Zwariowana misja Wodyńskiego na Ukrainie

Archiwum prywatne
- Wracam do miejsca, gdzie się urodziłem, czyli na Ukrainę - mówi Stanisław Wodyński. Na zdjęciu nad Dniestrem.
- Wracam do miejsca, gdzie się urodziłem, czyli na Ukrainę - mówi Stanisław Wodyński. Na zdjęciu nad Dniestrem. Archiwum prywatne
W moim wieku trzeba robić dobre uczynki. Dla poprawienia swojej sytuacji procesowej na Sądzie Ostatecznym - tłumaczy 69-letni Stanisław Wodyński z Branic. I zaczął swoją prywatną służbę na Wschodzie.

Dobry uczynek rodzi kolejny dobry uczynek. Dwa lata temu przyjaciel Wodyńskiego, też zamiłowany Kresowiak - Stanisław Tomczak z Głubczyc, wymyślił, że podaruje Ukraińcom kopię obrazu Matki Boskiej Hetmańskiej.

Słynny z łask obraz wisiał pierwotnie w kaplicy polowej hetmana Jabłonowskiego, gdy ten ruszał pod Wiedeń. Potem był przechowywany w kościele w Mariampolu. W 1945 roku repatrianci zabrali go do Wrocławia.

Stanisław Tomczak zamówił kopię u malarza, sam zapłacił artyście, a potem zawiózł obraz do cerkwi w Mariampolu, gdzie dziś wspólnie egzystują grekokatolicy i prawosławni. Podarował go parafii. Z wdzięczności parafia zaprosiła fundatora i jego przyjaciela Stanisława Wodyńskiego z Branic na konferencję kapelanów szpitalnych do Mariampola.

Żeby nie jechać z gołymi rękami, zabrali ze sobą trochę szpitalnego sprzętu - wózki inwalidzkie, balkoniki, kule łokciowe. Pomyśleli, że przychodnia w Mariampolu zrobi z tego wypożyczalnię dla potrzebujących. Na miejscu zwiedzili szpitalik w Mariampolu, dziś przekształcony w oddział paliatywny.

Tam Stanisław Wodyński wpadł na pomysł Wschodniej Misji Miłosierdzia, czyli spontanicznej akcji zbierania pomocy medycznej na wyposażanie szpitala na Ukrainie.

- Za pierwszym razem celnicy na granicy nawet nie zwrócili na nas uwagi. Jechaliśmy moim turystycznym volkswagenem camperem, jakoś przemknęliśmy - opowiada pan Stanisław.

W kwietniu tego roku pojechali drugi raz, tym razem z całą ciężarówką używanego sprzętu medycznego z zaprzyjaźnionej kliniki z Niemiec. Trochę leciwe, ale sprawne aparaty usg., cyfrowy przewoźny rentgen i inne wyposażenie.

- Na granicy celnicy zażądali od nas łapówki - opowiada Wodyński. - Tam teraz panuje jakaś atmosfera końca świata, każdy chce coś zagrabić dla siebie. Za Juszczenki bardziej pilnowano łapówkarstwa. Powiedziałem sobie kolejny raz, że nie po to jadę na Ukrainę, żeby ich psuć. Uparłem się i cofnąłem transport do Przemyśla. Złożyliśmy sprzęt w magazynie pożyczonym od Caritasu.

Z domu w Branicach przez skype i internet Wodyński dał znać dyrektorowi szpitalika w Mariampolu, że towar został przed granicą. Niech sobie sam załatwi przewóz. Przeliczył się. Dyrektor szpitala przysłał tylko do Polski "bumagę", dokument zezwalający na wjazd na Ukrainę z darami bez opłat celnych.

Wodyński z trudem wyszukał kolejną ciężarówkę z Przemyśla, bo tam nikt nie kwapi się jechać na Wschód. W czerwcu jeszcze raz ruszył do Mariampola. Akurat trwało piłkarskie Euro.

W Medyce ukraiński celnik obejrzał "bumagę", a potem zaczął wysyłać Wodyńskiego po kolejne zgody, pieczątki, pozwolenia. Upał, żar się leje, Wodyński z krótkich spodenkach biega po całym urzędzie, ale udaje, że nie widzi otwartej do połowy szuflady pod brzuchem ważnego urzędnika. Co chwila jakiś inny petent dyskretnie wrzuca "coś" do szuflady i zaraz znika, załatwiwszy sprawę.

- Ja nie dałem - wyznaje uparty mieszkaniec Branic. W końcu celnik pękł. Zaplombował ciężarówkę i kazał im jechać na odprawę wewnątrz kraju w Brodach. To niedaleko Mariampola. Dyrektor szpitala załatwił, że tam już poszło bez problemów.

Drzewo Piotra, gałąź Bogdana

W Mariampolu, już po zdaniu szpitalnego sprzętu, Wodyński spotkał się ze swoim kuzynem Piotrem z Krakowa. Z Piotrem korespondują od dwóch lat. Na oczy zobaczyli się po raz pierwszy.

- Dwa lata temu przypadkowo trafiłem na jego blog internetowy - opowiada Stanisław Wodyński. - On prowadzi świetną stronę o genealogii rodziny Strzetelskich. Oglądając ją, przypomniałem sobie słowa mojej nieżyjącej już mamy, że miała przed wojną kuzynów - poetów Strzetelskich.

Bez większego wahania Wodyński napisał do Krakowa, że jest chyba kolejną odnogą rodu Strzetelskich i trzeba mu znaleźć odpowiednią gałąź w drzewie genealogicznym. "Kuzyn" Piotr zdziwił się trochę, bo nie miał żadnych Wodyńskich w wykazie, ale grzecznie dopisał nieustaloną Strzetelską, która wyszła za pradziadka Wodyńskiego. Umówili się, że pojadą razem na Ukrainę szukać tam szczegółowych informacji i dowodów na to, że łączy ich ktoś w przeszłości.

- Mieliśmy tylko hipotezy, ale w Mariampolu zobaczyliśmy dowody, że jestem dla Piotra trzeciorzędowym wujkiem - śmieje się Wodyński. - Co więcej, zupełnie niespodziewanie poznałem tam kolejnego kuzyna, Bogdana ze Stanisławowa.

Kuzyn Piotr z Krakowa przed przyjazdem na umówione spotkanie w Mariampolu odwiedził Stanisławów, bo dostał od kogoś namiary na odnogę Strzetelskich, która po wojnie została na Ukrainie. Pojechał do nich i spotkał na miejscu "kuzyna" Bogdana, który też ma hopla na punkcie rodowej genealogii.

Zmarła matka przekazała mu zarys drzewa genealogicznego, wywodzącego jego ród od Ignacego Strzetelskiego juniora, syna Ignacego Franciszka Strzetelskiego, starosty trembowelskiego, który na świat przyszedł osiem pokoleń wstecz w 1761 roku i jest traktowany jako protoplasta rodu.

Na zebranie wszystkich trzech kuzynów Bogdan przywiózł sterty starych rodzinnych fotografii i swoje zapiski genealogiczne. Porównali je z drzewem rysowanym przez Piotra z Krakowa i ustalili, że Ignacy Strzetelski junior dał im wszystkim wspólne pochodzenie.

- Poczuliśmy więzy krwi - śmieje się do tej opowieści Stanisław Wodyński. - Przegadaliśmy w Mariampolu sześć godzin. Bogdan wspaniale mówi po polsku. Opowiadał, że w jego rodzinnym domu matka nakazała, że czwartek zawsze będzie dniem polskim. Wtedy mówili tylko po polsku. Nigdy nie zapomnę, jak na powitanie zawołał: - To wy żyjecie? Byliśmy przekonani, że w 1944 roku zabili was w Pieniakach ukraińscy nacjonaliści. Przez lata was opłakiwaliśmy…

Krzyż dla ciotki Wandy

W Pieniakach faktycznie zginęła ciotka Wanda Wolaninowa, wiosną 1944. Stała w sadzawce obok jedenastoletniej córki Danusi, a Ukraińcy strzelali do nich jak do kaczek. Wcześniej zabili jej męża Michała, kierownika gorzelni w miejscowym majątku.

Wersje o jego śmierci są różne. Jedna mówi, że żywcem wrzucono go do gorzelniczego pieca. W marcu, gdy produkcja jest najbardziej rozkręcona, to bardzo prawdopodobne. W samych Pieniakach to były chyba jedyne polskie ofiary etnicznych czystek, ale w sąsiedniej Hucie Pieniackiej doszło do prawdziwej rzezi.

- Moi rodzice mieszkali wtedy w Złoczowie, sąsiednim miasteczku - opowiada Stanisław Wodyński. - Ojciec był przed wojną administratorem majątku ziemskiego w Pieniakach. Mama była nauczycielką i kierowniczką miejscowej szkoły. Podróżując teraz po Ukrainie, spotykałem jej byłych uczniów. Opowiadali, że czasy szkolne to był najpiękniejszy okres w ich życiu.

Kiedy wybuchła II wojna światowa, małżonkowie Wodyńscy przenieśli się z Pieniak do miasta, bo tam miało być bezpieczniej. Tylko ciotka Wanda została na wsi. Na wieść o jej śmierci Stanisław Wodyński senior zaczął organizować całej rodzinie ucieczkę przed nadchodzących frontem i Armią Czerwoną.

Stanisław Wodyński junior miał wtedy dwa latka. Ojciec załatwił wagon kolejowy, którym dowlekli się do Jarosławia, gdzie minął ich front. Już na początku 1945 roku osiedli w Wadowicach, gdzie ojciec zajął się organizowaniem spółdzielczości wiejskiej i zakładaniem małych sklepów w okolicy. Nowa władza miała mu za złe, że wcześniej mieszkał w pałacu i był administratorem ziemskiej posiadłości. Zmarł w 1953 roku i nie zdążył ani słowa opowiedzieć 10-letniemu synkowi Staszkowi o kresowych korzeniach rodzinnych.

- Mojej mamie Marii Wodyńskiej komunistyczne władze nie pozwoliły na pracę w szkole - wspomina pan Stanisław. - Miała na utrzymaniu troje dzieci. Wysłano ją do mycia podłóg w szpitalu gruźliczym, cztery kilometry od Wadowic. Potem nie uznano jej do emerytury pracy nauczycielki w przedwojennej szkole. Musiała pracować do 75. roku życia. Umarła w wieku 84 lat i do końca nie chciała wspominać o tym, co było tam, na wschodzie.

Stanisław i Maria Wodyńscy spoczywają na cmentarzu w Wadowicach. Ciotce Wandzie Stanisław Wodyński postawił najpierw prosty krzyż w Pienianach. Przed rokiem w miejscowym kościele wmurował tablicę pamiątkową dla pomordowanych.

- Miejscowi się zgodzili - opowiada Wodyński. - Ja tam nigdy nie spotkałem się z objawami niechęci czy wrogości, choć poruszam się po głębokiej prowincji. Ludzie traktują nas jak przybyszów z zamożnego kraju, którzy bardziej mogą im pomoc, niż zaszkodzić. Nikt nie myśli o jakichś politycznych mrzonkach.
Dla polskiej racji stanu

Stanisław Wodyński to postać w Głubczyckiem znana, barwna, choć przez wielu nie akceptowana. Sam najlepiej wie, że narobił sobie wrogów, którzy teraz tępią go na internetowych forach. Najpierw jako działacz Rolniczej Solidarności walczył z nomenklaturą z PGR-ów. Potem podpadł lekarzom, bo jako samorządowiec zaczął im ograniczać możliwość zarabiania w publicznych placówkach.

Teraz jest emerytem i zawiesił na kołku polityczne ambicje. Została mu tylko misja na Ukrainie.
- Jak słonie, które idą umierać w górę rzeki, tak ja wracam do miejsca, gdzie się urodziłem. Szukam swojej tożsamości - przyznaje poważnie.

O swoich podróżach na Wschód potrafi mówić godzinami. Pierwszy raz pojechał na Ukrainę 14 lat temu. Kolega wymyślił, że pojedzie do Dolinian wykopać dzwony ukryte w czasie wojny i potajemnie przewiezie je do Polski. Pojechał z nim, żeby mu na miejscu wybić pomysł z głowy. Dzwonów nie odnaleźli. Skandalu udało się uniknąć.

W wieku 60 lat tylko z żoną wybrał się kajakiem na spływ po Dniestrze. Po kądzieli cała jego rodzina wywodzi się z tamtych okolic. Jeździł tam swoim camperem, nocując czasem pod gołym niebem, nad rzeką.

Wspomina wieczory, kiedy miejscowi przynosili im na obozowisko ser i jajka dla gościny. I inną noc nad Dniestrem, kiedy z mroku wyszło nagle czterech krępych drabów i zaczęli się dopytywać o broń. Podróżował wtedy z przyjacielem. Podejrzane typki, widząc dwóch starszych mężczyzn w ustronnym miejscu wzięli ich za… pederastów. I ze zrozumieniem zostawili w spokoju.

Kolejnym razem wdrapał się na najwyższy szczyt Ukrainy Howerlę, żeby sobie zrobić zdjęcie z polską flagą. Używa go dziś jako awatara na forach w internecie. Bo z każdej podróży na swojej stronie zamieszcza relacje, fotografie, filmy. Choćby ten z 92-letnią babcią, która na widok turystów z Polski zaczęła im śpiewać polską piosenkę zapamiętaną jeszcze w szkole.

- Mam poczucie służby na Kresach - opowiada. - Robię to dla polskiej racji stanu. Żeby Polska nie odeszła stamtąd razem z tymi, co teraz umierają, i z walącymi się zabytkami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska