Z nieludzkiej ziemi do życia

Jolanta Jasińska-Mrukot
Dzieci patrzyły na masyw drzemiącego wulkanu, a wychowawczynie do nich mówiły: Patrzcie, to białe na szczycie góry Meru to śnieg! W Polsce są cztery pory roku i zimą takie coś białego właśnie pada.

Ona, wtedy 6-letnia dziewczynka, odwracała głowę. Myśl o śniegu wywoływała w niej przeszywający, niemal fizyczny ból. A przecież nie pamiętała, żeby kiedykolwiek dotykała śniegu.

Nie pamiętała, że piekło miało kolor biały i syberyjskie temperatury. Wiedziała, że raj to ciepło, podzwrotnikowy klimat.
Jest 1942 rok, do portu w Mombasie w Kenii, wówczas brytyjskiej kolonii, zawija statek z polskimi dziećmi na pokładzie. W większości to sieroty i półsieroty. Towarzyszą im opiekunowie i matki, których mężowie przyłączyli się do armii generała Władysława Andersa. Łącznie pięć tysięcy Polaków.

Przesiadają się do pociągu, którym dojadą do samego serca parku narodowego Arusha w Tanzanii (wtedy brytyjskiej Tanganice). Niemiłosiernie wychudzone i blade dzieci przepychają się do okien. Przyklejają noski do szyb, żeby zarejestrować te nieznane, znikające za oknem bajkowe obrazy.

Pamięć Danusi dopiero teraz zaczyna wszystko rejestrować. Jeszcze tego nie wie, ale w Afryce z matką, tak jak inni, spędzi sześć lat.

– To, co zobaczyliśmy za oknem, to był raj, tego się nie dało porównać z żadnym innym obrazem. To było coś… – wspomina 77-letnia dziś Danuta Żołdak-Szeliga z Opola z niesłabnącym zachwytem, nawet po tylu latach. – Ta roślinność, te ptaki… tego się nie da wyrazić żadnymi słowami. Nasz zachwyt nad afrykańskim rajem nigdy nie osłabł… On trwa.
Pięć tysięcy Polaków, głównie dzieci i młodzież, rozpoczęło wtedy normalne życie na wydartej dżungli ziemi. Przedszkole, szkoła dwujęzyczna z polskim i angielskim i apele. Podczas tych porannych po afrykańskiej dżungli niosło „Kiedy ranne wstają zorze…”.

– Gorąc był taki, że jajka na kamieniach można było smażyć – wspomina pani Danuta.

Swojskie obrazki w obcym klimacie

Zasiedlili domki z gliny, pokryte szerokimi liśćmi bananowca. Zapach afrykańskich traw będzie jej towarzyszyć już przez całe życie. Podobnie jak zapach lilii znad jeziora Doluci, gdzie nauczyła się pływać. Pamiętać też będzie smak owoców kupowanych na targowisku w Arushy.

– Ten jeden owoc miał miąższ podobny do banana i pestki czarne jak w arbuzie - opowiada. Nigdy tego smaku już nie odnalazła, choć szukała go, podróżując po świecie.

– A może to tylko wtedy tak smakowało? – zastanawia się po chwili.

Towarzyszyć jej będzie także malaria. Pierwotniaka będzie uciszać, zagłuszać, ale nie pozbędzie już nigdy.
W środku afrykańskich domków stały łóżka z zasobów UNRRA (Administracja Narodów Zjednoczonych do spraw Pomocy i Odbudowy, utworzona w celu niesienia pomocy obszarom zniszczonym przez wojnę, 70 proc. pomocy pochodziło z USA - przyp. aut.).

– Tam wszystko było z „Unry”. Żywność, ubrania, książki, pościel, ręczniki – wylicza pani Danuta.

Przy domkach Polki próbowały tworzyć rabatki. I czasem afrykańska ziemia poddawała się ich uporowi – wówczas bujały w górę egzotyczne kwiatki. Bujniejsze niż na Kresach, pod ich domem.
– Kobiety były zgłodniałe normalności i domu. Chciały siać i pielić, prowadzić domy – tłumaczy pani Danuta.
Na wzgórzu niedaleko domków tętniła życiem farma. Prowadził ją Polak, który osiedlił się tu jeszcze przed wojną. – Do niego mamusia chodziła po mleko, kupowała też od niego kury.
A te kurze żołądki skrywały w sobie skarby.

– Na farmie pracowali Murzyni, pozostawiali po sobie tuziny koralików, które kury wydziobywały z ziemi – z uśmiechem wspomina pani Danuta. – Proszę sobie wyobrazić, że kiedy mamusia uzbierała szklaneczkę drobnych świecidełek, to zrobiła mi z nich strój krakowski. I wszystkie elementy stroju uszyła sama. Na uroczystościach w nim występowałam.
W kuchni, na terenie osady przygotowywano trzy posiłki dla kilku tysięcy osieroconych dzieci.
– Kobiety, jak dawniej, przed wojną w Polsce, lepiły pierogi, robiły kluski i naleśniki, tak z dobrej woli, bo nikt ich do pracy przecież nie przymuszał. Każda dawała z siebie tyle, ile mogła. Ile potrafiła, a wszystko za darmo – opowiada pani Danuta. – Żyliśmy, tylko to się liczyło. Byliśmy Panu Bogu wdzięczni za każdy nowy dzień życia.

Wieczorami, po apelu, dzieci siadały w kręgu i nasłuchiwały, o czym rozmawiali dorośli. Głównie o tym, gdzie przesuwali się żołnierze gen. Andersa na Bliskim Wschodzie – Iran, Irak, Palestyna z generałem Andersem. Potem do polskiej osady w sercu Afryki docierały nawet listy z włoskiego frontu.

– Ale ani razu nikt nie wracał w opowieściach do piekła, przez które przeszliśmy na Syberii – zaznacza pani Danuta. – Przecież nie znaliśmy jutra. Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej… Cieszyliśmy się tym, co było tu i teraz.
Był z nimi młody ksiądz Łucjan Królikowski, który także przeszedł piekło zesłania, w Archangielsku za kręgiem polarnym. – W środku dżungli postawił kościół – wspomina. – Przygotował nas do pierwszej komunii.

Pani Danuta pokazuje zdjęcie: dwie uśmiechnięte twarze, ona i mama, a za nimi ksiądz.

– Sukienkę własnoręcznie uszyła mi mama – opowiada. – Wianuszek upleciony, wyglądał prawie jak te z mirty.
Pamięta też, jak przyjechała do nich księżniczka Elżbieta, obecna angielska królowa. Przyjechała popatrzeć, jak żyją i odzyskują radość osierocone dzieci w afrykańskich osadach. Ta w Arushy uchodziła za największą.

Koszmary budziły się nocą

Zaraz za osadą, tuż za ich domkami rozpościerała się dżungla. Jej odgłosy, porykiwania dzikich zwierząt towarzyszyły im bez przerwy.

– W ogóle się ich nie baliśmy. Jak się przeszło przez Syberię, zaznało od człowieka tyle złego, to zwierzęta z dżungli w naszym wyobrażeniu nie stanowiły żadnego zagrożenia.

Jedynie małpy, ku uciesze dzieci, przedzierały się do ich osady. Wskakiwały na ludzi, zaplątywały w Danusi warkocze. – Trzeba było wiele trudu, żeby zedrzeć z siebie małpkę – z uśmiechem wspomina.

Zapamiętała jeden nocny alarm – kiedy termity usypały w jednym domku kopiec. – Przetrząsaliśmy wszystkie domki, szukając wielkiej mrówki matki, za którą szły termity.

Razem z mamą zamieszkały w jednym z większych domków, z grupą chłopców.

– Dużo później zrozumiałam, dlaczego mamusia została wychowawczynią chłopców, chociaż było wiadomo, że to będzie trudna
grupa – mówi pani Danuta. – To byli chłopcy mniej więcej od ośmiu do jedenastu lat, akurat w wieku, w jakim byłby Mundzio, gdyby żył, a za którym tak bardzo mamusia tęskniła. Ja podobnie po śmierci braciszka ciągle go szukałam. Bez przerwy pytałam podobno, gdzie Mundziu, ale niczego z tego okresu nie pamiętam…

Żaden z chłopców w osadzie nie wyglądał na swój wiek.

– Wygłodzeni, zabiedzeni, to z czego mieli rosnąć? Dopiero po wyjeździe na południe zostali jak należy odżywieni. A Mundziu nie doczekał… – pani Danucie rwie się głos, nie potrafi dalej mówić.

Już w drodze z Syberii sowieckie władze zatrzymały ich w kołchozie „Stalin” w Taszkiencie. Tam w dzień po Bożym Narodzeniu 8-letni chłopczyk umarł z wycieńczenia.

– Malutki szkielecik, o, taki chudziutki… – pokazuje na fotografii nieżyjącego brata. – Tatuś owinął go w swoją jedyną koszulę. Nawet nie pozwolili nam, żeby jak Pan Bóg przykazał go pochować.

Później Bronisław Żołdak, tato pani Danuty, zapisze w pamiętniku: „Nie ujechaliśmy zbyt daleko, kiedy szakale udręczone ciałko rozciągały po całym stepie”.

Pani Danuta to wszystko zna z fotografii. Zna z opowieści rodziców i koleżanek, wówczas jej pamięć wypierała i nie chciała rejestrować złych wydarzeń.

Wiele strasznych obrazów musieli dźwigać osieroceni chłopcy, którzy zamieszkali w dżungli. – Nikt wtedy nie słyszał o
psychologach, nikt nie szukał pomocy psychiatrów. Człowiek przeżył, to wystarczyło. Tego widocznego cierpienia dzieci też nikt wtedy depresją nie nazywał.

Na przykład Kazio uciekał nocami w dżunglę – przed demonami wojny i zesłania, wśród dzikich zwierząt szukał ukojenia.
– Kiedy uciekał, mężczyźni z latarkami wyruszali za nim na poszukiwanie – wspomina pani Danuta.

Zawsze, gdy go w końcu odnajdywali, siedział przykucnięty, znieruchomiały i nieobecny duchem.

– Mężczyźni byli na niego źli, wiele razy mówili, że najlepiej smarkaczowi skórę przetrzepać, to przestanie wreszcie uciekać. Ale moja mamusia chroniła Kazia, broniła przed wymierzaniem jakiejkolwiek kary.

Tuliła go tak, jak tuliłaby Mundzia, to koiło, zaleczało złe obrazy. U niej i u Kazia…
W ich osadzie działało ambulatorium i szpital. Do ambulatorium pani Danuta, jak inne dzieci, zachodziła każdego dnia po szkole. – Tam paskudny tran popijałam naparstkiem pysznego wina – wspomina.

Tran miał łagodzić wieloletni brak słońca, a wino – niedobór żelaza. – Anemia długo utrzymywała się u dzieci, dlatego dodatkowo aplikowano nam odpowiednią dietę z dużą ilością krwistej wątróbki – opowiada.

Śpiąca księżniczka

– Przetrwałam tylko dzięki temu, że bez przerwy spałam, tak mówiła moja mamusia. Takie dzieci jak ja gasły powoli jedno po drugim. A ja spałam.

Życie w półśnie zasnuło okres Syberii.

– Rodzice wychodzili codziennie rano w tajgę, wracali wieczorem. Zostawałam z Mundziem, on mi był wszystkim - matką,
ojcem i bratem… - pani Danuta płacze.

- Mundziu brał menażkę i biegł, żeby ustawić się w kolejce po coś, co nazywano zupą. Mały, chudziutki, od tych z nad¬zoru tylko słyszał „padachniosz, padachniosz…”.
- Jadłam. I od razu zasypiałam – mówi. - Mundziu przebierał się w inną kapotę, żeby nie został rozpoznany, bo szedł drugi raz, żeby rodzicom przynieść pełną menażkę. Drugi raz już się nie należało.

Przed Bożym Narodzeniem 1941 roku wyruszyli do Uzbekistanu, gdzie działała komisja wojskowa, która miała kwalifikować mężczyzn do tworzącej się polskiej armii gen. Andersa.

- Tam było już ciepło - opowiada. – Polacy pracowali w kołchozie „Stalin” w Uzbekistanie przy produkcji bawełny. Kurz, pył bawełny. Ludzie padali z wycieńczenia.

– Miałam cztery lata, tyle co moje koleżanki Niusia i Halinka – dodaje pani Danuta. - One już wszystko pamiętają z tego okresu, a ja nadal wtedy spałam.

Halinka pamiętała, jak jej tato ostatkiem sił dotarł do punktu w Taszkiencie, gdzie komisja wojskowa z radzieckim, polskim i angielskim oficerem kwalifikowała mężczyzn i kobiety do wojska.

- Stanął przed komisją i upadł - kontynuuje. – Zmarł z wycieńczenia, tak jak Mundziu.

Do armii zgłaszali się 16-letni chłopcy, wychudzeni do granic, jak żywe szkielety, byleby wyrwać się z syberyjskiej tajgi, gdzie wcześniej czy później czekała ich śmierć.

Kobiety też szły za mężami do wojska. Bały się, że kiedy mężowie pójdą do armii, one zostaną z dziećmi w Związku Radzieckim, gdzie ich szanse na przeżycie zmaleją do zera. Kiedy oboje rodzice szli do wojska, dzieci, jako pozbawione opieki, trafiały na czas wojny do sierocińców w Afryce, Nowej Zelandii i Meksyku.
- To była jedyna szansa, żeby je od pewnej śmierci na Syberii ocalić – podkreśla pani Danuta.

Z Uzbekistanu linią kolejową przez Turkmenistan, pustynię Kara-Kum docierają do portu w Krasnowodzku.

– Płynęliśmy Morzem Kaspijskim do portu Pahlawi w Iranie – opowiada pani Danuta. – Ale z tego też nic nie pamiętam…
Po przejściu kwarantanny, odwszeniu i udzieleniu pomocy medycznej wyruszyli dalej, do Indii.
W obecnym stanie Gudżarat w 1942 roku powstał ośrodek specjalnie dla polskich uchodźców, który za własne pieniądze utworzył tamtejszy maharadża.

W pamięci Polaków zapisał się jako Dobry Maharadża, który udzielił schronienia tysiącom polskich dzieci. – Tam było już nam dobrze – mówi pani Danuta. Ale jej pamięć jeszcze tego nie odnotowała.

Pamięć wróciła dopiero w pociągu wiozącym dzieci do dżungli, w pobliżu Arushy. A wcześniej, wyrywkowo, na statku płynącym do Mombasy. Zapamiętała chorobę morską mamy, o którą bardzo się martwiła. Bała się, że ona też umrze.

Szkoda, że Mundziu tego nie widzi

- Po wojnie część dzieci z Arushy wyjechała do Kanady. Wśród nich był między innymi Kazio, trafił tam do rodziny adopcyjnej – opowiada pani Danuta. – A ja chciałam wreszcie zobaczyć mojego tatusia, który w 1947 roku wrócił do Polski. Właściwie taty nie znałam, bo rozstaliśmy się zaraz po Syberii, ale mama ciągle mi o nim w Afryce opowiadała.
W 1948 roku znowu jadą kolejką, tym razem w odwrotnym kierunku, z Arushy do Mombasy. Tam czekają sześć tygodni na statek do Polski. Mała Danusia, już zaaklimatyzowana w Afryce, biega po mieście. Jest sprażona słońcem na czarno. – Danusiu, już nie siedź tyle na tym słońcu – prosi mama. – Bo jak przyjedziemy do Polski, to ludzie powiedzą, że jesteś małym Murzynkiem.

Do Brzegu, gdzie czekał na nich tato, dotarły w dniu świętej Anny, 26 lipca. Brzeg stał się ich nowym domem, po Stanisławowie, który musieli opuścić by przejść swą wiele tysięcy kilometrów liczącą odyseję.
Danusia miała dziesięć lat, na Opolszczyźnie po raz pierwszy w życiu widziała takie krajobrazy. I cztery pory roku, i śnieg, którego nigdy nie polubiła. – Było mi tylko żal, że Mundziu tego widzi – mówi. – Ale mam takie uczucie, że on stale i wszędzie mi towarzyszy…

Dziesięć lat temu Danuta Żołdak-Szeliga zwróciła się do ZUS w Opolu, żeby wypłacił jej dodatek do emerytury w związku z poniesionym uszczerbkiem na zdrowiu związanym ze zsyłką na Syberię.
Nie dostała dodatku.

– Lekarz orzecznik powiedział mi, że zsyłka na Sybir sprawiła, że jako dziecko mogłam za darmo podróżować i zwiedzać świat – mówi, a w jej głosie po raz pierwszy brzmi złość. – A jego pokolenie musi teraz za wycieczki słono płacić.
W jego mniemaniu to miał być żart. Chyba. Tak myśli sobie pani Danuta. O dodatek już więcej się nie zwróciła.

Pod lupą

W 1940 roku w ciągu kilku miesięcy na Syberię zostało wywiezionych prawie 300 tys. Polaków zamieszkałych na wschodnich obszarach II Rzeczpospolitej. Na nieludzkiej ziemi mieli pozostać do końca życia, ale wybuch wojny niemiecko-sowieckiej tę sytuację zmienił. W 1941 roku zapadła decyzja o utworzeniu w ZSRR armii gen. Andersa.
Podpisanie układu między polskim rządem na emigracji i władzami ZSRR w lutym 1941 roku pozwoliło wydostać się z Syberii tysiącom zesłanych Polaków: mężczyznom, kobietom i dzieciom. ZSRR opuściło wtedy około 150 tys. Polaków. Nie wszyscy wywiezieni na Syberię zdołali dotrzeć do punktów zbornych przed wyjściem armii Andersa do Iranu. Zostali, a ci, co przeżyli, wrócili do Polski dopiero po wojnie. Niektórzy dopiero po 1956 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska