Zielona wyspa obiecana

fot. Sławomir Mielnik
Wojciech Wiśniewski wrócił z Irlandii do ojczyzny nie tylko z kapitałem doświadczeń. - Chcę otworzyć w Polsce biznes - mówi.
Wojciech Wiśniewski wrócił z Irlandii do ojczyzny nie tylko z kapitałem doświadczeń. - Chcę otworzyć w Polsce biznes - mówi. fot. Sławomir Mielnik
Wyjeżdżali tam na kilka - zwykle wakacyjnych - miesięcy. Aby dorobić: na czesne czy też do tych marnych polskich 1200 zł na rękę. Mieli zaoszczędzić kasę, jedząc konserwy z przeceny, a potem wrócić bogaci do swego kraju, do małej ojczyzny nad Odrą, do mamy i taty. Taki był plan.

Nie wrócili - ani po miesiącu, ani po wakacjach, nawet po roku. Zielona Wyspa obiecana oczarowała ich perspektywami, socjalem, stylem życia. Kupiła pensją liczona w euro - na którą w Polsce zapracuje tylko wysoki menedżer. Oni zaś pracowali na takie pieniądze w firmie budowlanej, sprzątającej lub w barze. Zielona ziemia obiecana nie zraziła ich nawet małym polskim piekiełkiem, jakie tworzą tam niektórzy rodacy: donosząc, kradnąc, oszukując.
Renata Smolińska z Łosiowa ma trójkę dzieci, i trzy wnuczki. Gdy chce z jednym z potomków zamienić parę słów, gdy tęskni za tym, by zobaczyć, jak rozwijają się maluchy - to siada przed komputerem i włącza skype'a. Albo jedzie na lotnisko, wsiada do samolotu i leci do Irlandii.

- To nie jest szczyt marzeń mamy i babci - przyznaje. - Mieć dzieci i wnuczęta w obcym kraju, tysiące kilometrów stąd. Ale im jest tam łatwiej. A przecież każda mama chce, by jej dzieciom i ich rodzinom się powodziło.

Nie wrócę!
Pierwsza ruszyła na emigrację Ewelina. 19 lat na karku, była tuż po maturze. Niby dorosła, a dziecko przecież. Miała po wakacjach wrócić do Polski i zacząć studia.

Do dziś mieszka w pięknej irlandzkiej letniskowej miejscowości Dungarvan Waterport. Wyszła tam za mąż, urodziła dziecko, kupiła z mężem dom, skończyła szkołę asystenta stomatologii.
Rozwiodła się. Wciąż ma dom i go spłaca. Pracuje.
- Nie wrócę! - mówi.

Córeczka Eweliny ma 3 lata, nosi imię Sophie. Nie Zosia, tyko Sophie. Pięknie mówi po angielsku. Słowa polskie wypowiada z typowym angielskim akcentem. Chodzi do irlandzkiego przedszkola. - Zaledwie na kilka godzin, od 9.00 do południa - mówi Ewelina. - Resztę czasu ja się nią zajmuję, cieszę się macierzyństwem, dbam o rozwój córki. Pracuję na pół etatu - więc mam na to wszystko czas. A pieniądze? Nie, nie brakuje mi ich, chociaż pracuję w niepełnym wymiarze, a w Irlandii wciąż trwa kryzys.

Bo niedawny europejski tygrys gospodarki jest w zapaści, budżet państwa trzeba łatać, powstrzymywać bezrobocie i rosnącą społeczną frustrację.

- Z pracą jest ciężko. Kto ją ma - trzyma się rękami i nogami - mówi Ewelina. - Urzędy socjalne też są mniej hojne i bardziej ostrożne niż niegdyś. Ale uczciwy obywatel, który nie oszukuje socjalnych urzędników i ma pracę choć na kilka godzin dziennie - nie musi się obawiać biedy.
U Eweliny jest tak: ponieważ jest po rozwodzie, pracuje na pół etatu i samotnie wychowuje dziecko - z "socjalu" wypłacany jest jej dodatek na… spłatę kredytu domu, który kupiła wraz z mężem jeszcze za "tłustych" lat. Dodatek wynosi połowę raty. To już Ewelinie wystarczy, by bezpiecznie spłacić drugie pół.
- Bank nie zabiera domu. Po prostu nie chce go! Na rynku nieruchomości panuje teraz koszmarny kryzys, a puste niszczejące mury nie przyniosą bankowi żadnych zysków - mówi Ewelina. - Gdyby banki bankrutowały, to Irlandia już nie wygrzebałaby się z zapaści finansowej. Stworzono więc system, który wspiera obywateli. Skoro obywatel uczciwie płaci podatki państwu, to ono też ma wobec obywatela obowiązki, z których stara się najlepiej wywiązać. Proste?

No, niby tak.
Ewelina dodaje: - Szkoda, że gdy kupowaliśmy dom, nie wykupiliśmy także z mężem specjalnego ubezpieczenia na wypadek kłopotów finansowych - wtedy mogłabym mieć umorzoną znaczną część kredytu.

Szkoła to inwestycja
Mama Eweliny, jako pedagog i niedawno jeszcze dyrektor szkoły, obserwuje irlandzki system kształcenia. - W Polsce produkuje się tylko bezrobotnych magistrów - ocenia.
Na emigracji Ewelina najpierw pracowała - zupełnie bez przygotowania teoretycznego - jako pomoc w gabinecie stomatologicznym. Właściciele gabinetu byli z niej zadowoleni, powierzali jej coraz poważniejsze obowiązki. Ewelina wreszcie zdecydowała, że to będzie jej "job" na całe życie. Zapisała się do szkoły asystentów stomatologów, która trwała 1,5 roku. Czesne wynosiło 2 tysiące euro (razem z opłatami za egzaminy). To była inwestycja we własną przyszłość.
- Opłacało się! Mam nie tylko pracę, ale i dyplom uznawany w całej Unii - mówi.

Nie jest idealnie
Gdy Ewelina wyjechała do Irlandii, w Polsce zostali jej bracia - Adam i Dawid. Teoretycznie byli w lepszej sytuacji od swej młodszej siostry. Mieli pracę w jednej z fabryk samochodów na Dolnym Śląsku.
A w praktyce? Nie wyciągali więcej niż 1300 zł na rękę. Musieli więc dorabiać na fuchach budowlanych. Gdy ma się dwadzieścia lat, pragnienie założenia rodziny oraz prowadzenia normalnego życia - to pensja w wysokości 1300 zł za osiem godzin pracy stoi w jawnej sprzeczności z tymi planami. Podobnie, jak pracowanie na dwa etaty, po 16 godzin dziennie.
- Najpierw w odwiedziny do Eweliny pojechali rodzice - mówi Adam.
Gdy wrócili - mama przyznała: "Tam są perspektywy".

Więc synowie pojechali. Najpierw mieszkali w jednym pokoju, potem wynajęli razem dom, teraz każdy z nich mieszka w oddzielnym domu. Ściągnęli do Irlandii żony, założyli tam rodziny.
- Nie oszukujmy się, pojechaliśmy dla pieniędzy. Nie skończyłem żadnych wielkich szkół, a pracując w jednej firmie, na jednym etacie odłożyłem tyle, że stać mnie było na kupno auta u dilera, wynajmowanie porządnego mieszkania, wakacje w Hiszpanii i we Włoszech. Pojechałem do Budapesztu na Formułę 1 - miałem ochotę pokibicować Kubicy, więc kupiłem bilety - i już - mówi Adam.

Ale, gdy dzwonił do swych kumpli w Polsce - żeby też kupili bilety i pojechali stworzyć polski minifan- klub Kubicy, a przy okazji spotkać się na fajnym męskim wyjeździe - to ci z żalem, ale odmawiali, nie mieli kasy. Wiem, że gdybym został w Polsce, to miałbym podobne dylematy…

Żona pana Adama w Polsce studiowała, a jednocześnie pracowała w firmie ubezpieczeniowej. Gdy wyjechała do Irlandii, zerwała studia (ostatnio podjęła je na nowo, studiuje w systemie internetowym).
- Pracowała w minibarze. Szef - gdy żona zaszła w ciążę - zwolnił ją z pracy pod pozorem kłopotów finansowych firmy i konieczności likwidacji stanowiska. Poszliśmy z tym do sądu, takiego jak w Polsce sąd pracy, i wygraliśmy. Mamy dostać 7,5 tysiąca euro odszkodowania, ale właściciel baru się wciąż odwołuje - opowiada Adam.

Bo Irlandia nie jest idealna.

Socjal śledzi Polaków
- Jeśli pracujesz w niepełnym wymiarze godzin - to zarabiasz 300 euro tygodniowo. Jeśli jesteś na bezrobotnym - to dostajesz 250 ero zasiłku. - mówi Adam. - Więc często rachunek jest prosty, lepiej prowadzić dom i wychowywać dzieci, niż oddawać je do przedszkoli, a samemu pracować.
Na tym idealnym obrazie pojawiły się jednak rysy, które wymusiły, że irlandzki "socjal" zaczął się zmieniać, nie jest tak hojny jak wcześniej. Przede wszystkim skończyło się ślepe zaufanie, jakim wcześniej "socjal" darzył bezrobotnych. W praktyce była to wręcz niegospodarność, skrzętnie zresztą wykorzystywana przez bezrobotnych. Niejeden Polak brał kilkaset euro tygodniowo zasiłku i… wyjeżdżał do Polski, gdzie jeszcze sobie dorabiał. Dziś taki numer nie przechodzi.

- Biura socjalne zatrudniają nawet swego rodzaju detektywów, którzy sprawdzają prawdziwą sytuację osoby będącej na zasiłku. Robią zdjęcia, zbierają zeznania sąsiadów, znajomych - mówi Ewelina. - Kwitnie donosicielstwo. Znam sytuacje, kiedy ktoś z bezrobotnych poszedł na dwa tygodnie do pracy, choćby sprzątać u kogoś w domu i już z powodu tych dwóch tygodni - tracił zasiłek. Skąd "socjal" wiedział o tej pracy? Ano od donosicieli - ich jest coraz więcej, a Polacy - jak się okazuje - bardzo ochoczo donoszą na rodaków.

Drugi z braci Eweliny - Dawid, mówi: - Znam przypadek, że pracownicy "socjalu" dowiedzieli się, iż pewien Polak ma dom w Polsce. Ocenili, że w związku z tym człowiek ów jest majętny, może na przykład sprzedać dom i żyć z tych pieniędzy. Nie przyznali zasiłku.
Coraz częściej jest tak, że Polak Polakowi wbiłby nóż w plecy - przyznają Opolanie mieszkający w Irlandii.

To dla Polaka szczęście, jeśli ma się pracę w zespole, gdzie... innych Polaków nie ma. Ale trzeba się liczyć z tym, że można mieć niższe - do kolegów - stawki.
- Ale wszyscy dostajemy okazjonalne nagrody, na święta vouchery warte 250 euro. I jeszcze było Christmas Party - mówi Adam.

Irlandzki patent

W podobnym czasie, co Ewelina - do Irlandii wyemigrował z Opolszczyzny Wojciech Wiśniewski. Był na studiach, ale je przerwał. Powód: finanse. Tymczasem z Irlandii dochodziły newsy o wysokich pensjach, które w przeliczeniu na polskie złotówki były jak wygrana w totolotka.
Poleciał do Irlandii - pierwsza praca to sprzątacz na lotnisku. -Każdy Polak w tutejszych warunkach to pracoholik, na dodatek szczęśliwy, że dostaje najniższą kasę - mówi Wojtek.
Jego zadaniem było wynieść 6 worków śmieci. Miał na to dwie godziny. Ale uwinął się w 40 minut. I co teraz robić z wolnym czasem?

- Okazało się, że pytanie o coś jeszcze do roboty lub oferta pomocy złożona innym współpracownikom to przejaw głupoty i nietaktu - mówi Wojciech.
W końcu jeden z innych "śmieciarzy" dał mu radę: - Pokażę ci, jak pracować, aby się nie napracować, a wszyscy widzieli, że ciężko harujesz. Weź worek ze śmieciami i idź z nim wokół głównej hali, prędzej czy później zobaczy cię menedżer. Idziesz dłuższą trasą - to i czasu na to chodzenie zużyjesz więcej.
I tak Wojtek poznał irlandzki patent na pracowitość.

Z baru do polityki
Potem była kariera w stylu legendarnego pucybuta. Po pracy sprzątacza przyszła kolej na pracę w fabryce - a to marzenie Polaka mieszkającego w Irlandii: dobry zarobek, bo stawki są zrównane z tymi wypłacanymi Irlandczykom. Praca w stylu od - do. Zapewnione przerwy na posiłki...
- Ale mi brakowało kontaktu z ludźmi - mówi Wojtek. - Z maszynami nie pogadam.

Potem został kolejno: szefem recepcji w hotelu, baru, cateringu. Był w swoim żywiole. Jako że jest bardzo towarzyski, a praca w barze wymaga przyjacielskiego nastawienia do klientów - przyciągał do siebie ludzi. Aż jeden z tych klientów zaproponował mu: - Wejdź do polityki.
- Zostałem kandydatem partii rządzącej na radnego w miejscowości, gdzie mieszkałem, w Shannon. Wybór nie był przypadkowy, partii zależało na kandydacie Polaku, bo w mieście było około 1000 Polaków, czyli 10 procent ludności regionu.

- Chciałem być reprezentantem Polaków w radzie. Jeździłem po polskich domach i przekonywałem ich do siebie - wreszcie ktoś zadba o nasze wspólne interesy. Polacy kiwali głowami, przyznawali rację, deklarowali poparcie, okazywali entuzjazm - mówi.

Irlandczykom zwracał uwagę na konieczność remontu ulic, chodników, oszczędzania na energii (W tym mieście lampy uliczne potrafiły się świecić nawet w dzień - wyjaśnia Wojciech), wreszcie - na to, że trzeba zapanować nad coraz bardziej rozwydrzoną młodzieżą.

- Podobał mi się obowiązujący tam styl prowadzenia kampanii. Należało chodzić od domu do domu. Przekonywać. Zachęcać. Niemal kolędować - mówi Wiśniewski.
Sądził, że na Polakach się nie zawiedzie. Tym, którzy deklarowali pełne wsparcie jego kandydatury, zaproponował, że może podwieźć ich do lokalu wyborczego. Często słyszał odpowiedź: - Nie trzeba, właśnie wróciliśmy, głosowaliśmy oczywiście na ciebie.

Potem okazało się, że głosowało na niego wprawdzie wielu obcokrajowców, ale najwięcej - nie Polaków, tylko... Hindusów. Przepadł.

Chleba brak
Irlandczycy czasami irytują, a czasami bardzo bawią. Na przykład wtedy, gdy spadło kilka centymetrów śniegu, a temperatura - nieco poniżej zera.

- Fabryki stanęły, szkoły zamknięto, ludzie nie wystawiali nosów z domów, armia stała w gotowości bojowej - bo przecież w kraju jest stan klęski żywiołowej - mówi Dawid.
Nikt tu nie zna opon zimowych, a ubezpieczalnie podchodzą do tego wynalazku z nieufnością tak ogromną, że nie chcą Polakom ubezpieczać aut na zimówkach.

Adamowi i Dawidowi niczego nie brakuje do szczęścia poza... - Gdyby tak jeszcze można było tu sprowadzić polskich przyjaciół i rodziców - mówią - To bylibyśmy happy. Ale takich cudów nie ma.
Wojciech właśnie wrócił do Polski. Posłuchał głosu serca: chce w kraju się ożenić, założyć rodzinę. Założy też turystyczny biznes. Kapitał i pomysł ma (nie zdradzimy, aby nie spalić). Aktualnie nabiera doświadczenia, pracując w branży turystycznej.

Z całej trójki rodzeństwa Smolińskich - to Adam i Dawid najbardziej przeżywają rozłąkę z ojczyzną. I mają w planie powrót. Obaj kupili już w rodzinnych stronach działkę - będzie w sam raz na budowę domu, może uruchomienie jakiegoś small biznesu. Najprawdopodobniej z branży budowlanej.
Dawid kupił też w starym kraju mieszkanie. Czy to lokata kapitału, czy też inwestycja dla córki, a może azyl dla całej rodziny, gdy wrócą na Opolszczyznę? Sam dokładnie jeszcze nie wie.
Kiedy wrócą? Tu datę wyznacza kalendarz edukacyjny ich córeczek. Bo przecież dobrze by było, aby chodziły do polskiej szkoły. Czyli nie później niż za trzy lat. A jeśli nie i dziewczynki zaczną edukację w irlandzkiej szkole - tu już tak szybko do babci na stałe nie przyjadą.

Co tak bardzo Adama i Dawida ciągnie do Polski? Przecież w Irlandii żyje się nieźle i bardzo... po polsku. Tu nawet chleb smaruje się polskim masłem: ekstra, wiejskim albo śmietankowym. Do wyboru w polskim sklepie.

- Ale chleba, takiego jak z naszych opolskich piekarni - brak - mówią bracia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska