Zbigniew Kostecki. Czy ja jestem kresowiakiem?

Redakcja
Dr Zbigniew Kostecki przy planszy prezentującej prof. Władysława Dobrzanieckiego, z którym na Wzgórzach Wuleckich został rozstrzelany ojciec pana Zbigniewa.
Dr Zbigniew Kostecki przy planszy prezentującej prof. Władysława Dobrzanieckiego, z którym na Wzgórzach Wuleckich został rozstrzelany ojciec pana Zbigniewa. Paweł Stauffer
Rozmowa z dr. Zbigniewem Kosteckim, byłym prezesem Kongresu Polonii Niemieckiej, kresowiakiem, uczestnikiem opolskiej konferencji "Kresowianie na świecie"

- Jak to jest żyć w ojczyźnie morderców swojego ojca?
- Mocno pan zaczyna.

- Bo mnie zaintrygowały pańskie łzy podczas wystąpienia, ale i jedna z plansz towarzyszącej konferencji wystawy o mordzie na profesorach lwowskich w 1941 roku. Tam jest zdjęcie prof. Władysława Dobrzanieckiego i notatka, że razem z nim został rozstrzelany Eugeniusz Kostecki, lat 36, mąż gospodyni profesora. To był pana ojciec, a pan jest jego pogrobowcem. I zaraz potem czytam, że prawie od 40 lat mieszka pan w Niemczech i reprezentuje tamtejsze środowiska kresowe. Filmowa historia.
- Zacznijmy od łez. Wzruszyłem się, bo zawsze ilekroć mowa o Lwowie i tamtych wydarzeniach, to się wzruszam. Nie ma się czego wstydzić. Pan młody, więc może nie zrozumieć.

- Nie taki znowu młody, a po mieczu mam korzenie lwowskie. Doskonale rozumiem.

- A co do mojego ojca, to tak, jestem pogrobowcem Eugeniusza Kosteckiego, skromnego szewca ze Lwowa, który miał to nieszczęście, że feralnego dnia 3 lipca 1941 roku przyszedł do mojej mamy, która była gospodynią profesora Dobrzanieckiego. A zaraz potem przyszedł po wszystkich specjalny oddział hitlerowskiej policji. Ja też tam byłem, w brzuchu matki, za dwa miesiące miałem przyjść na świat.

- To była zbrodnia znana pod nazwą mordu na Wzgórzach Wuleckich. One się znajdują pod Lwowem. Niemcy zastrzelili wtedy 21 wybitnych profesorów uczelni lwowskich i kilkanaście przypadkowych osób, w tym pisarza i lekarza, Tadeusza Boya - Żeleńskiego.

- To było coś potwornego. Elita elit jednego z najciekawszych miast Polski poniżona i rozstrzelana. Z dzisiejszego punktu widzenia rzecz niewyobrażalna. Proszę sobie wyobrazić, że dziś ktoś chodzi po domach i odbiera psy. I potem je zgania za miasto i zabija. Europa zatrzęsłaby się w posadach. A tam zabito ludzi, najlepszych z najlepszych.

- Ale dlaczego też szewca?
- To było tak. Moja matka była gospodynią u wybitnego profesora chirurgii Władysława Dobrzanieckiego. On był starym kawalerem, miał 44 lata, mieszkał w we wspaniałym 8-pokojowym mieszkaniu. Klasa, styl. Tamtego dnia był u niego w gościach przyjaciel, mecenas Tadeusz Tapkowski, doktor praw. Moja matka, jak już powiedziałem, była gospodynią, ojciec przyszedł po nią, albo w odwiedziny. No i wpadła niemiecka policja i chciała zabrać wszystkich, bo taki był rozkaz. Moja matka była w siódmym miesiącu ciąży. Gestapowiec, który nadzorował żołnierzy, zmiękł na widok brzucha. Moja żona też jest w ciąży, powiedział do matki i kazał się ukryć. A mężczyzn wywieziono. Nazajutrz, na Wzgórzach Wuleckich, dokonano rozdziału: służba na lewo, profesorowie na prawo. Mój ojciec nie znał niemieckiego, wzięto go za profesora, może był za dobrze ubrany. Nie potrafił się wytłumaczyć, nie słuchano go. I tak trafił przed pluton egzekucyjny. Matka dowiedziała się o tym z ust świadków, tych, co ocaleli. Za dwa miesiące przyszedłem na świat i muszę powiedzieć, że ta zbrodnia mnie naznaczyła. Mama od wczesnego dzieciństwa opowiadała mi bez końca o tamtych wydarzeniach, a także o urodzie Lwowa. To bywało nawet dla młodego chłopca męczące. Te ciągłe zachwyty, ochy, achy i wspomnienia.

- Opowiadała o Lwowie? To pan już tam nie mieszkał?
- Ja jestem takim dziwnym Lwowiakiem, który urodził się w tym zacnym mieście, ale nie widział go na oczy aż do 60 roku życia, bo ile może zobaczyć 4-miesięczne niemowlę? Właśnie gdy miałem 4 miesiące mama wyjechała ze mną ze Lwowa. I potem już tylko posuwałem się na Zachód: Łańcut, Kraków, Gliwice, Koźle, Opole, a od 1973 roku Niemcy. Daleko, bo aż nad Renem.

- No i wracamy do początku naszej rozmowy. Uciekł pan do kraju morderców ojca.
- Nie uciekłem, "odmówiłem powrotu do kraju" (śmiech). To była za PRL taka biurokratyczna formułka, jaką określało się tych, którzy wyjechali na zagraniczne wycieczki na Zachód i z nich nie wrócili za żelazną kurtynę. Te wycieczki były tylko pretekstem, bo inaczej nie było możliwości opuścić komunistycznego raju. Wyjechałem jako młody chirurg, miałem 32 lata.

- Dokąd wiódł pański pretekst? - Do Włoch. To była wycieczka do Włoch. Przez Niemcy. Ja wiem, że to paradoks, że w nich osiadłem, ale byłem ciekaw tego kraju, chciałem poznać naród, który wydał morderców ojca. I przez który straciłem swą lwowską ojczyznę. Poza tym tam było wtedy łatwo dla uchodźców z komunizmu. Łatwo też było za oceanem, w USA, Kanadzie, Australii, ale ja nie chciałem opuszczać Europy. Pierwsze wrażenie było pozytywne: to bardzo poukładany kraj. Choć mam świadomość, że to poukładanie objawiło się także przemysłowym gazowaniem ludzi. To, z czym sowieci radzili sobie przy pomocy wódki i nagana, niemiecka maszyna wojenna rozwiązywała w sposób logistycznie perfekcyjny. Ale to duży kraj, wielki naród. Nie jest tak, że tam sami źli ludzie. Więcej jest dobrych, jak wszędzie.

- Ale gdy czasem pił pan piwo w gospodzie i widział starszych od siebie o 20 lat mężczyzn, jak obejmują kufle, to nie miał pan myśli, że kiedyś ich dłonie obejmowały lufy karabinów, które zabiły pana ojca? - Tak, miewałem takie myśli, ale przeszłością nie da się ciągle żyć.

- To dlaczego uczestniczy pan w konferencjach takie jak ta, na której pana poznałem, Kresowianie na świecie, Międzynarodowa Konferencja Naukowa pod patronatem opolskiego marszałka i rektorów dwóch najważniejszych wyższych uczelni. Toż to esencja przeszłości, takie spotkania.- Dlaczego? Zaproszono mnie, a to zaszczyt. No chciałem sobie w końcu odpowiedzieć, czy ja jestem kresowiakiem.

- I jest pan?- Nie.

- Ejże! Żartuje pan?- Poniekąd... Nie jestem kresowiakiem, bo Lwów to nie były przed wojną żadne Kresy. To był sam środek Rzeczpospolitej. Nie tylko w sensie geograficznym, ale i intelektualnym. Tam już sto lat temu była zjednoczona Europa i kultura multi-kulti, ale w wydaniu naturalnym, a nie narzuconym przez polityczną poprawność. Jestem lwowiakiem, ale z samego środka Polski, a nie z jakichś jej obrzeży.

- Ach, w tym sensie. A jak wyglądało pana pierwsze zetknięcie z tym miastem po 60 latach?- To był lipiec 2001 roku. Uroczystości na Wzgórzach Wuleckich. Soczysta zieleń lwowskiego lata. Kwiaty, wieńce, skromny pomnik postawiony bez wiedzy władz Lwowa. Pierwsze spacery po ulicach urzekły mnie niesamowicie. Jako dojrzały człowiek zrozumiałem zachwyty mojej mamy, które mnie w młodości tak męczyły, sam wreszcie mogłem docenić niezwykły urok tego miasta. Architekturę, pejzaże, zaułki, place, placyki, zieleń, pagórki, piękne, choć zaniedbane domy. A te kościoły, dworzec, opera... Miasto jak z bajki, niepowtarzalne. Wiem, co mówię, bo zjeździłem Europę wzdłuż i wszerz.

- A skąd kresowiacy w Niemczech? To mi się jakoś tak mentalnie nie komponuje, mimo że blisko. Co innego Kanada, USA, RPA...- Były trzy fale, którymi oni napływali do Niemiec. Pierwsza to fala tych, których wywieziono podczas wojny na roboty. Albo dlatego, że będąc dziećmi, spodobali się jakiemuś gestapowcowi. Podam przykład mojej pacjentki. Ona wyszła z kina wprost do niemieckiej ciężarówki, pod łapankę. I od razu - do Niemiec na roboty. W 45 przyszli Amerykanie i pytają, co ona chce, do kogo? A ona, że nic nie chce, zostaje. Niemcy mnie przywieźli, to mnie mają, mówi im. I potem z tym powiedzeniem żyła sobie nieźle przez kilkadziesiąt lat. Czegoś jej brakowało, szła do socjalu i mówila: przywieźliście mnie tu w 39-ym, to mnie teraz utrzymujcie. I utrzymywali.
Druga fala kresowiaków to ci, którzy tak jak ja, opuścili Polskę, bo nie dało się żyć pod komunistycznym jarzmem. Ja chciałem być chirurgiem, lekarzem, a nie pacjentem i to na dodatek psychiatryka. A trzecia fala to ci kresowiacy, którzy się wżenili w rodziny z niemieckim pochodzeniem i wyjechali.

- Był pan przez 15 lat prezesem Kongresu Polonii Niemieckiej. Jacy są Polacy w Niemczech. - Panie Zbyszku, mamy tak samo na imię, ale nie wyciągnie mnie pan na takie zwierzenia. Nie dam się wypuścić, aby oceniać swych rodaków za granicą (śmiech). Niech pan pyta innego Zbyszka. Brzezińskiego.

- On chyba słabo poinformowany w sprawach krajowych. Gada, co mu podpowiedzą jedynie słuszne salony.
- To pana zdanie.

- To niech pan mi powie, czy chciałby pan, aby Lwów znów był polski? Jedna atomowa, druga atomowa i wrócimy znów do Lwowa?
- Za późno. Gdyby dziś był plebiscyt, czy Lwów ma wrócić do Polski, głosowałbym na NIE. Tysiące młodych Ukraińców spacerujących przed lwowskim teatrem, pełne kawiarnie, chyboczące się po nierównych torach tramwaje, ta lwowska atmosfera nie należy już do nas. To już inny świat. A nasz świat to już historia. Ale to, że straciliśmy Kresy bezpowrotnie, nie znaczy, że mamy zapomnieć o tamtych miastach i ludziach. Pamięć o Kresach powinna być wieczna. Dlatego z taką radością powitałem świeżą nagrodę im. Kazimierza Moczarskiego za najlepszą książkę historyczną roku dla Dieter Schenka za "Noc morderców", rzecz o kaźni profesorów lwowskich, w której zginął także mój ojciec. Schenk jest synem gestapowca, a jego książka to osobiste odkupienie własnego synowskiego wstydu za ojca. Wielka rzecz. Wielki człowiek!

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska