Do stracenia mieli niewiele. Typowa śląska chata sprzed 150 lat to ciasna parterówka zbudowana z drewna lub gliny, z dachem pokrytym słomą. Kto gnieździł się w takich warunkach, a przed domem miał skrawek ziemi, mógł mówić o szczęściu. Był bowiem w znacznie lepszej sytuacji od "komorników", czyli rzeszy ludzi wynajmujących ciasną komorę, którzy w zamian za dach nad głową musieli pracować całymi dniami na rzecz właściciela chałupy.
- Sytuacji na Śląsku nie poprawiła eksplozja demograficzna, jaką odnotowano w połowie XIX wieku - mówi Piotr Smykała, znawca lokalnej historii i autor książek o ziemi strzeleckiej. - Normą stało się, że nawet biedne małżeństwa miały co najmniej piątkę dzieci. Pociechy szybko dorastały, a potem okazywało się, że nie mają gdzie się podziać ani z czego żyć.
Na domiar złego przez Śląsk przetoczyły się epidemie duru brzusznego i cholery, natomiast władze rejencji opolskiej nie wiedziały, jak leczyć te choroby. Ograniczono się do wydania instrukcji:
"Cholera jest chorobą, która, jak wiadomo, zwyczajnie daje się poznać przez wymioty i biegunkę, (...) nieprzyjemne uczucie w dołku serca, przez oziębłość członków, konwulsje i bóle, wielką słabość i tęsknotę."
Trudy życia w takich warunkach sprawiły, że wielu zdecydowało się uciekać z tych stron do lepszego miejsca na ziemi. Władze pruskie długo zastanawiały się, jak rozwiązać problem biednego i przeludnionego Śląska. W końcu zdecydowano, że trzeba dać ludziom wolną rękę i znieść zakaz opuszczania rodzinnych stron. Był 7 maja 1853 roku, kiedy wprowadzono w życie przepisy pozwalające ludziom na wyjazdy (po uzyskaniu zgody władzy, która nie robiła jednak problemów). Zapoczątkowało to potężną falę emigracji. Z samego powiatu strzeleckiego tylko w ciągu roku wyjechało aż 378 osób. Rok później kolejnych 461 mieszkańców. Szacuje się, że w ciągu zaledwie 10 lat swoje domy opuściło około 7-8 tys. Ślązaków.
Bilet jak przepustka do raju
Żeby zdobyć pieniądze na podróż, ludzie stawiali wszystko na jedną kartę. Sprzedawali cały majątek i ruszali w nieznane. Ziemią obiecaną była głównie Ameryka Północna i Południowa, bo na niezamieszkanych terenach mogli tam zajmować tyle ziemi, ile byli w stanie wykarczować i ogrodzić.
- W czasach, w których ziemia miała dla Ślązaków ogromną wartość, wielu wydawało się, że za oceanem czeka na nich raj - dodaje Smykała.
Wyjazdy organizowali wtedy głównie pośrednicy (tzw. agenci) - pomagali załatwiać bilety i szereg formalności. Podróże wcale nie należały jednak do bezpiecznych, a niewiedzę podróżników często wykorzystywali oszuści.
Boleśnie przekonały się o tym dwie rodziny ze Staniszcz Małych pod Strzelcami, które padły ofiarą nieuczciwego agenta. Antoni Waclawczyk wraz z małżonką i piątką dzieci oraz Jakub Drees z czteroosobową rodziną mieli dotrzeć do Teksasu. Ich podróż do Ameryki zaplanowana była z Bremy w północnych Niemczech, gdzie czekał zacumowany statek. Umowa z pośrednikiem była taka, że obie rodziny docierają do portu na własny koszt, a rejs przez ocean opłaca im francuski właściciel ziemski, dla którego mieli później pracować w Teksasie. Waclawczykowie i Dreesowie sprzedali swoje skromne majątki i ruszyli w podróż. Gdy dotarli do Bremy, okazało się, że nie mogą wejść na pokład, bo... rejs jednak nie został opłacony. Ponieważ niedoszli emigranci nie mieli przy sobie żadnych pieniędzy (nawet na powrót), musieli przez kilka dni żebrać na ulicy, żeby przeżyć. Ostatecznie zlitował się nad nimi pruski konsul, który z państwowej kasy opłacił im powrotne bilety kolejowe.
Podobnych przypadków było wtedy znacznie więcej. O działalności nieuczciwych agentów informowało m.in. Towarzystwo "Deutsche Gesellschaf", które działało w Nowym Jorku. Odnotowano w tym czasie około 200 oszustw.
Dodatkowym zagrożeniem dla podróżników były bandy rabusiów działające na terenie USA. Bywało, że tworzyli je emigranci, którzy napłynęli w te strony wcześniej (w tym Ślązacy). Wiadomo, że jednym z nich był bandyta Martin Mrohs. Za wielką wodą dołączył do bandy trudniącej się kradzieżami koni. Według ustnych przekazów, zginął podczas próby aresztowania. Inna wersja mówi, że zginął w potyczce, bo stanął w obronie pewnej kobiety.
Wyjazd nielegalny, czyli ucieczka od żony
Pruskie przepisy emigracyjne precyzowały, że obywatele przed opuszczeniem kraju mieli rozliczyć się z państwem i uregulować wszystkie zobowiązania. Zdecydowana większość emigrantów załatwiała formalności, a wyjazdy odbywały się legalnie. Zdarzały się jednak przypadki, że ludzie znikali bez słowa.
Jednym z takich emigrantów był Kasper Gros (zwany także Grosik lub Gross), który mieszkał wraz z żoną i dziećmi w Haraszowskiem (obecnie część Kolonowskiego). Nie potrafił zapewnić rodzinie dobrych warunków do życia, więc przez lata klepali biedę. Pewnego dnia ślad po nim zaginął. Żona Kaspera przez lata szukała swojego męża na własną rękę. Zwracała się o pomoc m.in. do władz rejencji opolskiej, ale bezskutecznie. Po 12 latach poszukiwań straciła nadzieję i zwróciła się do urzędu o uznanie małżonka za zmarłego. Wtedy władze jeszcze raz sprawdziły, co mogło się z nim stać i... przyszła niespodziewana odpowiedź. Konsul pruski w Galvestone w Teksasie namierzył Kaspera Grosa. W liście zza oceanu ujawnił, że poszukiwany brał udział w wojnie secesyjnej: "Jako żołnierz wojsk skonfederowanych, jest zdrowy, dobrze zarabia i lekkomyślnie wydaje pieniądze oraz zamierza przesłać pieniądze żonie na podróż do Teksasu".
Niestety, nie wiadomo, jak skończyła się ta historia i czy żona zdecydowała się dołączyć do nieodpowiedzialnego małżonka.
Nestorzy emigracji
Był jeszcze jeden powód, dla którego po 1853 r. Ślązacy byli gotowi rzucić wszystko i stąd wyjechać - to listy księdza Leopolda Moczygemby, który obiecywał dostatnie życie za wielką wodą. Duchowny wyjechał do Teksasu w wieku 28 lat i niemal od razu rozpoczął zachęcać rodaków do przyjazdu. By przekonać ich, że decyzja o wyjeździe jest dobra, ksiądz mocno podkolorował warunki życia w Teksasie, obiecując przy tym hektary ziemi. Po tym, jak pierwsi emigranci skusili się na przyjazd, okazało się, że ziemi, owszem, jest pod dostatkiem, ale przypomina ona piasek i nie da się jej prawie wcale uprawiać. Dla podróżników oznaczało to lata głodu, a ksiądz o mało nie skończył na szubienicy - emigranci z osady Panna Maria w Teksasie byli na niego tak wściekli, że chcieli powiesić go na drzewie.
Ks. Leopold Moczygemba nie jest jednak jedynym nestorem śląskiej emigracji. Był nim również Sebastian Woś z Siołkowic pod Opolem (nazwisko pisane także Wosch, Wosz), który ściągnął dziesiątki rodzin do Brazylii. Co ciekawe, obaj panowie doskonale się znali, bo chodzili do jednej szkoły w Opolu.
Sebastian Woś pochodził z wielodzietnej rodziny - był jednym z dzięsięciorga dzieci. Na krótko przed maturą został usunięty ze szkoły, rzekomo za głoszenie radykalnych haseł. By uniknąć służby wojskowej, zmienił imię oraz nazwisko i wyjechał do Londynu. Stamtąd, już jako Edward Saporski, wyemigrował dalej, przez Argentynę, do Brazylii. Wiadomo, że imał się tam w zasadzie wszystkiego. Był m.in. nauczycielem, geodetą, a nawet budowniczym torów kolejowych. W Brazylii Saporski osiedlił się w stanie Parana, gdzie ściągnął dziesiątki rodzin spod Opola. Zamieszkali w osadzie Pilarzihno w okolicach Kurytyby. Woś-Saporski przez całe życie uważał się za Polaka. Dlatego będąc na emigracji, był redaktorem w gazecie polskiej w Brazylii.
Aby na saksy
Kolejna, duża fala wyjazdów z ziemi strzeleckiej nastąpiła tuż po I wojnie światowej. Wtedy też ukute zostało popularne określenie o wyjazdach "na saksy". Nazwa pochodzi od landu Saksonia we wschodniej części Niemiec, gdzie Ślązacy dorabiali na polach i gospodarstwach. Wyjazdy na saksy trwały wtedy zazwyczaj pół roku, a przywożona gotówka pozwalała wychodzić ludziom z biedy. Niektórzy, podczas saksów, znaleźli swoją drugą połowę i już nigdy nie wrócili. Tak było choćby w przypadku dwóch sióstr, Katarzyny i Pauliny Grabelus z Krośnicy, które "na saksach" poznały swoich mężów. Podobnych małżeństw za granicą było znacznie więcej. Dlatego, gdy w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia Opolanie zaczęli wyjeżdżać masowo do RFN, starsi mieszkańcy komentowali: "Ale to już było!".
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?