Źli gliniarze z Nysy

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Marek nie wie, ilu gliniarzy biło go i kopało na policyjnym "dołku" w Nysie. Jego kuzyn twierdzi, że pięciu. Mieli ubaw, mówili: damy ci taki wycisk, że narobisz w spodnie. I narobił. Obok stała młoda policjantka. Ona nie biła, śmiała się tylko.

Boże Narodzenie 2007. Wypili litr wódki na czworo i poszli się pobawić w restauracji "Lucia", rzut kamieniem od komendy powiatowej w Nysie. Marek z Grodkowa, 29 lat, z zawodu mechanik, dwaj młodsi od niego kuzyni i jeszcze wspólna znajoma. Koło dziesiątej wieczorem zapłacili za godzinę bilarda, ale przerwali grę i poszli na chwilę do baru. Gdy wrócili, okazało się, że ktoś inny przejął ich stół. Doszło do sprzeczki, Marek z kuzynem Mateuszem poszli do właściciela lokalu z interwencją. Fakt, byli podpici, głośni, natarczywi.

Po krótkiej rozmowie szef restauracji oddał im pieniądze za wstęp i zaczął wypraszać z lokalu. Kiedy głośno zaprotestowali, poprosił dwóch znajomych o pomoc. Wspólnie wypchnęli Marka i Mateusza na korytarz obok ubikacji. Szarpali się i przepychali, Marek wołał, że chce odebrać z szatni swoją kurtkę. Wtedy w drzwiach toalety stanął przypadkowo kolejny klient.

- Ten gość rozbił mi pięścią okulary na oczach - mówił o Marku w sądzie Grzegorz G., policjant kryminalny z nyskiej komendy, który tego wieczoru w cywilu też spędzał wolny czas w "Lucii".

Grzegorz G. przyznał jednak, że mogło to być zupełnie przypadkowe uderzenie. Mogło, ale policjant włączył się do bójki z napastliwymi klientami. Zaczął się bić z Markiem, zostawiając Mateusza dwóm pomocnikom właściciela lokalu. Po chwili wszyscy wylądowali na podwórzu przed budynkiem, a kuzyni z Grodkowa leżeli brzuchami na asfalcie, przygnieceni kolanami do ziemi. Wtedy prawie jednocześnie pod "Lucię" zajechały dwa policyjne radiowozy.

Taki niespokojny był
Dla Marka to był pierwszy raz na policyjnym "dołku". Młodszy z kuzynów, Mateusz, był wcześniej zatrzymywany, znał też jednego z interweniujących policjantów, Krzysztofa S. Na komendę trafili około 23.00. Marek miał na czole i łokciach widoczne zaczerwienienia, więc dyżurny oficer polecił policjantom, aby jego i Mateusza zawieźć po kolei do szpitala na badania. Lekarka, która go wtedy badała, nie znalazła przeciwwskazań, żeby go zatrzymać na "dołku". W śledztwie zeznała, że badany zachowywał się spokojnie. Z obrażeń zapisała do obdukcji niewielkie otarcia rąk i twarzy. Po badaniu Marek trafił z powrotem na komendę.

- Zatrzymani stawiali czynny opór już w czasie doprowadzania ich do radiowozów przed lokalem - wyjaśniał w sądzie oskarżony Andrzej P., jeden z wezwanych na interwencję policjantów. - Marek K. zachowywał się agresywnie także w czasie przewożenia do szpitala na badanie. Krzyczał wulgarnie, nie wykonywał poleceń. Ratownik medyczny pomagał go kłaść na kozetce. Po powrocie na komendę przekazałem go koledze, Krzysztofowi S., który osadził go w izbie zatrzymań. Spisaliśmy całą dokumentację i wróciliśmy do patrolowania miasta…

- Widziałem u zatrzymanego Marka P. otarcia na czole i rękach - wyjaśniał przed sądem drugi oskarżony policjant, Krzysztof S. - Nie wiem, skąd potem wzięły się nowe obrażenia. Może odpowiadają za nie ochroniarze z "Lucii" albo Marek P. kopał się z mężczyzną zgłaszającym interwencję. Nie wszystkie obrażenia wychodzą od razu. Niektóre stają się widoczne dopiero po wizycie u lekarza…

- Wykonywałem swoje rutynowe czynności - mówił sądowi dyżurny komendy, który miał służbę tego wieczoru. - Nie słyszałem niczego, co by świadczyło, że komuś dzieje się krzywda. Wszystko przebiegało normalnie. Nie słyszałem żadnych krzyków na komendzie, bo wtedy na pewno bym zareagował.

Koszmar na "dołku"
Pobity Marek K. nie ułatwił sprawy sądowi. Zeznając półtora roku po całym zdarzeniu zasłaniał się niepamięcią. Trochę więcej przypomniał sobie podczas wizji lokalnej. Chodząc z sędzią i technikami po komendzie pokazywał, gdzie go przykuto do kaloryfera, gdzie był bity w pomieszczeniu dla zatrzymanych.
- Już w radiowozie dostałem gazem. Potem przykuto mnie za rękę do kaloryfera na korytarzu - opowiadał. - Leżałem na ziemi, byłem bity i kopany dłużej niż dziesięć minut i nikt nie reagował. Zasłaniałem się, żeby jak najmniej ucierpieć. Potem byłem bity w pomieszczeniu dla zatrzymanych. Policjant bił mnie po twarzy, bo nie chciałem czegoś podpisać. Strasznie się ze mnie śmiali, bo podczas bicia z bólu oddałem kał. Nie dostałem drugiego ubrania, nie pozwolili mi się umyć. Stałem tak w samych majtkach, a oni śmiali się ze mnie. Na koniec trafiłem do celi, ale bez poduszki i koca.

W sądzie Marek K. wskazał na dwóch oskarżonych policjantów: Krzysztofa S. i dyżurnego Andrzeja C. - To oni mnie bili - mówił. Ten drugiego jednak wcześniej nie rozpoznał, więc Andrzej C. przed sądem odpowiadał tylko za niedopełnienie obowiązków.
- Bijących było więcej, ale nie potrafię ich rozpoznać - przyznał Marek.

Więcej szczegółów podał młodszy z jego kuzynów, Mateusz M. Zeznał, że kiedy w osobnym pokoju badano go alkomatem, na kilkanaście sekund został sam. Był przykuty do ławki, ale przez uchylone drzwi zobaczył Marka leżącego przy kaloryferze. Usłyszał jego krzyki i wychylił się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Kopało go może z pięciu policjantów (w sądzie Mateusz wskazał na Krzysztofa S. i innego oskarżonego Łukasza W., który miał postawiony zarzut podżegania do bicia).

Według Mateusza, obok stała ładna policjantka z czarnym kucykiem i zachęcała kolegów: - Kopcie mocniej, bo jeszcze się rusza!
Krzysztof S. wziął za głowę Marka K. i tłukł nią o kaloryfer. Widział to tylko przez chwilę, bo potem do pokoju wszedł ktoś, chyba dyżurny, i zagroził, że za chwilę będzie wyglądał jak kolega, czyli Marek. Na wizji lokalnej Mateusz dodał, że to Krzysztof S. kazał mu być cicho, bo inaczej dostanie niezły wpier…

Prokurator: bili, żeby się przyznał
Marka K. i Mateusza P. wypuszczono z komendy następnego dnia, 26 grudnia około 20.00. Marek miał widoczne obrażenia głowy, więc rodzina zabrała go do lekarza na obdukcję. W protokół badania lekarz wpisał liczne stłuczenia wielu części ciała, m.in. czoła, powiek, siniaki na ramieniu, łopatkach piersi. Okulista, do którego mężczyzna trafił następnego dnia, przyznał przed prokuratorem, że rzadko kiedy widział takie obrażenia - głębokie przekrwienie spojówek, krwiak podspojówkowy jednego oka. Obaj lekarze potwierdzili, że pacjent skarżył się, iż pobiła go policja.

27 grudnia Marek K. złożył w nyskiej prokuraturze zawiadomienie o pobiciu przez policjantów.

Zdaniem oskarżyciela, policjanci bijąc Marka K. chcieli go zmusić, żeby się przyznał do uderzenia ich kolegi podczas szarpaniny w restauracji. Z zeznań innych świadków wynika, że Grzegorz G. z kryminalnej, ten, który bawił się tego samego wieczoru w "Lucii" i miał dostać pięścią w twarz od Marka K., pojawił się potem na komendzie. Był pod wpływem alkoholu, więc formalnie nie można go było przesłuchać. Grzegorz G. opowiadał jednak kolegom o bijatyce w "Lucii". Nawet wszczęto śledztwo w sprawie pobicia go przez Marka K., ale ostatecznie zostało umorzone.

Jak ustawić świadka
Pół roku po awanturze w "Lucii", latem 2008 roku, kuzyn Marka, Mateusz M. spotkał się jeszcze raz z jednym z interweniujących wtedy policjantów. Młody mężczyzna był wtedy w Skorochowie, wypoczynkowej miejscowości nad Jeziorem Nyskim. Wczasujący tam obywatele niemieccy oskarżyli go o kradzież butelki wódki ze stolika na kempingu. Sami go obezwładnili i wezwali policję. W patrolu przyjechał Andrzej P. Sprawa z kradzieżą skończyła się niczym, bo Niemcy odstąpili od oskarżenia.

Ale przy okazji tego "spotkania" między Mateuszem i Andrzejem P. doszło do krótkiej rozmowy. Znów jednak mamy słowo przeciwko słowu, dwie różne relacje. Mateusz M. twierdzi, że policjant na osobności powiedział mu, że ma zmienić zeznania w sprawie swojego kuzyna, bo będzie miał grubo przep… , jeśli tylko wpadnie w ręce policji, choćby za przekroczenie szybkości.

Według policjanta to Mateusz, który zaczął z nim wtedy rozmowę, powiedział: - To pan jest tym policjantem, którego oskarżył mój kuzyn!
Pokojowo wyglądała natomiast rozmowa Mateusza z mężczyzną, który przedstawił się jako ojciec policjantki, tej, która miała ze śmiechem przyglądać się biciu Marka. 29-letnia kobieta była już wtedy oskarżona o niedopełnienie obowiązków służbowych i brak reakcji na stosowanie przemocy przez jej kolegów. Ojciec policjantki zadzwonił do Mateusza i przekonywał, żeby "odpuścił" jego córce w zeznaniach, bo jest młoda, ambitna i zależy jej na pracy w policji…

Czy oskarżeni wpływali też na innych świadków? Nyska prokuratura będzie badać sprawę lekarki, która 25 grudnia badała przywiezionego przez policję do szpitala Marka K. W śledztwie stwierdziła, że mężczyzna nie był agresywny. Na rozprawie sądowej rok później miała lepszą pamięć. Zeznawała, że przy niej był spokojny, ale wcześniej kazano jej poczekać kilka minut, "zanim się agresywny pacjent nie uspokoi". Sąd uznał, że to istotna zmiana zeznań, składanych pod groźbą odpowiedzialności karnej i wysłał do prokuratury kopie protokołów zeznań.

Zawód wysokiego zaufania
8 lutego br., po prawie rocznym procesie, Sąd Rejonowy w Nysie skazał wszystkich oskarżonych, czterech policjantów i policjantkę na wyroki pozbawienia wolności od 2 lat do 4 miesięcy w zawieszeniu. Tylko dyżurny z komendy został ukarany wysoką grzywną. Andrzej P. i Łukasz W. zostali zwolnieni z policji wcześniej - w maju ubiegłego roku. Można powiedzieć, że sprawę rozstrzygnęła różnica w obrażeniach poszkodowanego między badaniami 25 i 26 grudnia. W ciągu niecałych 24 godzin Marek P. został bez wątpienia dotkliwie pobity. Cały ten czas spędził na komendzie.
- Nie spodziewałem się kar bezwzględnego pozbawienia wolności. W tak trudnej sprawie wyrok skazujący jest sukcesem - komentuje prowadzący sprawę prokurator Jacek Placzek z Prudnika. - Moim zdaniem sąd w Nysie rozważył zarzuty niezwykle rzetelnie, sprawdził wszystkie okoliczności. Policjant to zawód zaufania społecznego. Społeczeństwo ma prawo wymagać od nich właściwego zachowania.

Sądowy wyrok nie jest prawomocny. Właściwie już w trakcie rozprawy zaczęła się II runda, której finał odbędzie się przed Sądem Okręgowym w Opolu. Poszło o wiarygodność głównego poszkodowanego. Po jednej z rozpraw siedzący na sali widzowie, w większości związani z oskarżonymi, napisali do sądu kilka wniosków o poprawienie protokołu z rozprawy. Stwierdzili, że sędzia nie podyktował do protokołu słów poszkodowanego Marka K., którego w obroty wziął jeden z adwokatów. Mówiąc o swojej bliźnie na czole i okolicznościach jej powstania, Marek K. miał wtedy stwierdzić: - Tak to powiedziałem, żeby to jakoś wyglądało…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska