Wybory prezydenckie w USA. To było święto demokracji

Archiwum
Tomasz Garbowski, opolski poseł SLD był obserwatorem wyborów w USA z ramienia OBWE.
Tomasz Garbowski, opolski poseł SLD był obserwatorem wyborów w USA z ramienia OBWE. Archiwum
Rozmowa z Tomaszem Garbowskim, posłem SLD, obserwatorem wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych z ramienia OBWE.

- Przyglądał się pan przebiegowi wyborów w stanach Waszyngton i Wirginia. Jak w porównaniu z Polską wyglądały lokale wyborcze?
- Wyglądają podobnie. Ale atmosfera w nich jest zupełnie inna. U nas wszystko opiera się na procedurze. Tak dalece, że nawet w wyborach samorządowych komisja musi każdemu głosującemu sprawdzić dokumenty, nawet jeśli wyborca jest sąsiadem członka komisji. W Stanach wszystko opiera się na zaufaniu. Z dowodem osobistym lub paszportem przychodzi kilkadziesiąt procent głosujących. Pozostałym wystarczy zaświadczenie, że jest się uprawnionym do głosowania i ustna deklaracja: nazywam się tak i tak i jestem na spisie wyborców. Wygląda na to, że obie strony starają się tego zaufania nie nadużywać. Pod tym względem wybory w USA były dokładnym przeciwieństwem głosowań w krajach za naszą wschodnią granicą. Im więcej zaufania do norm demokratycznych i do obywatela, tym mniej procedur i odwrotnie.

- Amerykanie głosowali też drogą elektroniczną i pocztą...
- W każdym stanie wygląda to trochę inaczej. Trzeba też pamiętać, że równocześnie z wyborami prezydenckimi w Ameryce odbywa się nie tylko głosowanie do Izby Reprezentantów czy do Senatu, ale także mnóstwo lokalnych referendów. Ludzie decydują, czy pieniądze publiczne mają zostać wydane na drogę, na aquapark, a może na fitness. To jest prawdziwe święto demokracji.

- Choć wybory odbywają się tradycyjnie we wtorek, czyli w dzień powszedni.
- Większość Amerykanów głosowała przed pójściem do pracy albo po powrocie z niej. Mimo to przed lokalami wyborczymi ustawiały się bardzo długie kolejki chętnych. Ta aktywność, potrzeba, żeby oddać głos, robiła duże wrażenie. Być może przyczynia się do tego także ordynacja wyborcza. Z powodu systemu elektorskiego zwycięzca wyborów w danym stanie bierze wszystko - sto procent głosów elektorskich, nawet jeśli w bezpośrednim głosowaniu obywateli wygrał tylko 50,5 procent do 49,5. To sprawia, że obywatele mają poczucie, że każdy głos jest ważny.

- W przeciwieństwie do Polski w USA nie ma ciszy wyborczej. Podobno w niektórych lokalach wyborczych wisiały nawet portrety prezydenta USA. Spotkał się pan z taką agitacją?
- Ordynacja wyborcza różni się w poszczególnych stanach. W Waszyngtonie i Wirginii agitację można prowadzić nie bliżej niż 35 metrów od lokalu. Ale to naprawdę niedaleko. Więc wyborca tuż przed głosowaniem jest przez wolontariuszy obu sztabów zasypywany ulotkami i namawiany do poparcia tego, a nie innego kandydata. Wolontariuszami są zarówno ludzie młodzi - uczniowie i studenci, jak i mocno starsze panie, które gorąco przekonywały za Obamą lub za Romneyem. To robiło wrażenie. Ale agitację wyborczą prowadzi się tu na wiele różnych sposobów.

- Które z nich są specyficzne dla USA, a nieznane w Polsce?
- Takim zwyczajem jest dzwonienie ze sztabów do obywateli z przypomnieniem: "Korzystaj ze swojego prawa, idź i oddaj głos. Głosując, pokażesz, że kochasz Stany Zjednoczone". Często nawet bez namawiania za konkretnym kandydatem. U nas w Polsce w kontekście wyborów chętnie odwołujemy się do poczucia obywatelskiego obowiązku. Amerykanie stawiają na aktywność, na pozytywne emocje, na swoistą modę. Widywałem ludzi z plakietkami: "Głosowałem w wyborach prezydenckich". Miałem wrażenie, że ludzie są z tego dumni. A jak ktoś na wybory nie idzie, to znaczy, że jest nielegalnym emigrantem albo z innych powodów nie ma prawa wyborczego.

- Jak wygląda z bliska kampania wyborcza w amerykańskim stylu?
- Jest głośna i kolorowa, pełna baloników i innych gadżetów. Mało widziałem wielkoformatowych billboardów. Za to mnóstwo tabliczek do machania z hasłami obu kandydatów. Obama na swoich napisał po prostu "Naprzód". Mitt Romney: "Ostatni dzień Baracka Obamy". Widywałem je na każdym kroku. Nazajutrz po głosowaniu w sklepie niedaleko Białego Domu, gdzie sprzedawano gadżety wyborcze, zresztą pochodzące z różnych lat, polityka spotkała się z ekonomią. Za gadżet Obamy wart dolara trzeba było nadal zapłacić 90 centów. Za bibelot pokonanego Romneya - tylko dziesięć.

- Widział pan wiece wyborcze z udziałem obu kandydatów?
- W Wirginii miałem okazję brać udział w wiecach wyborczych zarówno zwolenników Demokratów, jak i Republikanów. Byłem pod wrażeniem. Na spotkanie z Barackiem Obamą na wolnym powietrzu przyszło mimo przenikliwego zimna kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ten tłum czekał na prezydenta kilka godzin. Kiedy ten się pojawił, został przyjęty entuzjastycznie. W hali sportowej, gdzie ze swoimi zwolennikami spotkał się Mitt Romney, było równie gorąco.

- Jak wypadło porównanie tych dwóch wieców?
- Na spotkaniu z Barackiem Obamą widać było przekrój całego amerykańskiego społeczeństwa: białych obywateli USA, Afroamerykanów i Amerykanów pochodzenia latynoskiego. Na wiecu Republikanów przedstawicieli innych ras niż biała można było policzyć na palcach. Wiec Demokratów był bardziej przyjazny. Republikanie prezentowali więcej - i to jest w pewnym sensie zrozumiałe, to oni walczyli o władzę - nieustępliwości, ale i emocji negatywnych. Podkreślano też mocniej patriotyzm, zasługi wojennych weteranów. Romney przypominał, że jako gubernator uratował olimpiadę zimową w Salt Lake City i zapowiadał lepsze finansowanie armii i uzdrowienie gospodarki. Gdyby porównywać to z Polską, czułem się trochę jak na spotkaniu zwolenników Prawa i Sprawiedliwości.

- Sądząc po wyniku, nie bardzo to zadziałało...
- Nie zadziałało, choć kandydatem na wiceprezydenta w wypadku zwycięstwa Romneya był wybitny ekonomista Paul Ryan i kandydat Republikanów zapowiadał uzdrowienie przez ten tandem gospodarki i finansów. Romney nie uniknął różnych wpadek. Wypomniano mu, że opowiadał się za prywatyzacją urzędu zajmującego się w sytuacji katastrof zarządzaniem kryzysowym. Przegrał też w sferze światopoglądowej. Wartości historyczne, konserwatywne są oczywiście w USA nadal cenione, ale same nie wystarczają. Ameryka też się zmienia. W społeczeństwie - także w wyniku procesów migracyjnych - mieszają się różne poglądy. Senatorem w jednym ze stanów republikańskich została lesbijka. Romney ze swymi twardymi poglądami budził u wielu wyborców lęk przed nieznanym. A Obama na wiecach mówił do swoich zwolenników: Znacie mnie, więc głosujcie na mnie. I ludzie go posłuchali.

- Podczas kampanii wyborczej w USA kandydaci zazwyczaj nie przebierają w słowach ani w metodach walki politycznej...
- Walka rzeczywiście była ostra, a kampania - szczególnie pod koniec - agresywna i negatywna. Przeciwnicy nie szczędzili sobie mocnych słów. Ale jednocześnie - i to z perspektywy Polski czuło się bardzo wyraźnie - okazywali sobie wzajemny szacunek. Mitt Romney o swoim rywalu nie mówił inaczej niż prezydent Barack Obama. Można było odnieść wrażenie, że on walczy do upadłego z człowiekiem Barackiem Obamą, ale jako prezydenta go szanuje. Działało to także w drugą stronę. Romney był cały czas tytułowany przez swego rywala gubernatorem. Nawet jak tłum w Wirginii buczał na Romneya, Barack Obama tłumił takie zachowania, przypominał, że nie tędy droga. Takiego szacunku dla majestatu prezydenta i kultury politycznej moglibyśmy sobie w Polsce życzyć. Tymczasem dziś wielu posłów nie wstaje, kiedy do sali sejmowej wchodzi prezydent Komorowski. Zresztą trzeba powiedzieć uczciwie, że w poprzedniej kadencji inni posłowie na siedząco witali Lecha Kaczyńskiego. I to jest smutna refleksja. Niełatwo byłoby przenieść z USA do Polski skomplikowany system wyborczy. Ale jeszcze trudniej tamto zaufanie i kulturę polityczną.

- W czasie wyborczej nocy w polskiej telewizji pojawiła się informacja, że niektórym obserwatorom ograniczano - do pięciu - liczbę lokali, które mogli odwiedzić, zabraniano robić zdjęcia itp. Pan też się spotkał z podobnymi kłopotami?
- Nie mieliśmy takich problemów. Byliśmy zaproszeni przez gubernatorów Waszyngtonu i Wirginii. Z tego co słyszałem, jakieś problemy były w Teksasie. Tam prokurator generalny nie życzył sobie międzynarodowych obserwatorów. Ale te skargi były chyba jednak wynikiem jakiegoś nieporozumienia. Do procesu wyborczego w Stanach Zjednoczonych naprawdę można mieć zaufanie. Sami Amerykanie też je mają. George Bush i Al Gore wiedli ze sobą bardzo poważny spór o liczbę głosów zdobytych na Florydzie i o to, kto ostatecznie ma być prezydentem. Ale kiedy Sąd Najwyższy orzekł, iż kolejnego przeliczania głosów nie będzie, a wygrał Bush, wszyscy przyjęli to jako werdykt ostateczny i bez komentarza. Trudno sobie wyobrazić taką sytuację w Polsce. Tu pokonany obnosiłby się z krzywdą przez trzy pokolenia.

- Jak Amerykanie przyjmowali obserwatora z Polski?
- Jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Polakami, więc i gotowi uwierzyć, że nasz kraj jest pępkiem świata. Tak jednak nie jest. Kiedy mówiłem, że jestem z Polski, Amerykanie kojarzyli nasz kraj przede wszystkim z Lechem Wałęsą. Kibice piłki nożnej dodawali do tego jeszcze Zbigniewa Bońka. Ponieważ byliśmy przedstawicielami z ramienia Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, założonej zresztą z udziałem USA i Kanady - grupy posłów dobierano czwórkami z różnych krajów. Razem ze mną była przedstawicielka Singapuru, Monako i Kamerunu. Te wybory oglądał z uwagą cały świat.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska