Zabić Osamę bin Ladena. Tak to było

Tomasz Gdula
Była godzina 0.22 w poniedziałek, gdy nad rezydencję w Abbotabadzie w Pakistanie nadleciały cztery śmigłowce Chinook i Black Hawk. Podczas lądowania jedna z maszyn rozbiła się i o mały włos akcja unicestwienia najgroźniejszego terrorysty wszech czasów nie zakończyłaby się fiaskiem.

W tym momencie napięcie w oddalonym o 11 tysięcy kilometrów Waszyngtonie sięgnęło zenitu. Prezydent Barack Obama w gronie najbliższych współpracowników obserwował akcję na monitorach dzięki kamerom umieszczonym na hełmach żołnierzy. Komandosi z najlepszego, szóstego oddziału elitarnej jednostki Navy SEALS zachowali jednak zimną krew. Tuż po opuszczeniu helikopterów i sforsowaniu wewnętrznych murów posiadłości wysadzili jedną ze ścian domu, by zrealizować rozkaz, który brzmiał: zabić bin Ladena.

Warkot śmigłowców przebudził i zaniepokoił domowników, eksplozja poderwała ich na równe nogi, ale czasu na reakcję mieli bardzo mało. Komandosi przez wyrwę w murze natychmiast wtargnęli do rezydencji z głośnymi bojowymi okrzykami. Na parterze doszło do strzelaniny, w której zginęli dwaj współpracownicy Osamy bin Ladena, w tym jego zaufany kurier, dzięki któremu udało się namierzyć lidera al Kaidy.

Wspomniany kurier mieszkał w Abbotabadzie z bratem, zajmowali pokaźny, wzniesiony w 2005 roku dom, na który - według danych CIA - nie było ich stać. Ten fakt był pierwszą przesłanką do podejrzeń, że w posiadłości mieszka ktoś znacznie zamożniejszy i że być może jest to najbardziej poszukiwany terrorysta świata. Teren wzięto pod obserwację, która wykazała, że mieszkańców rzeczywiście jest więcej, są odizolowani od świata i nawet produkowane w ich domostwie śmieci jako jedyni w okolicy palą, zamiast wyrzucać do kubłów.

Gdy komandosi opanowywali parter budynku obraz z kamer zerwał się i w Białym Domu zaczęło się nerwowe wyczekiwanie na raport z Abbotabadu. Barack Obama nie wiedział nawet, czy Osama bin Laden znajduje się w miejscu wytypowanym przez wywiad jako jego kryjówka.

- Podejrzewaliśmy to na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent, ale pewności nie było - przyznał po akcji Leon Panetta, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej USA.

Wyrok w sypialni

W drodze na pierwsze piętro żołnierze Navy SEALS uśmiercili jeszcze syna terrorysty i w końcu dotarli pod drzwi jego sypialni. Po ich wyważeniu na drodze stanęła im jedna z żon bin Ladena, ponoć terrorysta chciał użyć jej jako żywej tarczy. Kobieta została postrzelona w nogę, a oszołomiony terrorysta cofnął się w kierunku łóżka. Tam jeden z komandosów oddał w jego kierunku dwa strzały, trafiając wprost w głowę. Pozbawiony broni 54-letni bin Laden nie miał żadnych szans.

- Jeśli to była egzekucja wykonana z zimną krwią, to musi budzić pewne wątpliwości. Amerykanie, strzelając do bezbronnego człowieka, zachowaliby się jak terroryści - komentuje gen. Roman Polko, były dowódca Jednostki Specjalnej Grom.

Sposób uśmiercenia bin Ladena budzi wiele kontrowersji. Szczególnie chętnie mówią o nich politycy niechętni Stanom Zjednoczonym i przedstawiciele organizacji walczących o prawa człowieka. Zupełnie inaczej na tę sprawę patrzy prof. Szewach Weiss, były ambasador Izraela w Polsce.

- Śmierć człowieka jest zawsze tragedią, ale tu mówimy o osobie, która z wyrachowaniem i zimną krwią uśmierciła tysiące niewinnych osób - przypomina profesor.

Anonimowi przedstawiciele Pentagonu i oddziału SEALS przyznają, że atak na rezydencję bin Ladena odbywał się w konkretnym celu: uśmiercenia, a nie pojmania terrorysty. Amerykanie obawiali się, że ewentualny proces sądowy stałby się dla lidera Al-Kaidy okazją do głoszenia propagandy przed całym światem, dając mu możliwość nawoływania do przemocy, a nawet przekazywania instrukcji co do kolejnych krwawych zamachów.

Sojusznik Ameryki

Osama bin Laden urodził się w 1957 roku jako syn jednego z najbogatszych przedsiębiorców budowlanych w Arabii Saudyjskiej. Odziedziczył po ojcu ogromny, liczony w dziesiątkach milionów dolarów majątek, ale luksusowe życie go nie interesowało.

Od najmłodszych lat był gorliwym muzułmaninem, chodził do elitarnej szkoły dla wahabitów (najbardziej radykalnych wyznawców islamu) i chciał zostać mudżahedinem - wojownikiem Allaha. W wieku 22 lat zrealizował to marzenie, wstępując w szeregi partyzantów afgańskich, walczących z sowiecką agresją.

Szybko zaangażował się w tworzenie obozów szkoleniowych dla bojowników i zbierał fundusze na potrzeby mudżahedinów. Pozyskiwał je nie tylko w rodzinnej Arabii Saudyjskiej, ale także od CIA, która wspierała antysowiecką walkę Afgańczyków. Najważniejsza okazała się jednak siatka współpracowników, którą bin Laden stworzył wtedy w krajach muzułmańskich.

To ona stała się "al Kaidą" czyli w dosłownym znaczeniu "bazą" przyszłej globalnej organizacji terrorystycznej o tej samej nazwie.

W 1990 roku po inwazji Iraku na Kuwejt bin Laden sprzeciwił się wsparciu, jakiego Arabia Saudyjska udzieliła Ameryce przeciwko innemu islamskiemu państwu, Irakowi. Osama wystąpił wtedy otwarcie przeciw saudyjskiej rodzinie królewskiej, co przypłacił wygnaniem. Po ucieczce do Sudanu w 1991 roku zaczął tworzyć obozy szkoleniowe Al-Kaidy, werbując do nich rozsianych po świecie islamskich terrorystów. W finansowaniu obozów pomagały m.in. władze Iranu.

Od WTC do WTC

Na efekty nie trzeba było długo czekać. 26 lutego 1993 roku terroryści postanowili uderzyć w serce "amerykańskiej zgnilizny", jak określali Światowe Centrum Handlu (Word Trade Center) w Nowym Jorku.

W tym celu użyli wypełnionej ponad półtonowym ładunkiem wybuchowym furgonetki, która została zaparkowana na podziemnym parkingu u podnóża Północnej Wieży WTC. W wyniku potężnej eksplozji rany odniosło ponad tysiąc osób i tylko cudem liczba śmiertelnych ofiar wyniosła zaledwie sześć.

Ten zamach był szokiem dla Ameryki, ale potraktowano go jako jednostkowy incydent. W tym błogim przekonaniu Amerykanie żyli przez kolejne kilka lat. 25 czerwca 1996 roku Al-Kaida ponownie dała o sobie znać, uśmiercając 19 amerykańskich żołnierzy w saudyjskim mieście Al Khobar. Zamach miał skłonić wojska USA do opuszczenia ojczyzny bin Ladena i zerwania sojuszu z Arabią.

Ostatecznie o tym, że bin Laden jest śmiertelnym wrogiem Ameryki, świat przekonał się 7 sierpnia 1998 roku. W zamachach na amerykańskie ambasady w Kenii i Tanzanii śmierć poniosły wtedy 224 osoby. Nawet to nie skłoniło jednak CIA do wytropienia bin Ladena za wszelką cenę, gdyż rząd w Waszyngtonie łudził się, iż obywatele USA są zagrożeni w krajach z zasady niebezpiecznych, lecz w ojczyźnie nic im nie grozi.

Kres tej ułudzie położył najczarniejszy dotychczas dzień w światowych zmaganiach z terroryzmem - 11 września 2001. Po wielu miesiącach przygotowań grupa licząca łącznie 19 zamachowców porwała cztery pasażerskie samoloty. Dwa z nich wbiły się w wieże WTC, doprowadzając do ich unicestwienia, jeden uderzył w budynek Pentagonu (siedziba resortu obrony USA) w Waszyngtonie, a ostatni, którego celem prawdopodobnie był Biały Dom, rozbił się na polu w stanie Pensylwania dzięki bohaterskiej postawie pasażerów.

Postanowili oni odbić maszynę z rąk terrorystów, gdy drogą telefoniczną dowiedzieli się od rodzin o atakach na wieże nowojorskiego WTC.
Ten czarny wtorek przyniósł łącznie 2999 ofiar, nie licząc porywaczy.

Polowania na Osamę

Po wydarzeniach 11 września prezydent George Bush wydał rozkaz schwytania Osamy bin Ladena, który ukrywał się w jaskiniach Tora Bora na pograniczu Afganistanu i Pakistanu. Mimo wielomilionowych nagród za informacje o terroryście, a nawet faktu, że amerykańscy żołnierze co najmniej raz na przełomie roku 2001 i 2002 znajdowali się zaledwie kilkaset metrów od kryjówki bin Ladena, zawsze udawało mu się umknąć dzięki pomocy skorumpowanych przedstawicieli władz afgańskich lub wywiadu pakistańskiego.

Od niemal dziesięciu lat bin Laden skutecznie się ukrywał, ale - jak podejrzewano - udawało mu się to dzięki przebywaniu w trudno dostępnych górach. Tymczasem od kilku lat mieszkał zaledwie 50 km od stolicy Pakistanu, w mieście, które jest siedzibą akademii wojskowej, starannie inwigilowanym przez pakistański wywiad. Te fakty rzucają poważny cień na reputację Pakistanu jako kraju chcącego uchodzić za sojusznika Zachodu w walce z terroryzmem.

Niech go morze pochłonie

Po zastrzeleniu lidera Al-Kaidy amerykańscy komandosi zabrali jego ciało do śmigłowca i odlecieli. Cała akcja trwała ok. 40 minut. Kilka godzin później przy pomocy próbek DNA pobranych od członków jego licznej rodziny ustalono, że zwłoki na 99,9 procent należały do słynnego terrorysty.

Gdy nadeszło potwierdzenie, prezydent Obama wysłał w tej sprawie oficjalny raport do członków Kongresu, a następnie w telewizyjnym orędziu obwieścił śmierć bin Ladena swoim rodakom i całemu światu.
W tym czasie zwłoki terrorysty były już w morzu, gdzie zdecydowano się je pochować, by grób bin Ladena nie stał się miejscem kultu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska