Wyżej, dalej, szybciej

Fot. Paweł Stauffer
Tomasz Nowak na grani Matterhornu.
Tomasz Nowak na grani Matterhornu. Fot. Arkadiusz Nowak
- Kiedy będziemy się łamać opłatkiem i składać sobie życzenia, pamiętajmy o tych, których nie ma już z nami. Po tych słowach Arkadiusz Tabisz, prezes opolskiego Stowarzyszenia Miłośników Gór "Jetti" dodał:. - Ten rok żegnamy bez Kazimierza Rosiaka i Tomka Nowaka.

Zebrani na opłatkowym spotkaniu pasjonaci gór pochylili głowy. Tomasz Nowak zginął w październiku w szwajcarskich Alpach podczas samotnej wspinaczki. Kazimierz Rosiak spadł kilka tygodni temu z rusztowania w Kędzierzynie-Koźlu. Prowadził firmę wykonującą remonty na wysokościach, jak wielu doświadczonych alpinistów. Zbierał pieniądze na wyprawę w Himalaje.

Arkadiusz Nowak, starszy brat Tomka, w górach zakochał się ponad ćwierć wieku temu na wycieczce, na którą zabrał go wujek. Sudecka Śnieżka wydawała się mu wtedy potężna. Od tego czasu idzie coraz wyżej, dalej. Mówi, że ma mentalność samotnika. Góry zaspokajają potrzebę tej samotni. W nich można szukać granic - można sprawdzić siebie i siebie wzajemnie. Tam widać piękno w ludziach. Prócz tego, z racji zawodu (jest konserwatorem przyrody) interesuje go natura i jej piękno.
Kilkanaście lat temu do tych wypraw dołączył jego brat, Tomek. Razem przeszli masę szlaków, zdobyli wiele gór. Realizowali Koronę Europy - z zamierzonych 33 szczytów brakowało im 4. Mieli plany.
Tomek zginął 5 października 2002 na szwajcarskim Rimpfishhorn (4199 m.n.p.m.).
- Już myśleliśmy, że nie wyjdzie w góry - wspomina Arek Nowak. - Tak nam pisał. Miał wrócić 18 grudnia. I nie wrócił.
Tomka skusiła najprawdopodobniej piękna pogoda, góry lśniące w słońcu. Po pracy ruszył w górę. Wieczorem, 4 października dotarł do schroniska, przespał się tam 2-3 godziny i ruszył wyżej.
- W schronisku zostawił śpiwór. Przywiozłem go ze sobą ze Szwajcarii. Gdyby pisać scenariusz filmu o jego życiu, to taki byłby właśnie idealny jego koniec - zamyśla się Arek.

Jego zdaniem w górach są dwa rodzaje niebezpieczeństwa - brak wyobraźni i pech. - W przypadku Tomka obu było po trosze - stwierdza. - Wyszedł w góry przez ten jego nieprawdopodobny ciąg. Nigdy nie potrafił wytrzymać. A miał tu kotwice - pracę, przyjaciół, rodzinę. Teraz góry są dla naszych rodziców wrogiem. Tomek miał też ogromnego pecha. Runął w dół z nawisem śniegu.
Tomasz Nowak miał 27 lat. Skończył AWF i pracował w szwajcarskim miasteczku, w miejscowej klinice. Pracę wybrał dla gór. Chciał zrealizować nie tylko Koronę Europy. Miał w planach koronę Alp i - jak mówią znajomi - inne "korony i koronki".
Ze wspólnego projektu piątki ludzi, o którym pisała NTO - Korony Europy - on miał być osobą, która zaliczy wszystkie szczyty. Dotychczas udało mu się wejść na 29 spośród 33.
- Teraz ja mam być za niego tą osobą - zwierza się Arek Nowak. - Wszedłem na 24. I choćbym miał stanąć na głowie, zadłużyć się - zrealizuję projekt mojego brata.

Arek Tabisz trenuje opolską młodzież na tej ścianie wspinaczkowej w opolskiej "jedenastce".
(fot. Fot. Paweł Stauffer)

Mówi, że czasem ma ochotę zawojować wszystko za Tomka. Trzyma go jednak rodzina.
- Właśnie w chwili, kiedy ją założyłem, poprzeczka mojego ryzyka się obniżyła - opowiada. - Tomek parł dalej. Przeskoczył mnie i nie uprawiał już tylko, jak ja, trekkingu. Poszedł też we wspinaczkę. Ale nie można przekroczyć pewnego progu napalenia, nie ma w górach słowa "muszę". Trzeba umieć zawrócić, wycofać się.
Arkadiusz Nowak od kilku lat prowadził kronikę wypraw. Ma w tej chwili ponad 700 stron. Dużą jej część zajmują opisy jego wypraw z bratem. Wspomina wspólne wędrówki, przegadane noce i historie z dzieciństwa.
- Brakuje mi go, brakuje mi brata - mówi ze spuszczoną głową. - Kiedy myślę o tym wypadku, to przypomina mi się kobieta, którą spotkałem tam, w Szwajcarii. Była stara i pomarszczona. Szliśmy ulicą, a ona w pewnym momencie przystanęła, popatrzyła na rozświetlone słońcem góry i zapytała, czy nie są piękne. Kiedy potwierdziłem, spojrzała na mnie i powiedziała, że za to właśnie trzeba płacić. Ona w tych górach straciła męża i syna.
W lutym Arek wraz z grupą przyjaciół chce lecieć na Azory, żeby tam zdobyć Pico - najwyższy szczyt Portugalii. Potem - w maju - czeka ich wejście na Korab, Następnie Mont Blanc i Skandynawia. Na deser - jak mówią - siedmiotysięcznik - Pik Lenina. W przyszłym roku, w lipcu chce jechać z rodzicami do Szwajcarii i wmontować tablicę pamiątkową w miejscu, gdzie stracił brata. Ojciec na pewno pojedzie z Arkiem.

Dziś wyprawa w góry, nawet te najbardziej egzotyczne, nie jest już takim problemem, jak jeszcze 15-20 lat temu.
- W czasach istnienia w Opolu klubu wysokogórskiego (poprzednika Jetti - dop. red.) każda wyprawa była osiągnięciem - nawet najbliższa - opowiada Maciej Kurek, pierwszy szef Opolskiego Klubu Wysokogórskiego. - Teraz młodzi po prostu pakują plecak, biorą z półki paszport i w kilka godzin później są na drugim końcu Europy. Robią takie drogi i na takim sprzęcie, o jakim się nam nie śniło.
Przed 1989 organizacja wyjazdu zagranicznego trwała wiele miesięcy. Trzeba było uzyskać zgodę na wyjazd u wojewody, w PTTK, BTZ- cie, potem zgodę na posiadanie dewiz, paszportu, a nawet zezwolenie na wywóz konserw z kraju.
- Wyprawa w Alpy w ?87 była przygotowywana grube 8 miesięcy, równie długo co wyjazd do Francji pod koniec lat 80. - opowiada młodszy wspinacz pamiętający jeszcze klub wysokogórski, Mariusz Majchrowicz.
- W tej chwili w sklepach ze sprzętem górskim można dostać wszystko - kwituje Ryszard Pierzchała, również były szef klubu wysokogórskiego, działacz z czasów Kurka. - Wtedy sami szyliśmy sobie kurtki, spodnie, uprzęże i haki, na których potem zawieszaliśmy swoje życie.
- Mam taką linę sprzed pięćdziesięciu lat - zwierza się Kurek - Teraz jest relikwią...

Kurek jest jedynym opolskim himalaistą. Był członkiem wyprawy na czwarty ośmiotysięcznik świata, Lhotse (8511m.n.p.m.), w 1979 roku, tej samej, w czasie której Jerzy Kukuczka zdobył swój pierwszy ośmiotysięcznik. Zginął dziesięć lat później, też na Lhotse. W międzyczasie zaliczył wszystkie 14 szczytów Ziemi.
- Na Lhotse mieliśmy jechać we dwóch z Ryśkiem Pierzchałą, ale on został po namowach rodziców - opowiada Kurek. - Moja wyprawa z kolei skończyła się w szpitalu. Zachorowałem w jej trakcie na nerki i nie poszedłem w górę.
Z zachwytem opowiada o samej wędrówce: - Sam przejazd przez Indie to już historia. Monsun spowodował, że nie mogliśmy lecieć. Przejazd przez Indie trwał 2 tygodnie. Pamiętam karawanę tragarzy pokrzykujących raz po raz, dziwaczne jaki w kilometrowym sznurze, pijawki i robactwo, które nas obłaziło - wspomina.
Maciej Kurek swoją drogę już przeszedł. Zapytany, czy góry są niebezpieczne, odpowiada: - Nie bardziej niż żagle, szybowce czy spadochrony. Trzeba przestrzegać reguł gry. Ale to zasada ogólna. Jeśli się jej nie przestrzega, można uciąć palec maszynką do chleba.

Wspomina idola wspinaczy z lat 50., Jana Długosza. - Zaliczył masę dróg na wielu ścianach w Tatrach i Alpach, a zginął, kiedy poszedł popatrzeć, jak ćwiczą młodsi - opowiada Kurek. - Było mokro, poślizgnął się i spadł kilkadziesiąt metrów dół.
Ryszard Pierzchała górską przygodę zaczął na studiach w Jeleniej Górze. - Rzucałem wszystko i pędziłem gdzieś, gdzie się można przewiązać liną i wspinać - opowiada. - Wszystkie trasy i szlaki, jakie były do przejścia w bliższej i dalszej okolicy przeszedłem. Wyjeżdżaliśmy o 3 - 4 rano, żeby o świcie być pod ścianą - mieliśmy wtedy więcej czasu na wspinaczkę.
Rysiek opowiada, jak pod wędrówce rozpalili sobie ognisko na jednej ze skał. - Człowiek nie pamięta ciągów wydarzeń, lecz tylko stop-klatki - mówi. Pamiętam widok z tej skały i smak gorącej, czerwonej herbaty, jaką tam piliśmy.

Miłośników gór rozdzielają nie tylko wypadki. Pierzchała wspomina swojego partnera Jana Szafrańca, który po jednej z wypraw nie wrócił do kraju. Został w Wiedniu. - Szkoda, bo z nikim później nie wspinało mi się już tak jak z nim - wspomina. Do partnera trzeba mieć bezgraniczne zaufanie. W końcu to od osoby przywiązanej do nas kawałkiem liny zależy czasem nasze życie. Jaśkowi ufałem bezgranicznie. Ale on wybrał inną drogę.
Rysiek swoją pasję wykorzystał praktycznie. Jeszcze kilkanaście lat temu na robotach wysokościowych można było zarobić duże pieniądze. - Wisiałem na większości kominów, latarń i wysokich budynków w promieniu kilkudziesięciu kilometrów - śmieje się.
A niebezpieczeństwo w górach? Jest. Tak jak na drogach. Na tych ostatnich ginie statystycznie o wiele więcej osób.
- Póki nie zależą od ciebie inni, nie uświadamiasz sobie tego tak wyraźnie - stwierdza po zastanowieniu Rysiek. - Potem masz większy respekt, częściej myślisz o ewentualnych skutkach.
- Na hali, na sztucznej ściance bezpieczeństwo jest niemal stuprocentowe, wspinaczka skałkowa jest też bezpieczna przy zachowaniu kilku zasad - stwierdza Arkadiusz Tabisz prowadzący ściankę w szkole podstawowej nr 11 na opolskich Chabrach. - A góry? Trzeba umieć podjąć decyzję, by nie iść przy złych warunkach, czasem wycofać się pod ścianą, czasem zrobić wycof - wrócić z drogi. Nie przeceniać się i mieć spory zapas psyche. A niebezpieczeństw obiektywnych - spadających kamieni czy lawin nie da się uniknąć. Będą, jeśli mają być.

Tabisz, razem z kolegą, uczy młodzież. Są dumni, bo ich podopieczni pną się coraz wyżej, przeskakują mistrzów.
- Mariusz Krzyżek ma trzecie miejsce w Polsce w kategorii juniorzy do lat dziewiętnastu - mówi z satysfakcją Arek. - A Marcin Rosa, który zaczynał z ogromną motywacją cztery lata temu, w tej chwili robi drogi, których my nie przeszliśmy.
Tabisz namawia na przygodę ze wspinaczką. - To świetny rodzaj aktywności - stwierdza. - Na ściance próbować może każdy. W skałkach nawet zupełni amatorzy znajdą coś dla siebie. A do wspinaczki wysokogórskiej trzeba dojść. Niektórzy nie próbują jej w ogóle.
Liczy, że największe ściany w górach jeszcze przed nim. Wypadki kolegów zmuszają go do refleksji, ale nie zniechęcają. - Trzeba sobie zdawać sprawę z niebezpieczeństw i nie wyłączać czujności - przestrzega.
- A propos niebezpieczeństwa przypomina mi się myśl brytyjskiego wspinacza - najważniejsze w górach to nie dać się zabić, bo to przekreśla twoje dotychczasowe osiągnięcia - stwierdza Marcin Sokołowski, który w każdy wolny weekend w miarę możliwości jedzie w skałki.

Zdarzyło mu się spaść i poobijać. Ale asekurował się, nic mu się nie stało. Z pasją opowiada o rytuale wspinaczki: - Najpierw trzeba podejść pod górę, znaleźć drogę, założyć sprzęt - mówi. - Czasem w czasie drogi umieć się z niej wycofać, znaleźć powrót. Podstawą są silne palce i odpowiednie buty. Potem dobra asekuracja. Sezon trwa od marca - kwietnia do - nawet - listopada.
- Trzeba podpatrywać bardziej doświadczonych i wpychać się na wyjazdy - podpowiada Sokołowski. - Tylko tak zdobywa się doświadczenie i rozwija.
Marcin wspina się z Mariuszem Majchrowiczem, jedynym instruktorem wspinaczki na Opolszczyźnie. - Góry zawsze lubiłem - przypomina sobie Mariusz. - Wkurzałem się, że nie mogę chodzić tam, gdzie bym chciał, więc zrobiłem kurs skałkowy. Potem zdobyłem stopień taternika, a z czasem zrobiłem dyplom instruktora.
We wspinaczce, jego zdaniem, liczy się siła rąk, nóg i umysłu. Mariusz przyjemne połączył z pożytecznym. Ma hurtownię sprzętu górskiego. W latach 80. i 90. wykonywał prace wysokościowe.
- Trzeba myśleć - mówi o ewentualnym niebezpieczeństwie i strachu na ścianie Majchrowicz. - Od tego zaczyna się wspinaczka. Siła to nie wszystko. A bać się boi chyba każdy, kwestia tylko, czy nad tym panuje. Niebezpiecznie robi się, kiedy nie ma strachu.
Mariusz zamyśla się na chwilę: - Przypominam sobie zdjęcie zrobione zimą pod Kazalnicą Mięguszowiecką nad Morskim Okiem, na którym jestem z trzema kumplami - opowiada. - Czwarty z nas robił zdjęcie. Dziś spośród osób na tym zdjęciu żyję tylko ja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska