Zrozumienie koni pozwoliło Andrzejowi Sałackiemu doświadczyć niezwykłych rzeczy [WYWIAD, ZDJĘCIA]

Wiktor Gumiński
Wiktor Gumiński
Jako jedyny polski jeździec dał prywatny pokaz w pałacu Windsor przed brytyjską królową Elżbietą II. Za wyjazd do Szwajcarii w szkole średniej dostał tyle pieniędzy, co jego ojciec zarabiał na uczelni przez trzy miesiące. Karierę jeździecką umiejętnie połączył ze studiowaniem weterynarii, dzięki czemu poznał swoje ukochane konie na wylot. Andrzej Sałacki (na zdjęciu z lewej), obecnie menadżer jedynego w Polsce Jeździeckiego Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Zakrzowie oraz trener pierwszego w rankingu Polskiego Związku Jeździeckiego klubu Lewada, opowiada nam o swoich wyjątkowych przeżyciach sportowych oraz wyjaśnia, jak człowiek z koniem mogą osiągnąć idealne porozumienie.
Jako jedyny polski jeździec dał prywatny pokaz w pałacu Windsor przed brytyjską królową Elżbietą II. Za wyjazd do Szwajcarii w szkole średniej dostał tyle pieniędzy, co jego ojciec zarabiał na uczelni przez trzy miesiące. Karierę jeździecką umiejętnie połączył ze studiowaniem weterynarii, dzięki czemu poznał swoje ukochane konie na wylot. Andrzej Sałacki (na zdjęciu z lewej), obecnie menadżer jedynego w Polsce Jeździeckiego Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Zakrzowie oraz trener pierwszego w rankingu Polskiego Związku Jeździeckiego klubu Lewada, opowiada nam o swoich wyjątkowych przeżyciach sportowych oraz wyjaśnia, jak człowiek z koniem mogą osiągnąć idealne porozumienie. materiały klubowe LKJ Lewada Zakrzów
Jako jedyny polski jeździec dał prywatny pokaz w pałacu Windsor przed brytyjską królową Elżbietą II. Za wyjazd do Szwajcarii w szkole średniej dostał tyle pieniędzy, co jego ojciec zarabiał na uczelni przez trzy miesiące. Karierę jeździecką umiejętnie połączył ze studiowaniem weterynarii, dzięki czemu poznał swoje ukochane konie na wylot. Andrzej Sałacki, obecnie menadżer jedynego w Polsce Jeździeckiego Ośrodka Przygotowań Olimpijskich w Zakrzowie oraz trener pierwszego w rankingu Polskiego Związku Jeździeckiego klubu Lewada, opowiada nam o swoich wyjątkowych przeżyciach sportowych oraz wyjaśnia, jak człowiek z koniem mogą osiągnąć idealne porozumienie.

Jaka jest brytyjska królowa Elżbieta II?
Dla mnie jest wspaniałą, bardzo ciepłą osobą. Podczas pokazu w Windsorze nie byłem pewien, czy zobaczę ją z bliska. Jedyną „trybuną” były tam bowiem okna w prywatnych apartamentach królewskich. Po programie Elżbieta II jednak do mnie zeszła i miałem przyjemność porozmawiania bezpośrednio z nią przez około 25 minut. Rozmawialiśmy przede wszystkim o Polsce oraz o hodowli koni angielskich w naszym kraju. Cała rodzina królewska jest bowiem zakochana w koniach. Wnuczka królowej Zara Phillips startuje w brytyjskiej kadrze WKKW i jest wicemistrzynią olimpijską z 2012 roku, księżniczka Anna też startowała na igrzyskach olimpijskich, a i również książę Filip jeździł w reprezentacji.

Zanim jednak wystąpił pan przed brytyjską królową, konieczne było przejście przyspieszonego kursu etykiety.
Zaraz po moim starcie w prestiżowych zawodach na Wembley, zadzwonił do mnie sekretarz królowej z zapytaniem, czy zgodzę się przyjąć zaproszenie do Windsoru. Na początku myślałem, że to żart. Kiedy przekonałem się, iż to jednak prawda, nie mogło być z mojej strony innej odpowiedzi niż „tak”. Spotkaliśmy się z sekretarzem, a on przekazał mi parę kluczowych zasad dotyczących spotkania z królową. Większość z nich była oczywistych, ale musiałem np. pamiętać, by zejść z konia, gdyby królowa do mnie podeszła. Nie można było rozmawiać z nią z wysokości grzbietu końskiego. Miałem też zdjąć cylinder i jako pierwszy nie podawać ręki. I przede wszystkim nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, ponieważ królowa porusza się oczywiście w otoczeniu ochroniarzy. Wtedy, w 1988 roku, oni praktycznie wcale nie patrzyli się na gości, tylko wyłącznie na mnie. Reprezentowałem kraj z Europy Wschodniej, co w tamtych czasach, mimo bycia dość znanym sportowcem, nieuchronnie skutkowało ograniczonym zaufaniem w stosunku do mojej osoby.

Czemu wykonywany przez pana przed królową pokaz jazdy bez ogłowia był tak wyjątkowy, że prezentował pan go jako jedyny na świecie?
Chodzi tu niejako o połączenie dwóch serc w jeden rozum. Coś na zasadzie, jakbyśmy jechali samochodem, a kierownica skręcała w nim bez użycia rąk. Wystarczyłoby, że pomyślimy o tym, by jechać w lewo lub w prawo, a auto samo z siebie odczytywałoby nasze intencje.

Nawiązanie porozumienia z koniem jest więc aż tak trudną sztuką?
Jeżeli się ma do tego dryg, nie jest to aż tak skomplikowane jak mogłoby się wydawać. Ważne jest, by z koniem dużo przebywać osobiście, nie wyręczać się pomocnikami, tzw. luzakami. Trzeba sobie wypracować porozumienie z koniem, tak by bez słów widzieć, jaki np. zwierzę ma humor. Poza tym, budowanie z nim relacji to naprawdę szalenie przyjemne, budujące i wiążące doświadczenie. Bez idealnego zrozumienia nie sposób myśleć o osiąganiu późniejszych sukcesów.

Ile w jeździectwie zależy od konia, a ile od człowieka?
Przywołam tu pewną anegdotę. W organizowanych przez nas zawodach dla aktorów zwyciężyła kiedyś Katarzyna Dowbor i otrzymała wtedy dokładnie takie samo pytanie. Jej odpowiedź brzmiała: „ od konia co najmniej 120 procent”. I rzeczywiście, od niego zależy bardzo dużo. Oczywiście jeźdźcy też muszą mieć odpowiednie umiejętności, by sobie z koniem radzić, ale jednak zwierzę odgrywa tutaj większą rolę.

Da się zrozumieć konie w stu procentach?
Jest to możliwe i myślę, że udało mi się to uczynić.

Na ile pomogły w tym panu studia weterynarii?
Bardzo mocno. Ich wybór był dobrym pomysłem, aczkolwiek czas studiów był dla mnie bardzo wymagający. Nauki było dużo, a łączenie jej z jeździectwem sprawiało, że nie miałem możliwości prowadzenia takiego życia studenckiego jak moi rówieśnicy. Weterynaria pomogła mi natomiast rozebrać konia na czynniki pierwsze i to wielokrotnie procentowało w przyszłości.

Jak wygląda dbanie o konia na co dzień?
W jeździectwie mamy podobne okresy jak w wielu innych sportach. Po sezonie zajmujemy się roztrenowaniem i pielęgnacją, a także poddajemy konia badaniom i ocenie przez lekarza specjalistę. Potem jest okres przygotowawczy do sezonu - najpierw halowego, potem na otwartej przestrzeni. Mamy zawody, na których głównym celem jest testowanie różnych wariantów startowych, tak by z jak najlepszej strony zaprezentować się na najważniejszych imprezach. Na co dzień natomiast zwykle z koniem rano się spaceruje, a po południu trenuje, bądź też na odwrót. Trening zwykle zaczyna się dla jeźdźca od rozciągania, elementów gimnastycznych, a potem przechodzi się do elementów, które będzie prezentować na arenie. Pielęgnacja konia przypomina natomiast nieco konkurs miss. Zwierzęta powinny być bowiem bardzo zadbane, pachnące, zachęcające do przytulenia.

Ile potrzeba czasu, by dowiedzieć się, czy z danym koniem da się osiągnąć coś wielkiego?
To zależy od tego, co chcemy robić. Jeżeli chcemy tylko chodzić z koniem na spacery, to możemy to robić latami, ponieważ obie strony mają z tego samą przyjemność. Podobnie jest ze sportem niższego kalibru, bardziej w wymiarze rekreacyjnym. Jeżeli natomiast mówimy o poważnym sporcie wyczynowym, to przez trzy lub cztery lata patrzymy, jak dany koń się rozwija. Po takim czasie można już dobrze poznać jego możliwości i dowiedzieć się, jak wiele da się z nim osiągnąć. Zdecydowanie nie każdy koń jest w stanie wskoczyć na poziom międzynarodowy.

Co dla jeźdźca oznacza kontuzja konia?
W przypadku najlepszych koni sportowych, zazwyczaj oznacza to niestety konieczność wycofania się z zawodów. Tylko nieliczni zawodnicy na świecie posiadają drugiego bądź nawet czasami i trzeciego konia podobnej klasy. Jeżeli jednak chodzi o konie, które dopiero aspirują do klasy Grand Prix, nie ma aż takiego problemu. Każdy zawodnik ma bowiem takich parę, więc kontuzjowany po prostu idzie na leczenie i bierze się następnego.

Jeździectwo to niebezpieczny sport?
Moim zdaniem jest bezpieczny, tylko nie można od razu rzucać się na głęboką wodę. Jeśli ktoś jeździ rekreacyjnie, to musi najpierw stopniowo osiągać kolejne poziomy, by później móc ewentualnie myśleć o czymś więcej. Osoby prowadzące zajęcia muszą czynić to z pomysłem, ale bezpiecznie. Statystycznie w jeździectwie, która w ostatnim czasie bardzo mocno się w Polsce rozwija, wcale nie ma aż tak dużo wypadków. Trzeba mieć jednak na uwadze, że upaść w ruchu z wysokości 160 cm bądź nawet większej to inaczej niż np. przewrócić się na boisku. Dobrzy jeźdźcy wiedzą jednak, jak należy upadać i nie robi to na nich wielkiego wrażenia. Upadek z konia jest spowodowany utratą równowagi. Błędem początkujących jest to, że w takim przypadku zamiast rozluźnić ciało najczęściej się usztywniają. Co ważne, każdy koń powinien być dopasowany do umiejętności jeźdźca.

Obawa przed koniem to częste zjawisko?
Jest ona spotykana z powodu tego, że dzisiaj konie nie występują powszechnie ani na ulicy, ani w pracach polowych. Tym samym są mało znane dla większości społeczeństwa i z racji swojego rozmiaru mogą budzić respekt. Kiedy jednak człowiek już nawiąże porozumienie z koniem, obawy ustępują, bo to naprawdę wspaniałe, pogodne i przyjacielsko nastawione do ludzi zwierzę.

Pan zaczynał przygodę z jeździectwem będąc żywym dzieckiem. Strach przed koniem był zatem panu obcy?
Zacząłem jeździć konno, ponieważ byłem aż zbyt żywiołowy (śmiech). W szkole podstawowej wpadłem w niezbyt dobre towarzystwo i rodzice zdecydowali, że pójście w stronę jeździectwa powinno korzystnie na mnie wpłynąć. Jeszcze zanim po raz pierwszy wsiadłem na konia, to czułem, że to coś, co chciałbym robić na dłuższą metę. Skończyło się to wzorowo, i jeżeli chodzi o szkołę, i o sport.

Co na początku sprawiało panu w jeździectwie największy problem?
Duża konkurencja, jaka była wśród dzieci, kiedy zaczynałem przygodę z jazdą konną. W tamtych czasach poszczególne osoby nie miały własnych koni, należały one do stadnin lub klubów. Trzeba było już prezentować naprawdę wysoki poziom, by klub zgodził się udostępnić konia do startów. Szło mi jednak na tyle dobrze, że szybko się przebiłem i trafiłem do kadry narodowej. W szkole średniej jako pierwszy ze swojego liceum miałem okazję wyjechać do Europy Zachodniej, na mistrzostwa Europy do Szwajcarii, do St. Moritz. Było to naprawdę duże wydarzenie, ponieważ inni sportowcy z mojej szkoły jeździli co najwyżej na zawody do krajów bloku wschodniego – NRD lub Czechosłowacji.

Co pan zobaczył za „żelazną kurtyną”?
Zupełnie inny świat. U nas było szaro, tam kolorowo. U nas biednie, tam bogato. Podczas startu w St. Moritz byłem jeszcze juniorem, nie miałem nawet 18 lat. Jednakże dieta, którą wtedy otrzymałem, wynosiła tyle, co trzy pensje mojego taty, który był dyrektorem instytutu na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. To najlepiej świadczy o różnicy, jaka dzieliły wtedy oba kraje.

Myślał pan za młodu, że jeździectwo tak szeroko otworzy panu drzwi na świat?
Absolutnie się tego nie spodziewałem. Chciałem być przede wszystkim dobry w Polsce. Tego się udało dokonać, a potem dzięki jeździectwu odwiedziłem większość kontynentów. Nie dotarłem jedynie do Afryki i Australii. Starty na największych zawodach w Buenos Aires, Rio de Janeiro, Sao Paulo, Oakland czy Aachen były niesamowitym przeżyciem. Nie sposób mi dokładnie zliczyć, ile krajów odwiedziłem dzięki sportowi, ale na pewno uzbierałoby się ich ponad 50.

To w którym z nich najlepiej radzili sobie z wymawianiem imienia pańskiego konia „Czcionka”?
W żadnym (śmiech). Nie licząc może narodów słowiańskich, wszyscy mieli jednakowe problemy przy prezentacji „Czcionki”. Najczęściej słyszanymi wersjami były „Cionka” lub „Sionka”, ale generalnie był to dla obcokrajowców labirynt słowny nie do przejścia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska