- O znalezienie kilera poprosili nas koledzy z Wrocławia. 35-letni Robert C., trener wschodnich sztuk walki, pracował na zlecenie dolnośląskich grup przestępczych
- opowiada Czarek, szef wydziału pościgowego w opolskiej Komendzie Wojewódzkiej Policji.
Oficjalnie wydział nazywa się Zespołem Poszukiwań Celowych i ma tylko jedno zadanie: tropić ukrywających się przestępców. Zespół nie jest duży, ledwie trzech policjantów. Trzy gończe psy: Czarek, Marek i Grzesiek. Ale to nie są ich prawdziwe imiona.
- Nawet nasi sąsiedzi nie wiedzą, czym się zajmujemy - tłumaczą. - W tej robocie lepiej być w cieniu: ty widzisz, a ciebie nie widzą. Czasem natykamy się w tłumie na twarze ludzi, których kiedyś tropiliśmy. Oni nie mają o tym pojęcia. I niech tak zostanie. Choćby z uwagi na takich drani jak Robert C.
Pułapka na moście
Robert C. latem 2001 r. przepadł bez śladu po wykonanej "robocie". Wrocławscy gliniarze dostali cynk, że być może ukrywa się na Opolszczyźnie. Żaden trop, ale nasi zaczęli węszyć.
- No i trochę to trwało, zanim ustaliliśmy, że wynajmuje mieszkanie w bloku przy ulicy Niemodlińskiej w Opolu - mówi Czarek.
Jak wytropili kilera? Zamiast odpowiedzi - uśmiech. Zawodowa kuchnia środków i metod stosowanych przez wydział pościgowy jest nie do druku.
Nie weszli, jak na filmach, z drzwiami do mieszkania, żeby go aresztować. Za duże ryzyko. Robert C. był supersprawny, czujny i bezwzględny. Blok pełen ludzi, gdyby poszło coś nie tak, mógł strzelać, wziąć zakładników. Decyzja: trzeba poczekać, aż wyjdzie z domu.
- Modliliśmy się tylko, żeby nie zauważył, że jest obserwowany, ba, żeby nie nabrał takich podejrzeń - wspominają policjanci. - Bo wiedzieliśmy, że wtedy znów zapadnie się pod ziemię, a cała nasza robota na nic...
We wrześniowy poranek 2001 r. policyjni tajniacy obstawili całe Zaodrze, antyterroryści przyczaili się w ukryciu, gotowi wejść do akcji w ułamku sekundy. Ale minęło kilka nerwowych godzin, zanim Robert C. pojawił się przed blokiem i spacerkiem ruszył w stronę centrum miasta.
- Stwierdziliśmy, że najlepiej będzie go zatrzymać na moście Piastowskim - mówi Czarek. - Bo jak się zablokuje wyloty, to co najwyżej można uciec do Odry...
Samo zatrzymanie było już jak z filmu. Kiedy Robert C. wszedł na most, z naprzeciwka minął go "przechodzień", wyciągnął pistolet i strzelił nad głową kilera w powietrze. Na zbaraniałego Roberta C. rzucili się zewsząd inni "przechodnie". Trzask kajdanek, pisk hamującego, a potem ruszającego samochodu, do którego wrzucili kilera - i koniec. Trzy, cztery sekundy. Na wszystko z rozdziawionymi buziami patrzyli przypadkowi przechodnie.
Mistrz kierownicy ucieka
Kiedy zatrzymano Roberta C., nie był uzbrojony. - Ale tego można było się spodziewać - mówi Czarek. - Tacy ludzie nie noszą z sobą broni na co dzień.
Wydział pościgowy nosi, ale rzadko używa.
- My jesteśmy od tego, żeby gonić, a nie strzelać - tłumaczą. - Staramy się tak podejść poszukiwanych, żeby byli kompletnie zaskoczeni, kiedy ich zatrzymujemy.
Ale z Mistrzem Kierownicy tak się nie dało. Wtedy musieli strzelać.
Mistrz Kierownicy, czyli Krzysztof K., rocznik 1964. Znany opolski złodziej, kradł wszystko, ale szczególnie samochody. Miał do nich smykałkę, jak siadł za kierownicą, był nie do zatrzymania.
- Kiedy uciekał, z niczym się nie liczył, rozbijał blokady, potrafił nocą wjechać w las, zgasić światła i w ciemności pędzić leśnymi drogami, a karoserii nawet nie zarysował! - nie bez podziwu mówią policjanci. - Nawet Burt Reynolds w "Mistrz kierownicy ucieka" tak nie potrafił.
Krzysztofa K. chciała widzieć połowa prokuratur w Polsce, wydział pościgowy dostał na niego "zamówienie" w styczniu 2004. Ale poszukiwany jakby zapadł się pod ziemię. Minęło kilka miesięcy, zanim złapali trop - wiódł do Holandii. Kiedy tam go zaczęli szukać, okazało się, że Mistrz Kierownicy wrócił już do kraju.
Wiedzieli, że ukrywa się gdzieś w lasach koło Turawy, wiedzieli, że jeździ audi z 2-litrowym silnikiem, do którego kradł paliwo na stacjach benzynowych. No i że jest dobrym ojcem, bo choć to było dla niego ryzykowne, spotykał się gdzieś z dwójką swoich dzieci, które mieszkały z jego byłą żoną. Wiedzieli również, że to on włamuje się do domków letniskowych - żeby się ogolić, wykąpać i zrobić pranie. Żeby zdobyć jedzenie, włamywał się do sklepów albo kupował je po wsiach - za dziczyznę. Bo Krzysztof K. miał sztucer i polował.
Tyle wiedzieli, a nie mogli go namierzyć.
Wpadł, kiedy wysiadł
- Robiliśmy obławy, wiele razy nam się wydawało, że już mamy go na widelcu, a on się zawsze ześlizgiwał - mówi Czarek. Król Kierownicy stał się plamą na honorze wydziału pościgowego. Postanowili zrobić jeszcze jedną obławę, wytypowali kolejny rejon, gdzie mógłby się ukrywać Krzysztof K.
Cichcem weszli nocą w las i położyli się na ziemi. Płynęły godziny, mrówki, wilgoć, wrześniowy chłód... - mieli już dość, powoli tracili nadzieję, kiedy przed świtem usłyszeli nadjeżdżający samochód. Bez świateł, a tak potrafił tylko Mistrz Kierownicy!
Auto stanęło kilkanaście metrów od leżących policjantów.
- Zacząłem sobie powtarzać: "Żeby tylko wysiadł, żeby wysiadł, bo jak zostanie w samochodzie, za kierownicą, to znów nam ucieknie" - wspomina Czarek. - Wysiadł, odszedł kilka metrów, wtedy ruszyliśmy...
Najpierw odcięli mu drogę do auta, potem gonili go kilometr przez las. Uciekłby im, gdyby Czarek nie strzelił ostrzegawczo w powietrze. W samochodzie Krzysztofa K. nie znaleźli myśliwskiej broni.
- Gdzie sztucer? - zapytali.
- Panowie! - roześmiał się Krzysztof K. - Kocham polować, wszystko wam powiem, ale nie to, gdzie schowałem sztucer.
Mało brakowało, a cały trud wydziału poszedłby na marne. Król Kierownicy miał sprawy w całym kraju, powieziono go do jednej ze śląskich prokuratur. Tam uciekł policjantom z konwoju. W kajdankach. Ale bez auta jego możliwości znacznie malały, po dwóch godzinach został złapany na ulicy.
- No i chodzi teraz w czerwonym kubraczku, jako niebezpieczny - komentują policjanci. - Tyle nawywijał, że może dostać 14 lat odsiadki. Zmarnowany talent, mógł zrobić światową karierę jako kaskader...
Dwie kochanki Tomasza G
"Policjanci ustalili, że poszukiwany..." - czytamy lub słyszymy często w komunikatach. Ot, jakby machnąć czarodziejska różdżką. W rzeczywistości to benedyktyńska praca, trwająca czasem miesiącami.
- Trzeba przekopać całe życie poszukiwanego - tłumaczą Czarek, Marek i Grzesiek.
- Z kim się przyjaźnił, co lubi jeść i gdzie, woli blondynki czy brunetki, grube czy chude, w co się ubiera, jakie ma nawyki i nałogi. Najdrobniejsze duperele, bo wszystko może być przydatne. Potem trzeba przeprowadzić setki rozmów, spotkań, żeby tylko złapać jakąś nić.
A i tak często okazuje się, że najważniejsze jest szczęście. Takie, jakie mieli w przypadku Tomasza G. z Brzegu.
Tomasz G. miał słabość do kobiet, a oprócz tego od 1999 r. bezskutecznie poszukiwała go brzeska komenda, za groźby karalne, oszustwa i fałszerstwa na terenie całej Polski. Po sześciu latach sprawę przejął wydział pościgowy.
W tym czasie Tomasz G. zamelinował się we Wrocławiu, znalazł tam sobie kochankę, nazwijmy ją Ewą, a potem drugą, nazwijmy ją Katarzyną, serdeczną przyjaciółkę... Ewy. Ale o tym wszystkim policjanci z pościgowego dowiedzieli się później.
- Próbowaliśmy go namierzyć w całej Polsce, sprawdzaliśmy każdy ślad i sygnał, a z jednego z nich wynikało, że o Tomaszu G. może coś wiedzieć owa Katarzyna z Wrocławia - opowiadają. - To miał być rutynowy wyjazd, chcieliśmy kobietę zapytać, czy nie zetknęła się gdzieś z naszym poszukiwanym. I prawdę mówiąc, nie obiecywaliśmy sobie zbyt wiele po tej rozmowie...
We Wrocławiu dowiedzieli się, że Katarzyna leży w szpitalu, pojechali tam i usłyszeli, że akurat tego dnia wychodzi. Okazało się, że nie są jedynymi, którzy na nią czekają. Kiedy Katarzyna pojawiła się w drzwiach, podszedł do niej mężczyzna z kwiatami - to Tomasz G. przyszedł odebrać kochankę.
Wyrodny Tomaszek
- Rozpoznaliśmy go natychmiast, zdjęcia ważniejszych poszukiwanych mamy zakodowane w tyle głowy - mówi Czarek. - Ale facetowi nawet nie drgnęła powieka, twardo obstawał, że bierzemy go za kogoś innego, bo on nazywa się Jan Kowalski.
- Ależ panowie! - włączyła się jego kochanka. - To na pewno nie jakiś Tomasz G., tylko mąż mojej przyjaciółki Ewy.
- Mogę to potwierdzić, mam akt ślubu - "mąż" wyciągnął akt małżeństwa na nazwisko Ewy i Jana Kowalskich. Pojechali więc razem z nim do "żony".
Ewa popatrzyła na swojego byłego kochanka, który rzucił ją dla przyjaciółki, i stwierdziła zdecydowanie: - Ależ tak, to jest mój mąż!
Mogła tak powiedzieć bez obawy, że niespodziewanie wkroczy mąż prawdziwy. Ten od dłuższego czasu przebywał za granicą.
- Zgłupieliśmy trochę wtedy - przyznaje Czarek. - Co robić? Jeśli zatrzymamy gościa, który, choć wygląda jak Tomasz G., okaże się kimś innym, będzie chryja. Wtedy przypomnieliśmy sobie, że w Brzegu mieszka matka Tomasza G. Kto jak kto, ale rodzicielka pozna, czy ktoś jej synem, czy nie.
Jeden z nich pojechał i przywiózł z Brzegu matkę poszukiwanego.
- O, Tomaszek! - krzyknęła uradowana widokiem niewidzianego od kilku lat syna.
- Tej pani coś się pomyliło, nie jestem jej synem, nigdy jej na oczy nie widziałem
- popatrzył zimnym wzrokiem w stronę oniemiałej kobiety.
Wieźli go do Brzegu, ale wciąż nie mogli się pozbyć ostatnich wątpliwości, że mają nie tego faceta. Minęły im, kiedy weszli na komendę, a dyżurny podniósł głowę: - O, Tomuś, wreszcie cię dorwali.
Do długiej listy paragrafów Tomaszowi G. doszedł jeszcze ten o posługiwaniu się cudzym aktem ślubu. A ponieważ prawo nie zna takiej okoliczności łagodzącej jak lojalność wobec kochanka, więc Katarzyna i Ewa odpowiedzą za ukrywanie poszukiwanego.
Kiedy zabierają tatę...
W filmie "Ścigany" Tommy Lee Jones jako szef wydziału pościgowego tropi Harrisona Forda, który gra lekarza niesłusznie oskarżonego o zamordowanie żony. Policjanci ciągle siedzą tam na karku Fordowi, co klikną w komputer, to wiedzą, gdzie jest, chwytają wtedy długą broń i - do śmigłowca. Nieograniczone środki, nieograniczone możliwości.
Film, a jakże inaczej, oglądali. - Praca jest podobna, tylko nie mamy tych wszystkich gadżetów, choć komputerów używamy, przydają się, nawet bardzo - mówią Czarek, Marek i Grzesiek.
Dzisiaj nic nie zostawia wyraźniejszych śladów niż komórki i komputery. A taka "Nasza-Klasa" potrafi być prawdziwą krynicą wiedzy o poszukiwanych.
Poza tym życie nie przypomina filmu, jest szara proza. Brygada pościgowa tropi nie tylko gangsterów, morderców i aferzystów, ale także większych lub mniejszych cwaniaczków oraz w gruncie rzeczy porządnych ludzi, którzy popełnili błąd, w coś się wplątali lub z głupoty czegoś nie zapłacili. A potem spanikowali i próbowali się schować przed prawem.
- Sam jestem ojcem, więc nie jest to przyjemne, kiedy widzę, jak dzieci patrzą na nas, że zabieramy im tatę - mówi Czarek. - Tłumaczymy wtedy człowiekowi, że popełnił kolejny błąd, że lepiej było za pierwszy zapłacić, niż żyć w strachu i upodleniu.
Bo ukrywanie się upadla człowieka. Zwykle taka konieczność przychodzi nagle i mało kogo stać na luksusową kryjówkę. Większość zaszywa się w norach, nie goli, nie myje miesiącami i dziczeje. Jak utalentowany oszust, który spalił za sobą wszelkie drogi ucieczki i przez pół roku nie wychylił nosa z mieszkania przy ul. 1 Maja w Opolu, bez gazu i prądu.
Siedział tam tak cicho, że nikt z sąsiadów nawet nie zauważył, że ktoś żyje za ścianą. Kiedy go dopadli i usłyszał, że są z policji, odetchnął z ulgą. - Widać, że był ktoś, kogo się bał bardziej od nas - komentują.
Jedno jest pewne: brygadzie pościgowej pracy nie zabraknie. Na Opolszczyźnie co miesiąc zatrzymuje się średnio 200 poszukiwanych i co miesiąc pojawia się 200 nowych do wytropienia. Sporo roboty jak na trzech psów.
Czy jest w stanie znaleźć każdego człowieka, którego mu się wskaże? - Nie wiem
- odpowiada Czarek. - Ale wiem, jak się ukryć, żeby mnie nikt nie znalazł.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?