Z raju do kraju

Redakcja
Ze Stanisławem Huncem, grafikiem z Vancouveru, rozmawia Danuta Nowicka

- Nie powiela pan stereotypu polskiego emigranta za oceanem. Podczas gdy ten rozpoczyna od sprzątania i mycia garów, pan od razu odnalazł się w swoim zawodzie.
- To zwykły zbieg okoliczności. Poznaliśmy z żoną Kanadyjczyków polsko-ukraińskiego pochodzenia, których dziadowie wyjechali spod Krakowa jeszcze w latach dwudziestych. Prowadzą restaurację 350 km od Vancouveru i bardzo chcieli nam pomóc. Zatrudnili mnie do robienia dekoracji, a potem podpowiedzieli mieszkanie i ułatwili przeprowadzkę.

- Nie zwrócił się pan o pomoc do środowiska polonijnego, bardzo silnego w Kanadzie?
- W Toronto. Na zachodnim wybrzeżu jest inaczej. Niemniej miałem okazję zetknąć się z tamtejszą Polonią. Towarzystwo jest wyraźnie podzielone i raczej mało życzliwe. Tak, jak w tym krążącym po Kanadzie dowcipie: Trzem panom udaje się złowić złotą rybkę. - Ponieważ jest was trzech, mogę spełnić tylko po jednym życzeniu - słyszą głos z sieci. - Chciałbym mieć lśniące, luksusowe auto, dużo pieniędzy i codziennie party - mówi Amerykanin. - Marzą mi się piękne kobiety, codziennie inna, i butelka szampana, który by się nigdy nie kończył - zwierza się Francuz. - A ty, co byś chciał? - zwraca się rybka do tego trzeciego, Polaka. - Mój sąsiad ma duży, piękny dom. Spraw, by się spalił.
Tak się złożyło, że, szukając dla siebie miejsca, poznaliśmy prezesa Związku Polaków "Victoria", zaś ten zaprosił nas na spotkanie z okazji jakiegoś święta. Starsza emigracja zajmowała miejsca w jednej części sali, w drugiej powojenna, solidarnościowa. Prezes nas przedstawił, ale nikt z gości, znających przecież rzeczywistość kanadyjską i orientujących się, kim jesteśmy z wykształcenia, nie wskazał drogi, która pozwoliłaby nam stanąć na nogi. Mnie chcieli zatrudnić jako ogrodnika, z mieszkaniem w piwnicy, zaś moją żonę do pomocy. To jest tego rodzaju mentalność. Nikt nie podpowiedział, że możemy iść do urzędu, otrzymać pomoc, mieszkanie, pieniądze na szkołę. Po prostu pani mecenasowej do dużego domu potrzebni byli ogrodnik i pokojówka.

- Na szczęście nie zdecydowali się państwo...
- "Uruchomiłem" dokumenty zawodowe; w Opolu uczyłem w liceum plastycznym, więc wysłałem je m. in. do szkoły dla grafików komputerowych. Tak się złożyło, że w tym samym dniu otrzymałem odpowiedź z prowincjonalnego ministerstwa edukacji, ze szkoły - że mnie przyjęli, i zaproszenie na interview z firmy użytkowej grafiki komputerowej. To olbrzymia firma z siedzibą w Dallas w Teksasie.

- W przeciwieństwie do przeciętnego Amerykanina czy Kanadyjczyka, zmieniającego pracę kilkanaście razy w życiu, od piętnastu lat jest pan u tego samego pracodawcy.
- Kanadyjczycy bardzo często zmieniają pracę, szczególnie gdy wiążą się z małą firmą, która pada za pierwszym kryzysem gospodarczym. W mojej dość szybko zaproponowano mi "full time" - pełny etat, co, nieskromnie mówiąc, było w poważnej części konsekwencją tego, że doceniono wartość moich realizacji. Trafiłem znakomicie, w Dominian Information Services mam okazję nieustannie rozwijać kwalifikacje. Pojawiły się komputery - firma mogła sobie pozwolić na sprzęt najwyższej jakości. Na rynek wchodzi nowa generacja - w poniedziałek na biurku zastaję nowy, piękny, czarny monitor. Umowa z producentem gwarantuje także najnowsze oprogramowanie. Gdybym pracował na własny rachunek, na pewno nie byłoby mnie na to stać.

- Dlaczego postanowili państwo zamieszkać w Kanadzie?
- W 1986 roku, kiedy wyjeżdżałem z żoną i córką, Polska była inna niż dzisiaj. Zmiany, które wprowadził stan wojenny, a potem próby łagodzenia go przez władze komunistyczne, całe to zamieszanie polityczne skłoniło mnie do myślenia, że wszystko wróci do punktu wyjścia. Bardzo się tego bałem. Ale decydującym momentem stał się Czarnobyl. Kolega z racji obowiązków zawodowych mierzył stopień skażenia i na bieżąco nas informował, jak się sprawy mają. Córkę, wówczas bardzo małą, przez trzy miesiące trzymaliśmy w mieszkaniu.

- Można by więc powiedzieć, że wybrali państwo emigrację ekologiczną.
- Prawie że...

- Za trzecim, jak wiem, pobytem w Polsce zorientował się pan pewno, czym nasze propozycje w zakresie designe?u - to nim zajmuje się pan zawodowo - różnią od amerykańskich?
- Europejski designe jest tak ceniony w Ameryce, że wiele firm decyduje się do niego przyznać już samą nazwą - "European Designe". To nobilituje. Europejska szkoła wyróżnia się subtelnością, imponuje innością spojrzenia, odważnym cięciem kadru i kolorem. Na tym tle amerykańskie realizacje są sztampowe, pozbawione smaku (pomijam fenomenalne dokonania awangardy), co pewno wynika z założenia, że klient ma rację nawet wówczas, gdy twierdzi, że "musi być zdjęcie mojej żony i kota, i tego, co robię plus to, co narysował mój syn". Jedynie wielkie, rozpoznawalne na rynku firmy mogą sobie pozwolić, by dać artyście wolną rękę i w rezultacie przebić się przez niewyobrażalną masę reklam.

- Kiedyś powtarzano hasło "Kanada pachnąca żywicą", obecnie zwraca się przede wszystkim uwagę, że to kraj szczególnie ludziom przyjazny.
- Przez siedem lat w rankingu ONZ-owskim Kanada zajmowała pierwsze miejsce wśród krajów najlepszych do życia. W części, w której mieszkam, dochodzi do tego wspaniały, łagodny klimat. Kiedyś odwiedził mnie kolega z Polski, mieszkający w Toronto. Był luty. Poszliśmy do parku nad oceanem, w którym rosną nigdy nie tracące liści albirysy (nie wiem, jak nazywają się po polsku). Ich pnie pozbawione są kory; pękając, odkrywają piękną, pomarańczowo-brązową skórę. Dzień był słoneczny, musieliśmy zdjąć swetry, kolega zadzwonił do żony, żeby dowiedzieć się, jak sobie radzi. W Toronto było minus czterdzieści, w spiżarce pozamarzały słoiki. Ten sam kraj, a różnica kolosalna... Niektórzy mieszkańcy Vancouveru stawiają sobie za punkt honoru, żeby cały rok spędzić w krótkich spodenkach. A przyroda daje takie możliwości rekreacji, że lepsze miejsce trudno sobie wyobrazić. Czuję się, jakbym mieszkał pomiędzy Zakopanem a Sopotem. Wspinaczka, rower, nurkowanie, narty - wszystko to jest możliwe w jednym czasie.

- Mówi się, że Panu Bogu szczególnie udał się Vancouver...
- Jest i inne powiedzenie: jeśli nie byłeś w Vancouverze, to tak, jakbyś z domu nie wyjeżdżał. Zaskakuje ogromna ilość placówek rekreacyjnych, choćby krytych basenów. W naszym sąsiedztwie wybudowano ich cały zespół, z torem, w którym woda - mój syn to uwielbia - wytryskiwana z ogromną siłą wywraca i niesie kąpiącego się po przekątnej. Dodam, że nic to nie kosztuje.

- Pod pana nieobecność w kraju wielu pańskich kolegów-plastyków poniosło koszty transformacji ustrojowej. Obdarzani dotacjami i zleceniami za PRL-u, teraz musieli zdać się na własne siły, skutkiem czego ci słabsi padli zawodowo. Jak przedstawia się sytuacja plastyka z dyplomem w Kanadzie?
- Mnie nikt niczego nie gwarantuje. Żeby się utrzymać, muszę pracować; głęboko tkwię w pewnej strukturze, którą tutaj dopiero się buduje. Pracę etatową, rozpoczętą o szóstej rano - tak to sobie ustaliłem - kończę o drugiej i dopiero potem mam czas na działania w pełnym słowa znaczeniu artystyczne.

- Znajduje pan publiczność? U nas po uroczystym otwarciu wystawy większość galerii świeci pustkami.
- Chyba wszędzie sztuka traktowana jest jako luksus. Ludzie są zbyt zabiegani, by znaleźć na nią czas. Prawdopodobnie dlatego, że w Kanadzie żyje się spokojniej, poświęca się jej więcej uwagi. W Vancouverze jest mnóstwo galerii, w centrum miasta powstała prawdziwa artystyczna enklawa. Z kolegami mam tam pracownię i zdarza się, jeśli mamy otwarte drzwi, że turyści wchodzą i krążą pomiędzy stanowiskami. Czasami nas to śmieszy, ale w gruncie rzeczy jest sympatyczne i budujące, że ktoś chce tę sztukę poznać od podszewki. Jako graficy tworzymy asocjację, co otwiera nam dostęp do dotacji państwowych z rządu federalnego. Nie są to duże pieniądze, więc każdego roku organizujemy loterię. Każdy los jest pełny. Za 200 dolarów można uzyskać "równoważną" pracę, ale także wygrać grafikę wartości 5 tysięcy dolarów.

- Niedyskretnie spytam: a za ile przeciętnie sprzedają się pana grafiki?
- Za 700.

- Są to techniki tradycyjne?
- Akwatinta, akwaforta, mieszane. Rzadko koloruję ręcznie.

- To pan był pomysłodawcą opolskiej wystawy dziesięciu absolwentów liceum plastycznego?
- Niezupełnie. Zaproponowano mi wystawę w Opolu. Oczywiście zgodziłem się z radością, ale doszedłem do wniosku, że nie będę w stanie zapełnić dwu poziomów galerii i zaprosiłem do udziału Krystynę Wołowską. Tak się zaczęło.

- Rozumiem, że mimo oddalenia wciąż rezerwuje pan miejsce dla Polski i tutejszych przyjaciół...
- Oczywiście. I muszę pani powiedzieć, że po pierwszym spotkaniu z nimi wywożę do Kanady ładunek, którego nie da się przecenić. Jestem szczęśliwy, że nasze więzi wciąż są tak silne. Widzi pani, człowiek dochodzi do takiego momentu w życiu, kiedy dokonuje przewartościowań. Przebywanie z ludźmi, których się kocha i szanuje staje się tak ważne, że poprzez nie stajemy się silniejsi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska