Z wykładowcy stał się milionerem

fot. Paweł Stauffer
Zbigniew Adamiszyn na tle swojego biznesowego imperium w Opolu.
Zbigniew Adamiszyn na tle swojego biznesowego imperium w Opolu. fot. Paweł Stauffer
Zbigniew Adamiszyn w wieku 49 lat rzucił pracę wykładowcy na opolskim uniwersytecie i poszedł w biznes. - Dopiero Wtedy naprawdę zacząłem żyć - mówi były naukowiec, a dziś milioner.

Tak mówi Zbigniew Adamiszyn, były nauczyciel gramatyki opisowej i innych uciążliwych przedmiotów na Uniwersytecie Opolskim, a dziś wybitny biznesmen, szef jednej z większych i ważniejszych firm w Polsce. "Artim", którego jest wspólnikiem, to czołowy dostarczyciel materiałów biurowych dla instytucji, firm, urzędów.

Spółka, którą tuż po nastaniu wolnej Polski założyło trzech kolegów z Opola, wyprzedziła już w sprzedaży papieru do ksero słynne "Lyreco", światowego giganta, który jest na rynku od 1919 roku. W ofercie - wszystko, co potrzebne biurokracji: od spinacza po kserokopiarkę. A na osłodę nawet herbatniczki, bo wiadomo, w biurze kawusia, ciasteczka...

Lista instytucji, jakie obsługuje "Artim", jest równie długa, co imponująca: od urzędów marszałkowskiego i wojewódzkiego, przez wszystkie wyższe uczelnie, policję, kilka ważnych banków, NFZ, WCM, brzeskie "Cukierki", Cementownię Górażdze, po firmę meblarską Kler. Na dodatek Zbigniew Adamiszyn jest twórcą i prezesem "Partnera XXI", niezwykle prestiżowego branżowego holdingu, notowanego na samym topie w rankingu "Rzeczpospolitej".

Prezes lubi narzekać na polską biurokrację, ale to przecież on dostarcza jej tych wszystkich atrybutów, bez których nie mogłaby funkcjonować.
- Można wyprowadzić wniosek, że im więcej w kraju biurokracji, tym dla pana lepiej - prowokuję, choć nie bez skrępowania, bo mówię do swojego akademickiego nauczyciela.

Przez dwa semestry pan Zbigniew katował nas na WSP językiem staro-cerkiewno-słowiańskim, tym samym, którym mówili Cyryl i Metody i który dał podwaliny czemuś tam bardzo ważnemu w rozwoju mowy. Był wymagającym perfekcjonistą, a to oznacza, żeśmy mieli przed nim pietra. Jeździł pierdzącą syrenką i takim go zapamiętałem, gdy odchodziłem z dyplomem magistra. Po latach, gdy fucha scenarzysty eventów rzuciła mnie do Warszawy na bal jakichś ważnych osób od handlu luksusowymi piórami i długopisami, usłyszałem jego nazwisko. Wymawiane z szacunkiem. Zdumionemu, powiedziano mi, że to jeden z ważniejszych w Polsce ludzi od handlu przyborami biurowo-szkolnymi.
No więc prowokuję go z tą biurokracją, a Zbigniew Adamiszyn na to:

- Jaka biurokracja?! Jestem sługą wolnego rynku, a nie urzędników. Jeśli w Polsce zarejestrowanych jest 2 miliony jednoosobowych firm, to przecież każda taka firma musi mieć długopis, prawda? I segregator. I dziurkacz. I zszywacz...

Te, biznesmen...
Jako młody asystent na wydziale filologii polskiej Zbigniew Adamiszyn mył szyby w domu handlowym SDH "Za Odrą". Płacili dobrze i ciągnął tak przez 3 lata.
- Pensji z uczelni starczało do dwudziestego - wspomina.

Biznesmenem został za namową kolegów. Artek i Mirek zakładali spółkę, chcieli robić tak zwany biuroserwis. Jeden z pierwszych w Polsce. To był rok 1992, cudny czas dla Polski. W kraju hulał już wolny rynek, a socjaliści wszelkiej maści jeszcze nie potrafili go okiełznać. Za udział w spółce Artek i Mirek zażądali od Zbyszka 10 tysięcy niemieckich marek. To były ogromne pieniądze. Wtedy.

Wszedł w to i żeby spłacić należności, zasuwał na trzech etatach: w "Artimie", na WSP, która niebawem stała się Uniwersytetem Opolskim, oraz w studium języka polskiego dla cudzoziemców.
Dla naukowców z WSP stał się czarną owcą. Gdy w 1996 z UO wyruszyła pielgrzymka do papieża do Rzymu, cały autokar dworował sobie z pana Zbyszka. "Te, biznesmen", "te, kapitalista", "te, forsiasty"...

- Oni mi mieli za złe, że wszedłem w biznes i nie robię habilitacji - wspomina prezes. - Myśleli, że to same kokosy. A dla mnie ten '96 rok był najgorszy. Cóż z tego, że byłem wiceprezesem i współwłaścicielem spółki, skoro po uszy tonąłem w długach. Wydzielałem dzieciom jedzenie, problem był, żeby kupić kilka bananów. Jak w '98 córka wychodziła za mąż, nie za bardzo stać mnie było na wesele. No, ale potem nagle złapaliśmy oddech. Ja spłaciłem swoje udziały, zostałem prezesem i zacząłem żyć. W wieku 49 lat.

Milioner w M-5???
Tamto zmęczenie spod Lublińca wzięło się z przepracowania. Bo jest jak? Pobudka o 6 rano, wyjście do pracy, a potem 12 godzin roboty. W domu nie chce się już nic. Dodatkowo dwa dni w tygodniu poświęcone na wyjazd do Warszawy, gdzie trzeba pilnować spraw związanych z "Partnerem XXI". Wyjazdy bez noclegu w stolicy. Dwa razy w tygodniu prezes wstaje o 3 rano, kładzie się o 23.

Był mały kłopot z dopasowaniem jego osoby do cyklu "Opolscy milionerzy". Bo co to za milioner, który mieszka w normalnym spółdzielczym mieszkaniu o powierzchni 86 metrów? Za PRL taki metraż zwalał z nóg, ale dziś?

Mówi: - Koledzy z branży kupują sobie samochody z wodotryskiem, stawiają nie domy, ale pałace, a ja...? Mnie to wszystko nie jest potrzebne. Dla mnie jest ważne, aby dzieci były zdrowe i wykształcone.

I mimo że żona nalega, prezes nadal nie stawia domu, lecz mieszka razem z synami bliźniakami w normalnym poczciwym bloku, tyle że niskim, więc nie łomocze w nim winda.
To może prestiż firmy i osoby uzewnętrznia się w samochodach prezesa? Pudło! Normalna toyota avensis bez przesadnego wypasu.

- Wystarczy, że auto ma 150 koni, żeby można wyprzedzać tiry na polskich drogach - mówi prezes. - No, ma być bezpieczne.

Wcześniej zrobił milion kilometrów na służbowym daewoo espero i trochę na oplu vectrze, do dnia, kiedy ten zapalił się na autostradzie przy 140 kilometrach na godzinę.

Proszę prezesa, aby dla dobra narracji powiedział, że kupi sobie kiedyś mercedesa. A on powiada:

- Nigdy! Nie jestem szpanerem. Tak samo powiedział mi mechanik, gdy naprawiał mi syrenkę: jak chce pan dobre auto, to se pan kup mercedesa.
Ta syrenka to była esencja PRL-owskiego dobrobytu i stosunków społecznych.
Prezes wpłacił na nią zaliczkę w 1977 roku. Stać go było, ale nie dlatego, że zasuwał na uczelni, ale że tato był zamożnym rolnikiem na ziemiach odzyskanych. Auto można było odebrać już po trzech latach. Już, bo na ogół terminy były pięcioletnie. W pierwszym tygodniu pan Zbigniew był w stacji diagnostycznej aż 4 razy i wymieniono mu połowę części, które były pod maską. Ale i tak niebawem syrena była ciągnięta na holu od Wrocławia i zostawiła na autostradzie pół podwozia. Takie zdarzenia się pamięta, ale one uczą pokory. I skromności.
Co jeszcze tego uczy? Dzieciństwo.

Żniwa tu, żniwa tam
Mówi: - Pochodzę z Radoniowa koło Lubomierza w Jeleniogórskiem. Mój ojciec jest z Tarnopola, szedł z Drugą Armią, osiedlił się na ziemiach zachodnich, wziął gospodarstwo, największe we wsi. Ta wieś była tajna, nawet jej nie było na mapie, bo tam była kopalnia rudy uranu. Ludzie, którzy w niej pracowali, umierali w wieku 30 lat. W 1968 poszedłem na studia do Opola. Filologia polska. Zwabił mnie festiwal piosenki, to był wtedy naprawdę silny magnes. Byłem drugą osobą we wsi, która poszła na studia.
Ojciec pana Zbigniewa, choć dumny, nie był zadowolony z wyboru syna. Wiadomo: jak ktoś już idzie na studia do miasta, to nie wraca. A tu taka gospodarka do odziedziczenia.

Do liceum pan Zbyszek dojeżdżał do Lubomierza rowerem. Tam było liceum pedagogiczne, które dzięki przedwojennym nauczycielom z Kresów trzymało wysoki poziom.

- Właściwie wszystko, co przerabiałem na WSP, wiedziałem już z liceum - mówi prezes.

Gdy zdał egzaminy, dostał zaproszenie na obóz Związku Młodzieży Wiejskiej w Kotlinie Kłodzkiej. Balowali w ośrodku "Kukułka", gdy obok przejeżdżały czołgi uczestniczące w inwazji na Czechosłowację. Z ZMW, które było nieco przaśne, przeskoczył do Związku Studentów Polskich. Zasiadł w komisji kultury. Studencka Giełda Piosenki, Klub Skrzat, Famy - to były inicjatywy, w których maczał palce. On, prosty chłopak z Radoniowa, gdzie wszyscy zaciągali, bo byli sami swoi, poznał Grechutę, Umer, Jasińskiego, Mroziewicza. Z szefami ważnych teatrów był na ty.

Ale latem...
Ale latem do taty, do mamy i praca przy żniwach. I tak aż do wykopków.
- Potem, jak się ożeniłem, to ustalaliśmy z żoną: najpierw do twoich na żniwa, potem do moich. I tak wyglądały wszystkie moje wakacje. Nawet gdy byłem już doktorem - opowiada.

Pierwsze prawdziwe wakacje miał w 1986, czyli 12 lat po skończeniu studiów.
- Pojechaliśmy pod namioty paczką naukowców z WSP. Do Jastarni. To był mój pierwszy urlop, kiedy wypoczywałem, a nie pracowałem.

Długopis ze strzałką
Teraz urlopy są jak na biznesmena przystało. Tu sobie prezes nie żałuje. Ale dopiero od 1998 roku, kiedy stanął na nogi, kiedy w wieku 49 lat zaczął żyć. Korea, Indie, Chiny, Tybet, RPA, Japonia, Nepal, Meksyk. Olimpiady, mistrzostwa świata, mistrzostwa Europy.

- Gdzie ja, chłopak z Radoniowa, myślałem kiedyś, że zobaczę reprezentację Polski na własne oczy!

A kiedyś z podróżami bywało jak? Wylicza:
- Rok 70 - NRD. Rok 81 - Budapeszt. Rok 82 - Jesenik, żeby kupić podstawowe produkty spożywcze. Rok 83 - staż w Lipsku, tam kupiłem buciki dla dziecka. Byłem przemytnikiem kawy. No i rok 89 - staż we Lwowie.

Jaka jest jego miara współczesnego postępu?

Kiedyś chińskie pióro ze strzałką napełnione atramentem Hero było synonimem luksusu. Dziś jest rupieciem z przeszłości, bo nowoczesne długopisy, którymi handluje prezes, ocierają się o kosmos. Dawniej w samolocie z długopisu wylewał się tusz. Ten, kto wymyślił, jak temu zapobiec, zbił majątek. Majątki zbili też ci, którzy taki niewylewający długopis wyprodukowali, i ci, którzy nim handlują.
Kiedyś jako pracownik naukowy polonistyki stał przed wystawą księgarni i się oblizywał. Choć przecież oferta w PRL była sto razy mniej bogata.

- Dziś mogę sobie nareszcie kupować książki, jakie chcę. Jak wejdę do księgarni, to nie wychodzę.

A co z niej wynosi? Językoznawcze cymesy? Poezję? Literaturę tak piękną, że mucha nie siada?

- Zdziwiłby się pan. To są książki o komunikacji społecznej.
Miłość do języka wywietrzała z prezesowskiej głowy?
- Wie pan, ja się dziś już bardziej czuję ekonomistą i prawnikiem niż polonistą. W latach 80. wykładanie językoznawstwa było dla mnie frajdą, w latach 90. katorgą. Bo kolidowało z biznesem.

Wychodzi na to, że pan doktor Zbigniew Adamiszyn nauczał mnie reguł języka Cyryla i Metodego z frajdą.

Pytany o receptę na dobrą firmę, odpowiada trochę podręcznikowo: dobry towar, przeszkoleni pracownicy, kompleksowa oferta.

No, ale jak ma odpowiadać nauczyciel akademicki nauczający gramatyki opisowej i SCS-u (staro-cerkiewno-słowiański), jak nie podręcznikowo?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska