Wykorzystuję każdą szansę

Redakcja
Edyta Olszówka (rocznik 1971) ukończyła wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi. Związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Telewidzom znana z ról w serialach: "Czterdziestolatek. Dwadzieścia lat później", "Sukces", "Ekstradycja", kinomanom - m.in. z kreacji w "Sezonie na leszcza" Bogusława Lindy, "Złocie dezerterów" Janusza Majewskiego, "Prowokatorze" Krzysztofa Langa, "Spisie cudzołożnic" Jerzego Stuhra.
Edyta Olszówka (rocznik 1971) ukończyła wydział aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi. Związana z Teatrem Powszechnym w Warszawie. Telewidzom znana z ról w serialach: "Czterdziestolatek. Dwadzieścia lat później", "Sukces", "Ekstradycja", kinomanom - m.in. z kreacji w "Sezonie na leszcza" Bogusława Lindy, "Złocie dezerterów" Janusza Majewskiego, "Prowokatorze" Krzysztofa Langa, "Spisie cudzołożnic" Jerzego Stuhra.
Z aktorką Edytą Olszówką rozmawia Małgorzata Kroczyńska

- Wkrótce na ekrany kin wejdzie "Ciało", komedia Tomasza Koneckiego i Andrzeja Saramonowicza. To drugi film tego duetu. Ich debiut fabularny - "Pół serio" - dwa lata temu przyniósł im nagrody na festiwalu filmowym w Gdyni. Pani przypadło wówczas wyróżnienie za najlepszą rolę komediową.
- Na tym festiwalu był jeszcze inny film z moim udziałem. W "Strefie ciszy" Krzysztofa Langa zagrałam główną rolę. Ona mnie strasznie dużo kosztowała i chciałam, żeby ktoś przynajmniej mi powiedział, czy było dobrze, czy źle. Tymczasem film Langa został rzeczywiście potraktowany jak... strefa ciszy, po prostu przemilczany, a ja dostałam nagrodę za "Pół serio". Cieszyłam się, ale byłam kompletnie zdezorientowana.
- I tamten sukces zdecydował, że przyjęła pani propozycję zagrania w kolejnym filmie tej spółki autorskiej?
- Po festiwalu w Gdyni, mimo że twórcy "Pół serio" zdobyli nagrody i mieli kieszenie wypchane wizytówkami, nic z tego nie wyniknęło. Żeby nakręcić następny film - "Ciało", potrzebowali prawie trzech lat. Tyle zabrało im poszukiwanie pieniędzy na tę produkcję. To, że mnie do niej zaangażowali, uważam za duże wyróżnienie. W naszym kraju wiadomo, jak wygląda rynek filmowy, dobrze, jeśli w ogóle coś się kręci, dlatego nie można sobie przyjąć propozycji bądź nie.
- Andrzej Wajda zobaczył "Pół serio" i napisał do jego twórców list, chwaląc debiutantów za "śmieszny i inteligentny" film, za błyskotliwy montaż i zdjęcia. Czy te atuty odnajdziemy w najnowszej komedii Koneckiego i Saramonowicza?
- Zdecydowanie tak. Scenariusz "Ciała" jest naprawdę fantastyczny, zabawny i praca przy tym filmie to była przyjemność.
- Po dziewięciu latach pracy w tym zawodzie ma pani już za sobą chwile zwątpienia, czy dokonała w życiu właściwego wyboru?
- Aktorstwo to było moje marzenie jeszcze z dzieciństwa i cieszę się, że ono się spełniło. Ale oczywiście zdarzają się momenty, kiedy myślę, po co to wszystko. Nie jestem pozbawiona ciężkich chwil. Teraz zdecydowałam się na granie w telenoweli "Samo życie", bo bardzo długo nie stałam przed kamerą, był wyłącznie teatr. Choć w nim dużo pracowałam, to jest po prostu inne zarabianie pieniędzy.
- Jednak etat w warszawskim Teatrze Powszechnym to nie byle co. Niejeden młody aktor marzy o podobnej szansie, o graniu na takiej scenie, w otoczeniu gwiazd.
- Ja do tego teatru weszłam poprzez zdjęcia próbne. Organizowano casting do roli Duniaszki w "Ożenku" Gogola, zostałam wybrana, za tym poszły następne propozycje, potem etat. To rzeczywiście wspaniały teatr, supertowarzystwo i nie siedzę tu na ławce rezerwowych, pracuję, chociaż przez cztery lata siedziałam i czekałam na rolę.
- W "Powszechnym" pracują aktorzy z wielkim dorobkiem. Pewnie można się od nich wiele nauczyć, ale z drugiej strony mistrzowie niechętnie oddają pole młodszym kolegom po fachu?
- W każdym środowisku jest dużo zawiści i zazdrości, w naszym też, bo to jest zawód bardzo egocentryczny, aktor głównie jest skupiony na sobie. W moim teatrze grają Krystyna Janda, Zbigniew Zapasiewicz, Władysław Kowalski, Janusz Gajos... Obecność takich osób na jednej scenie wyznacza poziom. To jest bardzo ważne, bo to daje aktorowi młodemu takie światło, wie, w którą stronę ma iść. Można ich podpatrywać, ale trzeba jednak znaleźć swój język i porozumienie z widzem, wszystko trzeba sprawdzić na sobie.
- Czy dziewczynie z Lublina, absolwentce łódzkiej szkoły filmowej łatwo było utorować sobie drogę do tzw. warszawki?
- Po trzecim roku szkoły wygrałam konkurs teatrów ogródkowych i dzięki temu na czwartym roku już byłam w Warszawie, w Teatrze Ateneum. Wiem, jak Warszawa jest traktowana przez inne ośrodki, bo tu jest rynek filmowy, jest telewizja i szybciej można zdobyć popularność, ale ja wierzę w potencjał talentu i przeznaczenie i śmieszy mnie, kiedy się mówi "warszawka", niedostępna, hermetyczna, kiedy tak mówią aktorzy z innych miast. Proszę bardzo, proszę spróbować, przyjechać, stanąć do castingu. Szanse są. Ja, przyjeżdżając do Warszawy, również byłam panną Nikt. Aktorzy teraz kończą szkoły i od razu wchodzą w taką machinę telewizyjno-reklamową, a to jest inny rodzaj pracy. Można sobie tylko popsuć opinię, bo jeszcze nic nie umiemy, a sprzedajemy wszystko, co mamy.
- Oni jednak mają argument nie do odparcia. Że z czegoś trzeba żyć.
- No, tak. Ja też zdecydowałam się zagrać w telenoweli, bo jakoś te pieniądze trzeba zarabiać.
- I to był główny powód, że od paru tygodni telewidzowie Polsatu oglądają Edytę Olszówkę w roli redaktor naczelnej pisma "Samo Życie"?
- Jestem aktorką i moim zadaniem jest grać, podjęłam takie wyzwanie, jakie jest na rynku. Poza tym nawet na planie takiego serialu uczę się, bo pracuję z kamerą.
- Serial daje popularność, zatrudnienie na dłużej, ale i szufladkuje.
- I tego bardzo się boję, ale na szczęście na bieżąco gram bardzo poważne rzeczy w teatrze, mam na koncie parę filmów i mam nadzieję, że nie będę kojarzona tylko z telenowelą.
- Od czasu do czasu oglądam ten serial, bo akcja rozgrywa się w środowisku dziennikarskim, i szczerze mówiąc - bawi mnie to, jak scenarzyści filmu postrzegają pracę gazety. Dziennikarze "Samego Życia" chętniej zajmują się romansami współpracowników niż opisywaniem rzeczywistości.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Moja bohaterka została redaktorem naczelnym i jej praca ogranicza się do siedzenia na biurku. Najczęściej siedzę i płaczę, bo mąż mnie zdradza. Trochę żałuję, że scenariusz idzie w tym kierunku, bo ja jako dziennikarz wolałabym wytropić jakąś fajną aferę albo podyskutować o etyce dziennikarskiej, o której zresztą od pewnego czasu myślę jak najgorzej.
- W serialu jest taki epizod: redaktor naczelna "Samego Życia" bierze udział w dość kontrowersyjnym "tokszole" Kuby Wojewódzkiego. Czy prywatnie wzięłaby pani udział w tym programie?
- Zanim zaczęłam grać w "Samym Życiu" byłam już dwukrotnie zaproszona do "Kuby Wojewódzkiego" i odmówiłam. Nie interesuje mnie coś takiego, co powstaje moim kosztem. Uważam, że program Wojewódzkiego jest taki sobie, nie ma tam czasu, żeby powiedzieć o jakichś ważnych rzeczach, a przeciwnie - jest prowokacja. Mnie to nie odpowiada. Aktorzy idą tam w przekonaniu, że to zwiększy ich popularność, a najczęściej się po prostu ośmieszają.
- Ale takie programy, podobnie jak kolorowe pisma, żywią się przecież taką prowokacją. I rozumiem, że pani zła opinia o etyce dziennikarskiej wynika z własnych doświadczeń.
- Swego czasu miałam podobne przejścia, jak to, co ostatnio spotkało prezydenta i Edytę Górniak. Dwa lata temu tzw. gazety bulwarowe napisały, że jestem w ciąży. I chociaż to była nieprawda, proszę mi wierzyć, że do tej pory zbieram gratulacje. Takie rzeczy są nie na miejscu. Najpierw trzeba sprawdzić, potem pisać. Bo coś takiego kładzie się cieniem na całe dziennikarstwo. Tak nie można, bo ludzie, którzy kupują te gazety, biorą wszystko na serio, jak najprawdziwszą prawdę. To jest krzywdzące dla wielu osób, dla naszych rodzin. Jeśli coś się zgadza, coś dziennikarz wyśledził, wytropił, okej, niech napisze, ale coś wyssanego z palca podawać do wiadomości?! Media powinny kształtować wrażliwość człowieka, a nie schlebiać najbardziej prymitywnym gustom.
- Jedna z najbardziej obiecujących aktorek młodego pokolenia - tak mówią i piszą o pani recenzenci. Ma pani świadomość, jak wielkie pokładają w pani nadzieje?
- Przy lęku o przyszłość, który mi towarzyszy, bo cały czas się boję, czy będę miała jakąś pracę, taka opinia to dla mnie absolutny komplement. I oby się sprawdziło. Ja w każdym razie staram się, chodzę na castingi, gram bardzo dużo w teatrze. Nie jest tak, że tylko czekam na tę swoją szansę.
- A telefon dzwoni?
- No, jest różnie. Nie jestem zasypywana scenariuszami, ale chodzę na zdjęcia próbne. Nie mam oporów, zaczęłam grać właśnie poprzez castingi. Uważam, że nie bankiety, nie układy, tylko zdjęcia próbne są najbardziej wiarygodną opinią na temat tego jacy jesteśmy i co sobą reprezentujemy.
- Ale każdy przegrany casting oznacza porażkę.
- Owszem, ma się kaca, kiedy jest się odrzuconym, ale to normalne, taki zawód, szalenie okrutny, niektórych wypluwa, innych przygarnia. Oczywiście, bardzo dużo zależy od talentu, od osobowości, ale także od szczęścia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska