Zmierzch bogów. Historia Frotexu i jej właścicieli

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Robert Horning Wistuba przed siedzibą Muzeum Ziemi Prudnickiej w budynku starego arsenału. W 1938 roku mieściło się tu więzienie gestapo, w którym przebywali także bohaterowie artykułu Hans Hubert Pinkus i Ernest Frankel.
Robert Horning Wistuba przed siedzibą Muzeum Ziemi Prudnickiej w budynku starego arsenału. W 1938 roku mieściło się tu więzienie gestapo, w którym przebywali także bohaterowie artykułu Hans Hubert Pinkus i Ernest Frankel. Krzysztof Strauchmann
Amerykański historyk śląskiego pochodzenia - Robert Horning Wistuba - odnalazł w żydowskim archiwum w Nowym Jorku skarbnicę wiedzy o prudnickiej fabryce i jej właścicielach.

Rok 1938, w ciągu paru tygodni z potęgi i majątku rodzinnego budowanego przez sto lat zostały resztki. Potomkowie zamożnych żydowskich fabrykantów: Samuela Frankla i Maxa Pinkusa włożyli te resztki do skrzyń i wysłali statkiem do Anglii.

- Najprawdopodobniej rodziny już wcześniej przygotowywały się do wyjazdu - opowiada dr Robert Horning Wistuba, historyk z Nowego Jorku. - Punktem zwrotnym była "noc kryształowa" z 9 na 10 listopada 1938 roku, w czasie której w wielu miastach Trzeciej Rzeszy doszło do palenia synagog i niszczenia dobytku Żydów. Tej nocy wszyscy żydowscy mężczyźni w Prudniku zostali aresztowani i wysłani do obozów koncentracyjnych.

W mieście pozostawiono tylko pięć osób, potrzebnych do funkcjonowania zakładów. Aresztowano też dwóch udziałowców Fabryki Tekstylnej Frankla w Prudniku - potomków jej założyciela: Hansa Huberta Pinkusa i Ernesta Frankla. Obaj byli też jeszcze członkami zarządu zakładu.

Według moich ustaleń przez około miesiąc przebywali w więzieniu gestapo w Prudniku, ale w ciągu dnia pod eskortą mogli wracać do zakładów, żeby na bieżąco zarządzać działalnością. Od gestapo usłyszeli ultimatum: albo wyjeżdżają na zawsze za granicę, albo trafią do obozu koncentracyjnego.

Przemycone archiwum Franklów

Władze hitlerowskich Niemiec narzuciły emigrującym Żydom drakońsko trudne warunki wyjazdu. Nie mogli zabrać gotówki ani kosztowności w złocie. Nie wolno im było zabrać żadnych dokumentów, także rodzinnych, bo mogły świadczyć za granicą o skali represji podejmowanych przez III Rzeszę wobec osób narodowości żydowskiej.

Od pozostałego prywatnego majątku wyjeżdżający musieli opłacić specjalną taksę celną, w wysokości 25 procent wartości. Poza tym emigrując - musieli sprzedać swoje udziały w spółce tekstylnej po bardzo niekorzystnym kursie.

- Rodzina była na tyle bogata, że mogła sprostać tym wymaganiom - opowiada dr Horning Wistuba. - Bardzo rzadko zdarzało się wówczas, że emigrującym Żydom pozwalano zabrać aż tak wiele. Zabrali ze sobą meble, dywany, sprzęty domowe. Dokumenty rodzinne i zakładowe przewieźli nielegalnie. Przemycili je ukrywając kontenerach bagażowych.

Wszystko przez port w Hamburgu statkami popłynęło do Anglii. Zatrzymano tylko ostatni transport, bo nie zdążył wypłynąć przed wybuchem wojny. Dzięki temu majątkowi obie rodziny mogły się utrzymać na emigracji. Ernest i Tea Franklowie pięknymi i cennymi meblami przywiezionymi z Prudnika wyposażyli pokoje, które przeznaczyli na wynajem. Ciekawy jest też przypadek cennego zbioru znaczków, który był w posiadaniu rodziny.

Przed 1938 rokiem znaczki pojechały na wystawę do Pragi i już nie wróciły do Prudnika. Jakimś dziwnym trafem znalazły się natomiast w Anglii. Hans Hubert Pinkus wyprzedawał je powoli, utrzymując za to rodzinę.

Hans Hubert Pinkus wraz z żoną Lilli wyjechał ostatecznie z Prudnika w grudniu 1938 roku. Przez Belgię trafił do Irlandii Północnej. Rodzinie przynajmniej początkowo nie powodziło się źle, skoro stać ich było na prowadzenie willi ze służbą. Ernest Frankel z żoną Teą wyjechali dopiero jesienią 1939 roku do Anglii.

To, co zostało

Większość majątku bogatych żydowskich fabrykantów została jednak na miejscu. Wille stoją do dziś. Miasto Prudnik kilka lat temu bardzo pieczołowicie odremontowało najbardziej reprezentacyjny Pałac Franklów, w którym mieści się obecnie ośrodek kultury. Warto go odwiedzić, choćby po to, żeby zobaczyć wspaniałe, rzeźbione w drewnie, schody zabiegowe, arras przedstawiający narodziny Mojżesza czy dwie fontanny w hallu.

- Wiemy, że w Prudniku pozostały między innymi cenne srebrne przedmioty związane z kultem żydowskim, zastawy porcelanowe, biżuteria i kosztowności złote - opowiada amerykański historyk. - Pozostała ogromna biblioteka książek zgromadzonych przez Maxa Pinkusa (od red.: 25 tysięcy książek tematycznie związanych ze Śląskiem). W domach fabrykantów zamieszkały nowe osoby, związane z władzami nazistowskimi.

Funkcjonariusze gestapo w ciągu kilku lat opróżnili piwnicę ze starymi winami. Część rzeczy zaginęła bez wieści. Część prawdopodobnie wywieziono przed nadejściem frontu w głąb Niemiec.

Książki z Biblioteki Śląskiej już po przejściu frontu znajdowano rozrzucone w Opolu nad Odrą, bo tam jeszcze w czasie wojny przewieziono część księgozbioru. Być może ktoś próbował je wywozić dalej i został zaskoczony przez walki. Być może część biblioteki ocalała.

Proces o fabrykę

W Prudniku pozostała też fabryka, która przed wybuchem II wojny światowej dawała pracę 5 tysiącom robotników. Produkowane tu obrusy i serwety domowe były znane na całym świecie. Znalazły się na wyposażeniu wszystkich statków pasażerskich kursujących z Niemiec do Stanów Zjednoczonych.

Oprócz tego firma już wtedy produkowała ręczniki lniane i bawełniane - frotte, z których słynęła do końca swojego istnienia, także w czasach PRL. Przed samą wojną wdrożono produkcję pościeli i płaszczy kąpielowych.

Hans Hubert Pinkus, który aż do grudnia 1938 roku był jednym z udziałowców i członkiem zarządu firmy, zarabiał jako dyrektor 2 tysiące marek miesięcznie. Przeciętny robotnik z jego firmie zarabiał wtedy 150-200 marek miesięcznie. Dziesięć razy mniej od prezesa i głównego udziałowca.

Przed emigracją dyrektor został zwolniony z pracy i dostał w zakładzie należną odprawę. W 1934 roku, po śmieci Maxa Frankla, znanego mecenasa sztuki i przyjaciela noblisty Gerharta Hauptmanna, zakład przekształcono w spółkę z większą ilością udziałowców, także osób spoza rodziny. Do zarządu wszedł wtedy dr Thamm, który zgodnie współpracował z żydowskimi współwłaścicielami. Pod koniec wojny Thamm został powołany do Wehrmachtu i zginął na froncie.

Kolejny zarządca zakładu przed nadejściem frontu w marcu 1945 roku wywiózł do Bawarii część maszyn i wyposażenia zakładowego.

- Hans Hubert Pinkus bardzo interesował się losami fabryki, ale po wojnie nigdy nie wrócił do Prudnika - opowiada dr Robert Horning Wistuba. - W 1947 roku przyjechał do Bawarii i wystąpił do sądu o zwrócenie mu maszyn i urządzeń, wywiezionych z zakładów Frankla.

Pozwanym był zarządca zakładu, który w 1945 roku organizował jego ewakuację. Po kilku latach procesu sąd przyznał Hansowi Hubertowi prawo własności. Przedsiębiorca na kilka lat uruchomił na tej bazie produkcję tekstylną w Bawarii, ale musiał ją zamknąć. Nie wystarczyło mu kapitału, miejscowa konkurencja okazała się za trudna. Narzekał też, że miejscowe władze dyskryminują go jako Żyda, a wspierają miejscowych producentów.

Ostatni prudnicki fabrykant Hans Hubert Pinkus zmarł w 1977 roku. Kilka lat przed śmiercią przekazał całość archiwum rodzinnego i zakładowego do żydowskiego Instytutu Leo Becka, który jest obecnie częścią Żydowskiego Centrum Historii w Nowym Jorku. W siedzibie Instytutu te zbiory zajmują obecnie osobne pomieszczenie. Dr Horning Wistuba był pierwszym historykiem, który miał dostęp do tych archiwaliów.

Ostatni z rodu

- W Lozannie w Szwajcarii mieszka John Peters, syn Hansa Huberta i ostatni przedstawiciel prudnickiego rodu fabrykantów. Ma obecnie 92 lata i zawodowo także był zawsze związany z przemysłem tekstylnym - mówi amerykański historyk. - Peters jeszcze za czasów PRL-u kilka razy był w Prudniku jako zwykły turysta. Prawdopodobnie nikt wówczas nie wiedział o jego rodzinnych związkach z miastem i fabryką. Wtedy zza ogrodzenia miał okazję zobaczyć, jak zmienił się zakład. Obecnie wie, że ogłoszono upadłość "Froteksu" i fabryka nie prowadzi już żadnej działalności.

Jakieś 3-4 lata temu John Peters był ostatni raz w Polsce. Przyjechał razem ze swoimi dalekimi krewnymi, prawnukami Paula Ehrlicha, który jest jednym z żyjących na Śląsku laureatów Nagrody Nobla. Paul Ehrlich urodził się w 1854 roku w Strzelinie koło Wrocławia.

Był lekarzem bakteriologiem, współpracownikiem Roberta Kocha. W 1911 roku opracował pierwszy skuteczny lek na kiłę, który zastąpiła dopiero penicylina. W 1908 roku otrzymał Nobla z medycyny. Ehrlich był żonaty z Hedwigą Pinkus, siostrą Maxa Pinkusa i ciotką Hansa Huberta. Potomków noblisty zaproszono do Strzelina na uroczystość odsłonięcia pomnika Paula Ehrlicha.

- Uważam, że także w Prudniku powinna w jakiś sposób zostać upamiętniona rodzina Franklów i Pinkusów - mówi dr Robert Horning Wistuba. - Byli dla miasta zasłużonymi dobrodziejami. Ufundowali i przekazali między innymi szpital miejski, wybudowany w 1910 roku. Robert Horning Wistuba przygotowuje monografię o losach żydowskiego rodu fabrykantów. Rodzinne losy badacza też związane są z ziemią prudnicką.

Przed II wojną światową jego babka i matka wyemigrowały do Stanów Zjednoczonych z Białej koło Prudnika. On urodził się w Nowym Jorku w 1957 roku. Studiował medycynę i historię.

Po ataku na Word Trade Center 11 września 2001 roku pracował w służbach medycznych, udzielających pomocy poszkodowanym. Z historią prudnickich fabrykantów po raz pierwszy spotkał się latem 1972 roku, kiedy jako amerykański uczeń na kilka dni przyjechał odwiedzić swoich krewnych w Polsce.

Dziękuję za pomoc w przygotowaniu artykułu tłumaczom Marcinowi Domino z Muzeum Ziemi Prudnickiej oraz Marii Czai.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska