Dlaczego zastrzelono
Antoniego L.?
13 stycznia 2000 roku tuż przed ósmą rano dyżurny komendy w Brzegu otrzymał telefonicznie informację, że w kotłowni Banku Spółdzielczego w Łosiowie znaleziono martwego palacza. Mężczyznę ktoś zastrzelił.
- Antoni L. w tym dniu jak zwykle około godziny 5.50 wyjechał rowerem z domu do banku - opowiada oficer prowadzący sprawę. - Dołożył koksu do pieca i poszedł do budynku Wojewódzkiego Ośrodka Doradztwa Rolniczego, aby otworzyć drzwi wejściowe i wyłączyć alarm. To były jego normalne, codzienne obowiązki.
Palacz został zaatakowany, gdy wrócił do kotłowni. Ktoś strzelił do niego, trafiając w okolice serca, a potem przeciągnął do drugiego pomieszczenia i strzelił drugi raz, tym razem w głowę. Potem zabójca zatarł miotłą ślady, zgasił światło, a zabranymi palaczowi kluczami zamknął kotłownię. Wcześniej wprowadził do niej rower zamordowanego.
Największym problemem, na jaki natknęli się prowadzący tę sprawę, był brak motywu. Początkowo przyjęto wersję, że zabójstwo palacza mogło mieć związek z próbą napadu na bank. Antoni L. dysponował bowiem kluczami od wejścia do banku. Wersja ta jednak szybko upadła, bo klucze znaleziono na miejscu, a nic nie wskazywało na to, by przed śmiercią Antoni L. był torturowany w celu wydobycia jakichś informacji dotyczących możliwości wejścia do banku.
Odpadał także motyw osobisty. Po przesłuchaniu dziesiątek osób policjanci nie natknęli się na najmniejszy nawet ślad świadczący o tym, by zabity miał jakiekolwiek problemy tego typu. Był przykładnym mężem i ojcem, bez nałogów i bez długów. Jego rodzina była normalna i spokojna, bez żadnych patologii czy tajemnic.
- Podczas śledztwa dość dziwnie zachowywał się dyrektor banku, który wyraźnie dawał odczuć, że nie lubi policji - wspomina prowadzący sprawę. - Sam rozmawiał z nami niechętnie i zabronił kontaktów z policją pracownikom banku. Oprócz tego dziwnego zachowania niczego jednak dyrektorowi nie można było zarzucić.
Policji udało się ustalić, że mniej więcej w czasie, kiedy zginął Antoni L., w okolicy banku widziano kilka samochodów. Do prawie wszystkich właścicieli dotarto i wykluczono jakikolwiek ich związek z tragedią. Jeden ze świadków widział jednak także jakiegoś brązowego, bordowego lub czerwonego opla kadeta (typ "łezka") zaparkowanego około 50 metrów od banku. W aucie siedziało kilku mężczyzn, ale świadek nie był w stanie z dużej odległości dostrzec ich twarzy. Poza tym było wtedy ciemno.
Pojawił się także wątek tajemniczego wysokiego mężczyzny w długim, czarnym płaszczu idącego od strony zaplecza banku w kierunku uliczki, którą mógł dotrzeć do zaparkowanego opla lub na przystanek autobusowy. Policjanci odnaleźli również świadka, który w pobliżu banku słyszał nad ranem głosy dwóch mężczyzn, ale ich nie widział. Te bardzo niewyraźne tropy były praktycznie jedynymi, jakie udało się policji ustalić. Nie wiadomo nawet, z jakiej broni zastrzelono Antoniego L. Znany jest tylko kaliber pocisku - 9 mm.
Na niewiele zdał się także nakręcony w Łosiowie i wyemitowany w maju tego roku w "Polsacie" program "Telewizyjne biuro śledcze". Policja do dzisiaj nie otrzymała ani jednej informacji mogącej choć trochę pomóc w rozwiązaniu zagadki śmierci Antoniego L.
Czas zatarł ślady
O ile w przypadku palacza z Łosiowa nie wiadomo, ani dlaczego został ona zamordowany, ani tym bardziej, kto mógł być jego zabójcą, o tyle śmierć 23-letniej studentki z Nysy jest mniejszą zagadką, choć morderca młodej kobiety nadal chodzi na wolności.
Joanna M. była studentką zaoczną I roku ekonomii w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Mieszkała w Nysie z mężem i kilkuletnią córeczką, a do Opola przyjeżdżała na weekendowe zjazdy co drugi tydzień i nocowała wtedy u rodziny w Opolu.
W niedzielę 23 maja 1993 roku Joanna miała po wykładach wrócić do domu w Nysie około czternastej. Nie wróciła, a kiedy po kilku dniach i sprawdzeniu wszystkich krewnych okazało się, że nikt jej nie widział, mąż zawiadomił policję.
Szybko udało się ustalić, że kobieta często wracała do Nysy, korzystając z "okazji" łapanych na ulicy Wrocławskiej. W tamtą niedzielę, gdy zniknęła, także widziano ją około godziny 10.00 w pobliżu przystanku obok gmachu ZUS-u.
- Pamiętam, że na podstawie obserwacji okolic przystanku wytypowaliśmy kilkadziesiąt osób, które w czasie weekendów, podobnie jak Joanna M., łapały tam "stopa" - mówi były policjant, który prowadził tę sprawę. - Niestety, nie udało się znaleźć nikogo, kto widziałby, do jakiego auta wsiadła.
Okolice wokół trasy wylotowej z miasta przeczesało 120 policjantów. Jeszcze raz sprawdzano rodzinę Joanny M. Nie natrafiono na żaden ślad.
Policjanci prowadzący sprawę sprawdzili alibi wszystkich mężczyzn, którzy w przeszłości byli karani za gwałty, oraz wszystkich tych, którzy w czasie, gdy zaginęła Joanna M., wyszli akurat z więzienia w Opolu i Nysie.
Sprawdzono także wszystkie lombardy, czy w którymś z nich nie pojawił się charakterystyczny przenośny komputerek marki "Atari-Portfolio", który kobieta miała przy sobie w dniu zaginięcia. Nigdzie nikt takiego przedmiotu nie zastawił.
Pojawiła się także wersja, że Joanna mogła wstąpić do sekty "Niebo" Bogdana Kacmajora. Do sekty tej dało się w tamtym czasie wciągnąć wielu mieszkańców rejonu Nysy i Otmuchowa, wśród których byli między innymi znajomi Joanny z harcerstwa.
- Byłem w Majdanie Kozłowieckim koło Lubartowa, gdzie znajdowała się główna siedziba tych fanatyków - wspomina były oficer. - To, co tam zobaczyłem, zrobiło na mnie wstrząsające wrażenie, ale ze stuprocentową pewnością stwierdziliśmy, że nasza zaginiona nie miała z tamtym miejscem nic wspólnego.
Po sprawdzeniu wszelkich możliwych tropów sprawa zaginięcia Joanny M. została przez prokuraturę umorzona i w połowie września 1993 roku trafiła na półkę.
Najczarniejszy ze scenariuszy potwierdził się dopiero ponad pół roku później. 5 kwietnia 1994 roku dwóch kilkunastoletnich chłopców podczas zbierania grzybów w lasku bierkowickim, pomiędzy Sławicami a Karczowem (tuż obok dzisiejszej obwodnicy), dokonało makabrycznego odkrycia. Pod ściętymi i uschniętymi gałęziami jodły leżał szkielet, a wokół rozrzucone były resztki odzieży. Na podstawie między innymi biżuterii i ubrania ustalono, że mogą to być szczątki zaginionej studentki z Nysy. Teczka ze sprawą Joanny M. została zdjęta z półki i ruszyła na nowo.
- Nie było raczej wątpliwości, że mamy do czynienia z morderstwem na tle seksualnym, choć stan zwłok wykluczał dokonanie dokładnych ustaleń - mówi były policjant. - Opracowany został portret psychologiczny sprawcy, sprawdziliśmy ponownie znanych nam już gwałcicieli i wytypowaliśmy trzech mężczyzn, wśród których mógł być zabójca, po czym zaczęliśmy rozliczać każdego z nich.
Już po odnalezieniu zwłok studentki doszło w Opolu do dwóch prób zgwałcenia autostopowiczek. Kierowca żółtego małego fiata zabierał przygodne kobiety w rejonie, gdzie po raz ostatni widziano Joannę M.
Raz były to dwie młode mieszkanki Nysy, które mężczyzna próbował zgwałcić w okolicy Wrzosek, ale dziewczyny zdołały mu uciec. W drugim przypadku nie wiadomo dokładnie, kim była napastowana kobieta. Uciekła przed gwałcicielem, pozostawiając po sobie w aucie tylko części garderoby i jeden but. Kierowca małego fiata wpadł, gdy gonił drugą ofiarę. Okazało się, że jest to... policjant jednego z opolskich komisariatów.
- Wszystko pasowało - facet bywał agresywny wobec kobiet i wiele razy wyjeżdżał z domu "maluchem", mówiąc żonie, że ma służbę, co było kłamstwem - wspomina dawny oficer. - W śledztwie został rozpoznany przez dwie dziewczyny, które próbował zgwałcić w rejonie Wrzosek. Dostał za to kilka lat odsiadki, ale niestety, nie udało się powiązać go ze sprawą Joanny. Szukanie jakichś śladów w jego samochodzie po tak długim okresie od tamtych wydarzeń niczego nie dało. Za każdym razem, gdy jadąc obwodnicą, przejeżdżam obok tego lasku, staje mi przed oczami Joanna i wraca złość, że nie udało nam się przygwoździć zabójcy.
Zginęła dla 200 złotych
W sierpniu 1996 roku w jednym z mieszkań przy ulicy Krakowskiej w Opolu zostało znalezione ciało 87-letniej Marianny K. Zwłoki leżały w wannie i były już w stanie rozkładu.
Początkowo wszystko wyglądało na to, że staruszka zmarła w sposób naturalny. Była wprawdzie w ubraniu, ale śledczy przyjęli wersję, że mogła zasłabnąć i wpaść do wanny. Mieszkanie było zamknięte i nie było w nim jakichkolwiek śladów plądrowania ani walki. Dopiero podczas sekcji zwłok odkryto, że na szyi Marianny K. jest zaciśnięta firanka z zawiązanymi dwoma węzłami. Kobieta miała też złamanych sześć żeber i zmiażdżoną krtań.
Policjanci znaleźli w mieszkaniu pamiętniki pisane przez lokatorkę od kilkunastu lat. Ostatni zapisek pochodził z 28 maja 1996 roku, czyli 3 miesiące przed znalezieniem ciała. Na podstawie znalezionych rachunków ustalono, że jeszcze dzień później Marianna K. opłaciła czynsz.
- Pod podszewką torebki znalezionej w mieszkaniu odkryliśmy dwa pakiety pieniędzy pochodzących z emerytury - wspomina Andrzej Hordyjewski, szef Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Opolu. - W jednym było 900, a w drugim 500 złotych. Jak ustaliliśmy, brakowało około 200 złotych, które powinny być w portmonetce. I prawdopodobnie właśnie dla tych 200 złotych kobieta została zamordowana.
W pamiętnikach Marianny K. policjanci prowadzący sprawę natknęli się na postać niejakiego H., który zajmował się naprawianiem telewizorów. Trochę trwało, zanim udało się ustalić, że mężczyzna wcale nie nazywał się H. i mieszkał w tym samym budynku, nad Marianną K. Kiedy wreszcie go znaleziono, potwierdziło się, że jego odciski palców znajdują się w mieszkaniu. Mężczyzna był tym bardziej podejrzany, że mniej więcej w czasie, kiedy zginęła Marianna K., wyprowadził się do sąsiedniego województwa.
- Wydawało nam się, że mamy sukces, ale radość był przedwczesna - opowiada naczelnik Hordyjewski. - Odciski wprawdzie były, ale znajdowały się głównie na telewizorze, a on faktycznie go naprawiał, więc nic dziwnego, że pozostawił ślady.
Drugim tropem byli kloszardzi, którzy pomieszkiwali na strychu kamienicy. Wersja była jednak bardzo słaba, bo staruszka była osobą bardzo nieufną i raczej nie otwierała obcym, a poza tym żadnego z odcisków znalezionych na poddaszu nie znaleziono w mieszaniu zmarłej.
- Do dzisiaj nie wiadomo, kto zabił Mariannę K., a teczka z jej sprawą trafiła do archiwum - kończy Andrzej Hordyjewski. - Przeczucie, że zrobił to właśnie ten mechanik od telewizorów, to jeszcze za mało, żeby go zamknąć. Kto wie, może jednak po latach znajdzie się jakiś świadek, który pomoże nam rozwikłać tę zagadkę...
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?