Żeby było jak w domu

Fot. Witold Chojnacki
Karolinka i Mateuszek (na pierwszym planie) oraz 8-miesięczny Dareczek - na rękach pani Zofii - mają radosne dzieciństwo.
Karolinka i Mateuszek (na pierwszym planie) oraz 8-miesięczny Dareczek - na rękach pani Zofii - mają radosne dzieciństwo. Fot. Witold Chojnacki
Tylko raz rozpaczali, oddając dziecko do adopcji. Teraz, choć kochają każde, które do nich trafia, nie płaczą, gdy odchodzi. Cieszą się, że znalazło miłość na zawsze.

Zwyczajne mieszkanie na opolskim osiedlu ZWM. W łazience chodzi pralka. Z kuchni dolatuje muzyka radiowa. Mąż w pracy. Żona przy dzieciach. Niespełna 3-letni Mateuszek pierwszy wita gościa. Śliczny, czarnooki, radosny. Zaraz po nim pojawia się Karolinka, 2,5-letnia uśmiechnięta blondyneczka o wielkich niebieskich oczach. Pani domu na rękach trzyma najmłodszego, 8-miesięcznego Dareczka. Czas na południową drzemkę. Nocniczek, pieluchy, zmiana koszulek. Jeszcze tylko trzeba opuścić rolety w dziecięcym pokoju i już proszę spać. Czwarte łóżeczko zostaje puste. Jeszcze tydzień temu spał w nim Oliś, ale poszedł do adopcji. Jeszcze jedna dziecięca tragedia została zamieniona na szczęście, spokój i bezpieczeństwo.
Od trzech lat Zofia i Ryszard Karpińscy prowadzą pogotowie rodzinne. Małe dzieci trafiają tu z rodzin patologicznych albo prosto ze szpitala po urodzeniu, porzucone przez biologiczne matki. Chodzi o to, żeby nie poszły do instytucji, ale miały prawdziwy dom, czułą opiekę i miłość, zanim znajdą się nowi, kochający już na zawsze, rodzice - adopcyjni lub zastępczy.

Powołanie
Pani Zofia przez ponad 20 lat uczyła historii w szkole podstawowej. Zawsze uwielbiała dzieci. Nawet w wakacje nie potrafiła się z nimi rozstać i pracowała na koloniach. Uważała, że nauczyciel to nie tylko wykładowca przedmiotu, ale też wychowawca i przyjaciel dziecka. Po reformie oświaty coraz mniej w szkolnej instytucji dostrzegała możliwości realizacji tej misji. Zamiast dziecka coraz bardziej liczyły się awanse, papierki, szkolenia.
- Przyszedł moment, że miałam tego dość. Moim powołaniem jest pomoc i opieka nad dziećmi - mówi.
Dwoje własnych już dorosło. Decyzja, by utworzyć w domu przystań dla maluchów, była spontaniczna. Pomysł rzucił syn, wówczas 17-letni. Sam był dzieckiem potrzebującym wyjątkowej opieki (poważna wada serca) i dowodem na to, jakie cuda działa bezgraniczne uczucie i poświęcenie.

Pierwsza miłość
W ciągu trzech lat przez dom Karpińskich przeszło już trzynaścioro dzieci. Dla każdej matki najważniejsza data w życiu jej dziecka to data narodzin.
- Ja pamiętam trzy najważniejsze daty każdego z naszych dzieci: urodzin, przyjścia i odejścia z naszego domu - mówi pani Zofia.
W pogotowiu rodzinnym dziecko może przebywać rok. W wyjątkowych sytuacjach, gdy sprawa jest w toku, sąd rodzinny może wydłużyć jego pobyt o kolejne trzy miesiące. Nieuchronność rozstania z dzieckiem wpisana jest w rodzinne życie Karpińskich.
- Kocham każde - mówi pani Zofia - ale największym szczęściem i spełnieniem jest moment jego odejścia nowej rodziny. Po to jesteśmy, więc nie płaczę, nie tęsknię. Dla nas lekarstwem jest czas i następne dziecko.
Rozpacz była tylko po pierwszym dziecku. Kubuś trafił do nich jako trzydniowy noworodek. Sprawy takich dzieci, zwłaszcza gdy matka szybko zrzeka się praw rodzicielskich albo sąd ją ich pozbawia, trwają krótko, zwykle najwyżej dwa miesiące. Karpińscy wtedy byli jeszcze wolontariuszami w opolskim Katolickim Ośrodku Adopcyjnym. Całe ich życie skupiło się na maluchu. Syn robił mu zdjęcia, córka pisała dziennik Kubusia.
Ale czekała już nowa rodzina. Chciała mieć dziecko na święta Bożego Narodzenia. W szopce, którą przyszli rodzice zrobili na zakończenie szkolenia w ośrodku adopcyjnym, w pustym żłóbku położyli zdjęcie Kubusia. W przeddzień Wigilii Karpińscy odwieźli im maleństwo, żeby spełniło się ich marzenie. Sami nie potrafili świętować. Wtedy jedyny raz w ich domu nie stanęła choinka. Nakryli łóżeczko Kubusia prześcieradłem i wyjechali.
Wiedzieli już jednak, że są gotowi pójść krok dalej - utworzyć pogotowie rodzinne.

Pokochać cudze
Ludziom często wydaje się to niemożliwe, niezrozumiałe. Pokochać cudze dziecko, często trudne, bo z bagażem koszmaru wyniesionego z rodzinnego domu. Koszmaru nieuświadamianego przez małą istotkę, który jednak odzywa się w nocy i każe krzyczeć rozpaczliwie, aż dziecko znajdzie ukojenie w bezpiecznych ramionach opiekuna i przycichnie uśpione spokojnym głosem, jakim nikt wcześniej do niego nie mówił.
- Uczucie przychodzi w naturalny sposób - mówi pani Zofia.
Nie sposób nie pokochać dziecka, z którym się jest 24 godziny na dobę. Przez całe dnie, tygodnie, miesiące. Pierwszy ząbek, pierwszy krok, pierwsze słowo - szczególnie cenne, gdy mówi je prawie 2-letnia dziewczynka, która do tej pory milczała jak zaklęta. Radości mieszają się ze smutkami. Choroby, szpitale, rehabilitacja, wizyty u logopedy, ortopedy, psychologa. Było źle, jest dobrze. Tu nie da się zaprząc jedynie odpowiedzialności, poczucia obowiązku, powinności. Serce nie sługa, topnieje. Jak przy malutkiej Rumunce, Marysi, zabranej z porodówki.
- Proszę zobaczyć, jak śliczna. Nazywaliśmy ją księżniczką - pani Zofia wyciąga pudło ze zdjęciami i błyskawicznie w stosie albumów odnajduje to właściwe.
Każde dziecko ma swój album, dokumentację ważnych chwil. Żeby jego oficjalny życiorys w nowej rodzinie nie zaczynał się w wieku dwóch lat, żeby miało swoje korzenie.
Z tego samego powodu, kiedy Karpińscy idą do szpitala po noworodka, niosą mu nowiutką wyprawkę. Jak w normalnej rodzinie. Te ciuszki oddają potem nowym rodzicom. Żeby nowa matka, jak każda, mogła zachować na pamiątkę pierwszy kaftanik swego dziecka. I żeby mogła mu go pokazać, gdy ono zacznie pytać o swe początki. Tak samo zresztą robią z rzeczami, w których dzieci do nich trafiły. Na przykład Oliś przyszedł do nich kapciach o trzy numery za dużych. Karpińska przed odejściem dziecka wyprała je i oddała adopcyjnym rodzicom. Niech je trzymają, choćby na dnie szafy. Te ubranka często wymownie świadczą o okrutnych warunkach, z których dziecko szczęśliwie zostało wyrwane.
Karpińscy śledzą losy wszystkich swoich podopiecznych. Pamiętają o ich urodzinach, odwiedzają. Tylko jedno dziecko znikło im z oczu. Adoptowała je pewna osoba publiczna, artystka z Krakowa. Ona jedna nie chciała żadnego kontaktu.

Witamina M
Tak się górnolotnie mówi, ale nie ma w tym cienia przesady. Mateuszek jest tego najlepszym dowodem.
Wcześniak zostawiony w szpitalu przez matkę, która uznała, że z nim sobie nie poradzi. Pierwsza diagnoza - czterokończynowe porażenie, prawdopodobnie nie słyszy i nie widzi, potężne wodogłowie, oczopląs. Lekarze byli przekonani, że pozostanie roślinką.
Dla Karpińskich to była miłość od pierwszego wejrzenia. Trudna miłość. Rehabilitacja metodą Voity, inhalacje, odsysanie wydzieliny (osiem razy miał zapalenie płuc), operacje, korowód lekarzy wszelkich specjalności. Ale pod ich czułą opieką z tygodnia na tydzień malec rozkwitał. Dziś, prawie trzyletni, jest pogodnym dzieckiem. Mówi, podśpiewuje piosenki usłyszane w radiu. Jemu jednemu pozwalają otworzyć pianino, bo nie wali rączką w klawiaturę, ale szuka delikatnie dźwięków, które mu się podobają. Ciekawski, wszędzie się wdrapie. Jeszcze nie chodzi, prawdopodobnie czeka go operacja, która zmniejszy napięcie stópek. Lekarze mówią, że stał się cud.
Mateuszek jest pod względem prawnym "czysty", czyli może być adoptowany. Ale nikt go nie chce, bo dokumentacja medyczna, którą dysponuje bank adopcji zagranicznych, przypomina horror, a nikt nie pojawił się, by zobaczyć, jakie dziecko jest naprawdę. Dlatego, gdy minął rok jego pobytu w pogotowiu rodzinnym, Karpińscy stali się dla dziecka rodziną zastępczą. Gdyby nie to, chłopczyk trafiłby do zakładu opieki.
Choć ciężko im myśleć o rozstaniu z chłopcem, Karpińscy wiedzą, że jedyną szansą dla niego jest adopcja zagraniczna. Oboje z mężem są po pięćdziesiątce, a to dziecko zawsze będzie wymagało opieki.
Jeszcze się nie zdarzyło, żeby maluch od Karpińskich trafił do domu dziecka. Kiedy kończy się czas jego pobytu, a sytuacja dziecka jest nieuregulowana, sami interweniują w sądzie, żeby się pospieszył. Najbardziej boją się, że kiedyś to się nie uda. Teraz drżą o Karolinkę i Dareczka. Ich matka, 20-letnia dziewczyna, nie chce zrzec się praw. Woli, żeby dzieci wzięła jej 80-letnia babcia, która już opiekuje się dwójką starszych dzieci. Karpińscy wierzą, że sąd nie zgodzi się na mnożenie absurdów.

2 zł za godzinę
W pogotowiu rodzinnym pracuje się na umowę-zlecenie. Wynagrodzenie to 1500 zł miesięcznie dla jednego z małżonków (drugie musi mieć własne stałe dochody). Do tego dochodzą pieniądze na utrzymanie dziecka - ponad 900 zł.
Karpińskich najbardziej boli, gdy ktoś podejrzewa, że robią to dla pieniędzy.
- Namawiamy do pójścia w nasze ślady, bo takiej pomocy dla dzieci nigdy dosyć - mówi pan Ryszard - ale ze świadomością, że tu stawka wynosi 2 zł za godzinę, a pracuje się na okrągło. Bez weekendów, świąt, urlopów.
Pan Ryszard właśnie kupił nowe łóżeczko turystyczne z podwieszanym materacykiem dla Dareczka. Takiego jeszcze nie mieli, a szykują się do wyjazdu z dziećmi na wakacje. Wszystkie pieniądze dzieci idą na dzieci - ubranka, zabawki, rowerki, jedzenie, kosmetyki, lekarstwa.
Pani Zofia mogłaby opisywać te wszystkie oczywistości związane z prowadzeniem domu - gotowanie, sprzątanie, prasowanie - zwielokrotnione obecnością kilkorga małych dzieci, ale nie chce narzekać.
- Jedyna uciążliwość to fakt, że siedząc w domu przez trzy lata znacznie przytyłam - śmieje się.
Karpińscy grają w totolotka. Gdyby wygrali dużo pieniędzy, kupiliby domek. Wtedy mogliby wziąć więcej dzieci, także starszych i utworzyć rodzinny dom dziecka. Chcieliby patrzeć, jak ich wychowankowie wyrastają na dobrych ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska