- Jeśli Komisja Europejska nakaże zwrot pomocy publicznej, udzielonej polskim stoczniom, czeka je plajta?
- To scenariusz możliwy, chociaż na szczęście nie przesądzony. Wszystko zależy od szczegółów porozumienia rządu z KE. Jednak nawet jeśli zwrot pomocy nie zostanie orzeczony, nie wiadomo, czy potencjalni inwestorzy będą w stanie samodzielnie pokryć wszystkie koszty, niezbędne do dalszego funkcjonowania stoczni. Sytuacja tych zakładów jest bardziej niż skomplikowana.
- Kto jest winien, że od 1989 roku nie sprywatyzowano przemysłu stoczniowego?
- Wszystkie rządy po kolei, gdyż traktowały ten problem jak gorący kartofel i robiły wszystko, by nie podejmować decyzji. Głównie dlatego, że nie chciały brać na siebie odium społecznego niezadowolenia, jakie wywołałaby niezbędna restrukturyzacja, a co za tym idzie także zwolnienia stoczniowców. Rząd Donalda Tuska też uciekał od decyzji prywatyzacyjnych, ale teraz już nie można się przed nimi uchylać.
- Uważa pan, że poprzednim ministrom skarbu może grozić trybunał stanu?
- Nie wierzę, by ktoś za sprawę stoczni stanął przed trybunałem, a nawet jeśli, to zostanie uniewinniony. Nie mieliśmy tu bowiem do czynienia ze szkodliwymi decyzjami, a jedynie brakiem wystarczająco zdecydowanych działań - za takie rzeczy nie skazuje się ludzi. Tym bardziej że sytuacji stoczni w dużej mierze winni są sami stoczniowcy. Oni przez lata nie pozwalali nawet na najmniejsze reformy w swojej branży, uważając, że należą im się specjalne przywileje za niewątpliwe zasługi z lat 80. w budowie wolnej Polski.