubert Kurzał zawsze stawiał na młodzież i wiedział, że trzeba w nią inwestować. Dowodem na to są kluby sportowe, które działają niemal w każdej wiosce, oraz wysoka pozycja miejscowego LZS-u Leśnica.

- To nie przypadek, że miasteczko, które liczy niecałe 3 tysiące ludzi, ma klub sportowy grający w III lidze! - przekonuje Przybyłek. - Nie byłoby tego, gdyby nie wsparcie i zaangażowanie burmistrza.
W powszechnej opinii należał do najlepszych samorządowców w regionie. A Ryszard Galla nazwał go nad grobem wręcz burmistrzem burmistrzów.

- Bo on z jednej strony angażował się całym sercem w sprawy swojej gminy, ale jednocześnie zawsze go interesowało coś więcej, inicjatywy wychodzące poza gminę - mówi Galla. - To go wyróżniało.
Jedną z jego ponadgminnych pasji była Środkowoeuropejska Sieć Miejsc Pątniczych, skupiająca obok tak mu bliskiej Góry św. Anny sanktuaria w Niemczech, Austrii i Czechach. Burmistrz rozumiał dobrze, że największą szansą jego niedużej i niezbyt zamożnej gminy jest rozwój Góry Świętej Anny jako prawdziwie europejskiego sanktuarium, które przyciągnie ludzi z bliska i z daleka. Dlatego zaangażował się w działalność Fundacji Sanktuarium Góra św. Anny. Dlatego mimo choroby walczył o sieć miejsc pątniczych.

- Napracował się przy tym bardzo, bo nie wszyscy partnerzy, do których się zwracał, od razu chcieli się przyłączyć - mówi o. Błażej, gwardian klasztoru na Górze św. Anny. - On rozumiał, że gmina Leśnica bez św. Anny niewiele znaczy. A tak całkiem prywatnie, to on zwyczajnie i prosto kochał św. Annę. Kiedykolwiek przyjeżdżał do nas, np. na spotkania fundacji, zwykle był pierwszy i zawsze szedł na chwilę do bazyliki. Jeszcze na dwa dni przed ostatnim zasłabnięciem był na Górze św. Anny. Myślę, że do końca był pełen ufności, że święta Anna go wyciągnie z choroby.

To tylko fryzjerka

Mieszkańcy zapamiętają, że nawet w chorobie nie przestawał pracować. Bywało, że burmistrz jechał rano na zabieg do kliniki, a zaraz po tym wracał do urzędu, żeby pozałatwiać bieżące sprawy. Do ostatniego momentu odbierał także telefony. Nie potrafił rzucić wszystkich spraw i zapomnieć o robocie. Nawet wtedy, gdy lekarze mu zalecali, by pozostał w domu i skupił się tylko na leczeniu.

- Pamiętam, gdy mimo zmęczenia chemioterapią przychodził na różne spotkania - wspomina Ryszard Froń. - Po cichu wszyscy mu współczuliśmy. Bywało, że gdy widzieliśmy zmęczenie na jego twarzy, zapadała konsternacja. Ale on zawsze wiedział, jak wybrnąć z sytuacji. Raz - kiedy zauważył nasze niepewne spojrzenia, rzucił żart, że mu wcale nie wypadają włosy. To tylko fryzjerka, źle go obcięła...

W chorobie potrafił myśleć o innych. Wyrazem tej troski była jego opowieść o walce z rakiem, jaką mogliśmy w marcu tego roku zamieścić na łamach nto. - Zdecydowałem się opowiedzieć o mojej chorobie z nadzieją, że jeśli tym pomogę choć jednej osobie, to znaczy, że było warto - mówił wtedy.

Jesteśmy pewni, że było warto. Potwierdziło to wiele sygnałów od naszych czytelników. A teraz, kiedy burmistrz poszedł już na tamtą stronę, po ostatnie i wieczne absolutorium, trudno się oprzeć wrażeniu, że jego życie stanowi niepowtarzalny, śląski model kariery. Trzeba wziąć chłopaka z dobrej rodziny, wysłać go na studia, żeby nabrał wiedzy i otrzaskał się w świecie, potem dodać do tego porządną chrześcijańską formację, na przykład w duszpasterstwie akademickim. I potem już powstaje Hubert Kurzał - burmistrz burmistrzów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska