Zrujnowane Strzelce Opolskie budziły się powoli

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
Tak wyglądały Strzelce zaraz po II wojnie światowej. Miasto było zrujnowane w blisko 60 procentach.
Tak wyglądały Strzelce zaraz po II wojnie światowej. Miasto było zrujnowane w blisko 60 procentach. archiwum
Po II wojnie światowej Strzelce były jednym z najbardziej zniszczonych miast w tej części Śląska. W 1945 r. władzę objęła polska administracja, ale rządziła tylko na papierze.

Był marzec 1945 r., gdy przedstawiciele polskiej administracji wjechali do zrujnowanych Strzelec. Miasto przypominało wtedy wielkie gruzowisko. Sowieci, którzy zdobyli Strzelce dwa miesiące wcześniej, spalili miasto w 58,5 proc., a centrum zniszczyli w 90 proc. Zrujnowali m.in. zabytkowy pałac przylegający do parku.

Dlaczego wojsko radzieckie obróciły miasto w ruinę? O to do dziś spierają się historycy. Wiadomo, że Strzelce Opolskie zostało zdobyte bez większego oporu przez 31. Samodzielny Korpus Pancerny I Frontu Ukraińskiego pod dowództwem gen. płk. Pawła S. Rybałko 20 stycznia 1945 (w sobotę) o godz. 23.00. Pojazdy pancerne wjechały do centrum i rozlokowały się na rynku oraz w pobliskich uliczkach. Niedzielnego ranka mieszkańcy zastali miasto wypełnione wojskiem.

Według części historyków, radzieccy wojskowi podpalili miasto z zemsty, bo w okolicach Strzelec miał zostać postrzelony któryś z radzieckich oficerów.

Przypuszcza się także, że Rosjanie spalili miasto, by odpłacić w ten sposób za krzywdy, jakich doznali ich bliscy z powodu agresji III Rzeszy. Strzelce były jednym z pierwszych niemieckich miast w tej części Śląska, do którego wkroczyli Rosjanie. W trakcie rabunków i palenia miasta zginęło kilkudziesięciu mieszkańców. Na zdjęciach lotniczych z 26 stycznia 1945 widać, jak nad miastem unosi się gęsty dym.

Gdy po wojnie na mocy międzynarodowych układów postanowiono, że tereny Śląska przypadną Polsce, ruszyło odgruzowywanie. Część materiału z rozebranych budynków zostało wywieziona na odbudowę Warszawy. Strzelce musiały poczekać na odbudowę.

W tym czasie okazało się także, że kraj pod rządami komunistów i pod silnymi wpływami Moskwy stał się mało przyjazny dla autochtonów.

Głównym zadaniem sześcioosobowej administracji, która działała w Strzelcach Opolskich, była jak najszybsza inwentaryzacja zakładów produkcyjnych i ich uruchomienie. W raporcie z 25 maja 1945 r. czytamy, że sowieccy wojskowi przekazują polskiej administracji m.in. zakłady cementowo-wapiennicze, gorzelnie, browary i mniejsze przedsiębiorstwa - razem 107 zakładów, z czego 35 działało, a 72 nie udało się uruchomić.

Polsko-radzieckie konflikty

W czasie przejmowania poniemieckiego majątku doszło do poważnego zgrzytu pomiędzy polską administracją a miejscowym dowództwem Armii Czerwonej. Radzieccy wojskowi byli przekonani, że najcenniejsze maszyny ze strzeleckich zakładów powinny trafić do Rosji w ramach reparacji wojennych. Choć Polacy się temu sprzeciwili, to wojskowi nakazali miejscowej ludności rozmontować urządzenia na drobne części i wywieźli je na wschód razem z pracownikami (część z nich już nigdy nie wróciła). Spora część urządzeń ostatecznie posłużyła w Rosji... jako złom, bo już nie udało się ich poskładać z powrotem.

Tymczasem w strzeleckich zakładach brakowało fachowców. Wiadomo, że zaraz po wojnie zatrudniały one jedynie 240 osób. Natomiast potrzeba było blisko 3 tys. pracowników.

Zgrzytów pomiędzy Polakami a Rosjanami było więcej. Dla przykładu radzieccy wojskowi i mundurowi z miejscowych oddziałów milicji niespecjalnie za sobą przepadali. 19 września 1945 r. w Izbicku doszło do nieprzyjemnego incydentu. Polscy milicjanci pobili się z radzieckimi żołnierzami. Doszło do tego po tym, jak major Armii Czerwonej podszedł do komendata MO i zażądał, by ten wydał swój motocykl na potrzeby militarne. Komendat odmówił i przy pomocy gwizdka wezwał na pomoc około 70 swoich mundurowych. Major - widząc to, kopnął funkcjonariusza w brzuch, zrzucił go z motocykla i zaczął okładać go pistoletem. Grożąc zastrzeleniem, zabrał motor, wrzucił na samochód i natychmiast odjechał. W innych przypadkach mieszkańcy skarżyli się na radzieckich żołnierzy, że zabierali im rowery, choć sami nie potrafili na nich jeździć i się przewracali.
Darmowa zupa dla mieszkańców

Funkcję burmistrza w Strzelcach powierzono w marcu 1945 r. Tomaszowi Skowronkowi, który był osobą zasłużoną dla kraju. Jeszcze podczas I wojny światowej, walcząc w niemieckiej armii, przeszedł na stronę polską. Bronił Lwowa przed Ukraińcami i wziął udział w bitwie warszawskiej w 1920 r. Za swoje propolskie przekonania był prześladowany przez Niemców - gdy wybuchła II wojna światowa, trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau.

Kiedy Skowronek przyjechał jako burmistrz do zrujnowanego miasta, miał problem ze zorganizowaniem własnej siedziby, bo ocalałe budynki zajmowały wojska radzieckie. Urzędował w starym budynku gazowni, a później przeniósł się na ulicę Zamkową. Jedną z pierwszych decyzji burmistrza było zorganizowanie publicznej kuchni w ocalałych suterenach zamku. Gotowano w niej przede wszystkim zupę, która była rozdawana mieszkańcom. Burmistrz osobiście woził żywność ludziom. Miał wtedy do dyspozycji wóz z koniem.

Jeszcze w 1945 r. ruszył szpital, powstały pierwsze sklepy, szkoły i zaczęła działać rzeźnia. Ale jeszcze wiele brakowało, by do Strzelec powróciło normalne życie. W mieście z powodu braku dostępu do bieżącej wody zaczął szerzyć się dur brzuszny.
Kto Polakiem, a kto Niemcem?

W połowie 1945 r. władze nakazały przeprowadzić weryfikację wśród Ślązaków, która miała ich podzielić według narodowości na Polaków i Niemców. To zadanie powierzono w Strzelcach Powiatowemu Urzędowi Bezpieczeństwa Publicznego, który swoją siedzibę miał w piwnicach zrujnowanej kamienicy w centrum. O ile działania urzędu mogły być w tamtych czasach zrozumiałe, o tyle metody, jakie stosowali ubecy, były nieludzkie i brutalne. Ludzie nazwali siedzibę UBP „katownią”.

Funkcjonariusze posługiwali się metodami zaczerpniętymi prosto ze stalinowskich więzień. Ubecy przyjeżdżali pod wytypowane adresy w towarzystwie uzbrojonych milicjantów. Zabierali ludzi siłą na „przesłuchania” do piwnic UBP. Tam funkcjonariusze pytali m.in., czy ktoś z krewnych należał do NSDAP, brał udział w partyjnych zjazdach nazistów i czy w domu mówi się po niemiecku. Z relacji starszych i nieżyjących już osób wynika, że więźniowie byli bici, a zeznania wymuszano siłą. Przesłuchania czasami przeciągały się przez wiele dni. Dla przykładu Elfrieda Rieckhoff, którą ubecy zatrzymali 28 marca 1945 r., została zwolniona do domu dopiero po 18 dniach. Osoby, które nie przeszły weryfikacji, trafiały do miejscowych obozów pracy i były typowane do wysiedlenia.

Germańskie napisy do lamusa
Gdy struktury polskiej administracji zostały sformalizowane, przyszło polecenie z Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach, by z przestrzeni publicznej zniknęły wszelkie napisy i symbole kojarzące się z Niemcami, a w szczególności z III Rzeszą. Była to odpowiedź na germanizację, którą przeprowadzili Niemcy jeszcze w latach przedwojennych. Na ulicach pojawiła się specjalna komisja repolonizacyjna. W pierwszej kolejności władze nakazywały usuwać szyldy sklepowe, tablice i napisy na budynkach. Poszło to dosyć sprawnie, bo za niespełnienie urzędowego nakazu groziły kary finansowe, a nawet areszt. Na cenzurowanym znalazły się także kapliczki, pomniki cmentarne, a nawet groby, na których widniały niemieckie napisy. Do ich usuwania wskazywano konkretne osoby, które przy pomocy młotka i dłuta musiały skuwać literkę po literce bądź zaklejać napisy zaprawą murarską. W niektórych przypadkach nakazywano całkowitą rozbiórkę.

Komisja repolonizacyjna przeczesywała nie tylko ulice, ale także wnętrza budynków - w tym świątynie. W kościele św. Wawrzyńca księża musieli zdjąć z ambony austriackiego orła symbolizującego potęgę państwa cesarskiego. Ozdoba źle się kojarzyła urzędnikom. Orzeł powrócił na swoje miejsce dopiero kilka lat temu, podczas obchodów 100-lecia świątyni.

Pod lupą
Komisja repolonizacyjna zdecydowała, że brzmiące z niemiecka imiona i nazwiska powinny być zastąpione polskimi odpowiednikami. Urzędnicy w starostwie dostali listę ze spisem osób, którym musieli nadać nowe personalia. Zmiany konsultowali z sołtysami, choć były one dosyć schematyczne. Osoba o imieniu Johann dostawała najczęściej imię Jan, natomiast Gotfryd stawał się Józefem. Inną sprawą były nazwiska. Do części z nich dodawano po prostu polskie znaki np. „ą”, „ę”, „ó”, a tam, gdzie było to niemożliwe - tłumaczono całość. W ten sposób Buschmann stawał się Krzakowskim, Furhmann - Woźnicą, a Schneider - Krawcem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska