Zowitki szły na wygnanie

Ze zbiorów P. Solgi
Dzieci były najbardziej oczekiwanym owocem małżeństwa. Jeszcze 100 lat temu rodzice w ogóle nie zwlekali z decyzją o własnym potomstwie. Więcej dzieci oznaczało często większą pomoc w przyszłości przy pracach w polu.
Dzieci były najbardziej oczekiwanym owocem małżeństwa. Jeszcze 100 lat temu rodzice w ogóle nie zwlekali z decyzją o własnym potomstwie. Więcej dzieci oznaczało często większą pomoc w przyszłości przy pracach w polu. Ze zbiorów P. Solgi
Kawaler mógł przebierać w pannach pod warunkiem, że miał dużo ziemi. Matka samotnie wychowująca dziecko była natomiast hańbą dla rodziny.

Takie zwyczaje i tradycje panowały na wsiach pod strzelcami jeszcze 100-150 lat temu. Choć nie były nigdzie spisane, to nierzadko odgrywały ważniejszą rolę, niż powszechnie obowiązujące przepisy. Przyjęte zwyczaje regulowały bowiem większość codziennych spraw i każdy musiał się do nich dostosować.

Kawaler szukający wybranki swojego życia, bardziej od urody i charakteru, musiał zwracać uwagę na to, z jakiej pochodzi rodziny. Jeżeli z biednej, to wiadomo było, że wybranka nie wniesie żadnego posagu do małżeństwa.

Zbyt zamożna mogła natomiast odtrącić "zolyty" adoratora, jeszcze na starcie. Kryterium majątkowe działało z wzajemnością. Dla panien wielkość pola i ilość bydła, często były ważniejsze od tego, czy zalotnik w ogóle był przystojny.

- Przez lata utarło się na Śląsku, że biedni biorą ślub z biednymi, a bogaci z bogatymi - tłumaczy Piotr Smykała, znawca lokalnej historii. - Nie do pomyślenia było, żeby córka bogatego młynarza wyszła za mąż za biednego chłopa. Musiała szukać partnera "ze swojej półki".

W Suchej i Rozmierzy te zwyczaje widać było choćby po tym, jak swoich partnerów dobierali potomkowie młynarzy z rodzin o nazwiskach: Brummer, Nocoń i Piosek. Synowie i córki tych bogatych rzemieślników szukali współmałżonków właśnie wśród swoich. Dlatego z biegiem lat pomiędzy rodzinami doszło do licznych więzi.
Jeszcze na początku ubiegłego stulecia nie do przyjęcia było natomiast, by matka urodziła nieślubne dziecko. Zyskiwała wtedy miano "zowitki" i nierzadko czekało ją wygnanie z rodzinnego domu.

- Bywało, że ojciec wyrzekał się swojej córki każąc się jej wynosić - dodaje Smykała. - Jedyną szansą dla takiej panny było znalezienie mężczyzny, który przyjąłby ją razem z dzieckiem.

Dlatego jednym z głównych zadań rodziców było pilnowanie córek, by nie straciły przedwcześnie swojego wianka.

W niektórych wsiach ten symbol czystości był nawet specjalnie eksponowany. Tak było choćby w Piotrówce, gdzie młode panny zakładały wianki na głowy idąc na niedzielną mszę.

Para, która miała poważniejsze plany na przyszłość, obowiązkowo organizowała "zrękowiny", czyli dzisiejsze zaręczyny. Kawaler był wtedy zobowiązany do przygotowania różnorakich podarunków. Dla wybranki był to np. piernik w kształcie serca, dla jej ojca flaszka dobrej gorzałki, dla matki upominek, a dla rodzeństwa słodycze. Prezenty pomagały w zdobywaniu przychylności.

Gdy minęło pół roku (góra rok) młodzi mieli już ustaloną datę ślubu. Panny szły do ołtarza w tradycyjnej białej sukni z welonem. Panowie ubierali czarne fraki - kogo nie było stać na taki strój, szedł w pożyczonym.
Z samymi zaślubinami wiązała się niezliczona ilość przesądów, które były różne w zależności od wsi. Dla przykładu panna młoda zabierała ze sobą do kościoła kawałek chleba, co wróżyło dostatek, a pan młody bacznie przyglądał się świecy w kościele. Jeżeli paliła się jasnym płomieniem - wróżyło to szczęśliwe małżeństwo; gorzej jeżeli świeca skwierczała lub zgasła.

Zabawy weselne w pod-strzeleckich wsiach były nieco mniej wystawne niż w dzisiejszych czasach. W karczmie bawiła się za to prawie cała wieś. Przygotowania do imprezy trwały zazwyczaj dobrych kilka dni. Przed samym weselem było obowiązkowe świniobicie i pieczenie kołocza z posypką, którego nie mogło zabraknąć. Goście przynosili ze sobą prezenty - najczęściej był to ceramiczny talerz z ręcznie malowanym kwiatem. Z domu panna młoda otrzymywała ponadto meble, żywy inwentarz i pościel.

"Przekludziny", czyli przeprowadzka, następowały najczęściej po samym weselu. Młoda mężatka odchodząc z domu żegnała się ze wszystkimi dziękując przy tym rodzicom i dziadkom za miłe dzieciństwo i wychowanie. Po tym jej dobytek jechał na wozie do nowego domu. Powszechnym zwyczajem było, że młoda mężatka zabierała z rodzinnego domu dodatkowo jakiś drobny przedmiot na pamiątkę.

Najbardziej wyczekiwaną chwilą dla młodych małżonków był czas, w którym żona ogłaszała, że znalazła się w "stanie błogosławionym". W owych czasach mówiono też, że "jest brzemienna" albo "jest przy nadziei".
Typowa śląska rodzina miała minimum piątkę dzieci. Kilkanaścioro nie było natomiast jakąś zaskakującą liczbą. Każde z nich, gdy tylko trochę podrosło, pomagało w polu przy codziennych pracach.

Matka spodziewająca się dziecka często wsłuchiwała się w porady starszych sióstr i matek. Wśród rad nie brakowało przesądów: kobieta w ciąży nie mogła uczyć się tańca, bo dziecko będzie lekkomyślne. Nie mogła też patrzeć przez dziurkę od klucza, żeby dziecko nie było zezowate. Zdarzało się jednak, że porady (choć oparte na przesądach) wnosiły wiele dobrego. Dla przykładu rodzina zabraniała ciężarnej matce picia alkoholu, żeby dziecko nie czuło w przyszłości pociągu do wódki.

W artykule wykorzystano fragmenty publikacji autorstwa Doroty Simonides z książki "Strzelczan album rodzinny". Tekst powstał we współpracy z Piotrem Smykałą.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska