Życie musi być coś warte

Małgorzata Kroczyńska
Małgorzata Kroczyńska
Miałam szczęście, że spotkałam ludzi, których dziwnie poruszyłam, którzy mnie pchali do przodu. To bodajże największy dar Boży, jaki jest mi dany - mówi prof. Dorota Simonides. - Korzystam z niego do dziś.

Jej domem rodzinnym był familok, jeden z wielu na górniczym osiedlu w Nikiszowcu pod Katowicami. - To było takie dzisiejsze blokowisko, ale tylko, jeśli chodzi o budowę, a nie o więzi między ludźmi - wspomina pani profesor. - Bo u nas nie było mowy o żadnej anonimowości, nikt nie mógł być sam. Jeśli na III piętrze mieszkał starszy człowiek, to wiadomo było, że moi bracia mu węgiel noszą.
Sześć wieków niemieckiego, potem pruskiego drylu pozostawiło głęboki ślad w psychice Ślązaków. Według prof. Simonides to właśnie pokręconej historii Ślązacy zawdzięczają swoje umiłowanie ładu i porządku, szacunek dla starszych, etos pracy, odpowiedzialność za rodzinę.
- Starsze rodzeństwo musiało opiekować się młodszym, to na Śląsku było normą - wspomina. - Trzeba było myć, kąpać, sprzątać, prać... Ojciec pracował w kopalni, mama chodziła po weselach, dorabiać. Byłam przyzwyczajona do tego, że mam mnóstwo obowiązków.

To poczucie odpowiedzialności miało też swoją cenę. Zamykało śląskim dzieciom drogę do kształcenia. Dorota pierwsza w rodzinie złamała tradycję. Podjęła prawdziwą walkę z wujkami, ciotkami, z rodzicami, którzy nie chcieli słyszeć, że ich córka zamierza wyjechać z domu, żeby się uczyć. A ona, za namową swoich nauczycieli, najpierw nieśmiało zaczęła myśleć o maturze. W opolskim liceum spotkała jednak kogoś, kto znów postanowił "pchnąć ją do przodu". Dyrektorka szkoły, też Ślązaczka, wzięła sprawy w swoje ręce. Powiedziała swojej uczennicy: ty pójdziesz na studia. Sama wybrała uczelnię - Uniwersytet Jagielloński. Dla dziewczyny z familoków to był inny świat. Nigdy wcześniej nawet nie marzyła, że jej nauczycielami będą tak znakomici profesorowie jak Pigoń, Kleiner, Wyka. Była szczęśliwa, oszołomiona i...dręczyły ją wyrzuty sumienia.
- W domu miałam tyle obowiązków, a tu mogłam się tylko uczyć, a uczenie się to była przyjemność - tłumaczy dziś prof. Simonides.
- Miałam takie wyrzuty sumienia wobec rodziny, że w soboty i w niedziele jeździłam do domu, i czyściłam okna, sprzątałam, pomagałam, a ze skromnego stypendium oszczędzałam mamie na płaszcz. I nie wierzyłam w swoje szczęście.
A ono już jej nie opuszczało. Szybko pięła się po kolejnych szczeblach naukowej kariery. Na opolskiej uczelni była pierwszą kobietą z doktoratem, potem pierwszym profesorem w spódnicy, szefem instytutu.

Jej największym szczęściem jest mąż. Poznali się jeszcze w liceum. Są razem od 48 lat. Mają dwoje dzieci, czworo wnucząt.
- Mam w rodzinie bardzo wielkie wsparcie - przyznaje. - Piątą kadencję jestem senatorem, ale nigdy nie podejmowałam tej decyzji sama. Zawsze najpierw robiłam naradę rodzinną. Wsparcie rodziny jest ogromnie pomocne i daje mi energię. Bo kiedy wracam do domu to wiem, że nie zastanę w nim kogoś, kto mi robi wyrzuty, ale jest ktoś, z kim mogę się podzielić, tym, co się wydarzyło.
Ma też świadomość, że wiele w swoim życiu, a zwłaszcza stopnie naukowe osiągała jednak kosztem rodziny. Codziennie musiała dokonywać wyboru, co jest ważniejsze - czy odwołać wykład ze studentami, czy zostawić chorą córkę pod opieką pani Róży. To było ciągłe rozdarcie. Dzieci wcześnie musiały przejąć część domowych obowiązków. Wszystko minęło, kiedy córka i syn już się usamodzielnili, zaczęli żyć na własny rachunek. Dziś ich mama wie, że są z niej dumni.
Jak każda babcia uwielbia swoje wnuki.
I chętnie się od nich uczy.
- Wnuczka nauczyła mnie, jak wysłać esemesa, wnuk uczy mnie obsługi komputera, pokazuje nowe programy - wylicza prof. Simonides. - Lepiej ode mnie mówią po angielsku i mnie poprawiają. Bardzo fajne jest to moje życie rodzinne.Często wraca myślami do dni, kiedy wydawało jej się, że już trzeba będzie pożegnać się z rodziną. Dzieci wtedy były jeszcze małe. Ona miała 33 lata. To był początek lat 60. Nowotwór złośliwy mózgu dla wielu oznaczał wyrok. Nawet po udanej operacji przez kolejny rok nie opuszczała jej myśl o śmierci. W szpitalu zaczęła pisać pamiętnik, w nim żegnała się z życiem.
- Powtarzałam sobie wtedy, że jeśli przeżyję, to świadomie wykorzystam każdy następny dzień, będę wspaniała, dobra dla wszystkich - uśmiecha się na wspomnienie tamtych postanowień - Tyle sobie naobiecywałam, że to było nierealne.
Dzisiaj mówi, że po tamtym doświadczeniu nie boi się już niczego, no, może poza...myszą.
Nie rozumie ludzi, którzy chcieliby znać przyszłość, wiedzieć z góry, co ich w życiu czeka. Ona cieszy się, że nie ma możliwości, by "zajrzeć za tę kurtynę". Dzięki temu życie może ją wciąż zaskakiwać. Nie zawsze miło. Ale ona ma swój sposób na kłopoty. Po prostu od razu "bierze byka za rogi". Tak było podczas powodzi tysiąclecia. Zalało jej mieszkanie, więc przeniosła się do biura senatorskiego i wydzwaniała po całej Europie, żeby pomogła jej Opolszczyźnie.
Takim zaskoczeniem wiele lat temu była też polityka, a raczej świadomość, że stała się jej udziałem. Bo interesowała się nią zawsze. Z konieczności. Jako folklorystka jeździła ze studentami w teren. Zbierała pieśni, baśnie, słuchała opowieści o zwyczajach i obrzędach. Prości ludzie, których wówczas spotykała, zaczynali jednak rozmowę od własnych codziennych problemów. Opowiadali, że miejscowy lekarz niedobry, że w sklepie nie ma margaryny, że za zmianę klasyfikacji gruntu trzeba dać łapówkę... Studenci słuchali tych ludzkich skarg razem z panią profesor, a ona uznała, że skoro ktoś powierza jej swoje problemy, musi zareagować. Nie była w partii, ale zaczęła wydzwaniać do partyjnych bonzów. I oni, o dziwo, reagowali.
- I stało się tak, że jako profesor miałam własną katedrę, a oprócz tego własne biuro interwencji - opowiada. - Pochłonęła mnie ta społeczna działalność. To zdecydowało, że weszłam do parlamentu.

Do Sejmu wystartowała z listy Stronnictwa Demokratycznego, ale długo w nim miejsca nie zagrzała. Będąc posłem z ramienia SD, zaczęła działać w "Solidarności". Uwierzyła, że to prawdziwy ruch odnowy moralnej i droga ku wolności. Solidarność też jej zaufała. Dała nawet osobistą ochronę. Rok temu jej byli ochroniarze z tamtych lat, rozrzuceni po świecie, zjechali do Opola, żeby założyć stowarzyszenie "Solidarni Śląska Opolskiego" i w jego ramach organizować doroczny turniej wiedzy o Śląsku. Dla zwycięzcy ufundowali stypendium im. Doroty Simonides.
W roku 1982 ich patronka po raz pierwszy musiała wybierać między polityką i etyką. Postąpiła zgodnie z własnym sumieniem, zagłosowała przeciwko delegalizacji Solidarności. Za karę natychmiast usunięto ją z klubu parlamentarnego. Oddała legitymację, ale posłuchała życzliwych i mandatu posła się nie zrzekła. Dzięki temu mogła pomagać ludziom, na przykład obecnemu marszałkowi Jałowieckiemu, który aresztowany za Solidarność, dzięki jej staraniom, wyszedł z więzienia.
Senator Simonides powtarza, że w polityce zawsze kieruje się własną hierarchią wartości, w której na pierwszym miejscu jest zwykła ludzka przyzwoitość. Żeby ją zachować trzeba czasem podejmować trudne decyzje. Rezygnować z osobistych ambicji. Ostatnio taką decyzję musiała podjąć dwa tygodnie temu. Prezydium Senatu nominowało ją do Konwentu Europy. Zgodziła się.
- I wtedy się dowiedziałam, że prof. Wittbrot, wbrew temu, co sądziłam, wcale nie wycofał swojej kandydatury, więc uznałam, że on był pierwszy i jemu ten honor się należy, nawet jeśli prezydium myśli
inaczej. Dlatego wycofałam swoją zgodę - uzasadnia - I nie żałuję, uważam, że tak należało zrobić.

Od 10 lat jako wiceprezydent Komitetu Praw człowieka i Mniejszości Narodowych w Europie przy OBWE walczy o prawa mniejszości. Była u Kurdów i u Czeczenów, u Węgrów i Słowaków, odwiedzała Polaków rozsianych po świecie. Z ramienia Senatu była odpowiedzialna zwłaszcza za losy Polaków w Niemczech. Choć sama przeżyła wojnę, zaangażowała się w niełatwy proces pojednania polsko-niemieckiego. Dlaczego?
- Gdybym mieszkała w Przemyślu z równie wielką gorliwością pracowałabym nad pojednaniem polsko-ukraińskim - argumentuje. - Bo uważam, że człowiek, który hoduje w sobie nienawiść jest zgorzkniały, sfrustrowany, karłowacieje. A trzeba patrzeć w przyszłość. Iść dalej.

I trzeba marzyć. Profesor Simonides marzy. O Polsce w Unii, do której próbuje przekonać nieprzekonanych. I marzy o Opolszczyźnie. Żeby była dostatnia, zadbana, i żeby miała dobre, należne jej miejsce w Polsce, żeby prysły głupie mity, z którymi wciąż musi walczyć w Warszawie, kiedy przychodzi jej odpowiadać na pytania, czy u nas ulice mają jeszcze polskie nazwy. Patriotyzm lokalny to nie jest jej zdaniem tylko patetyczny, pusty zwrot. To duma z własnego regionu. Bo on dla niej - Ślązaczki z Górnego Śląska jest już własny tak bardzo, że o potrzebie jego samodzielności przekonuje nawet własną siostrę i brata, mieszkających w Katowicach. Tłumaczy, że gdybyśmy byli dziś cząstką województwa śląskiego, z jego kłopotami, bylibyśmy na marginesie, tak jak Bielsko czy Częstochowa.
- Dlatego drażni mnie każdy, kto własne gniazdo kala, bo uważam, że owszem, my powinniśmy znać prawdę, powiedzieć sobie wiele, ale nie po to, żeby niszczyć, tylko żeby budować. Dla utrzymania regionu trzeba wznieść się ponad partyjne interesy.
Wierzy, że będzie jej dane spełnić wszystkie marzenia.
- Chcę jeszcze bardzo dużo zrobić, a geny mam po mojej mamie - uzasadnia. - Mama zmarła mając 97 lat i przed śmiercią pytała mnie jeszcze, czy budżet przyjęliśmy.
Ma takie motto: Czyń tak, jakbyś jutro miał umrzeć, ale z drugiej strony pamiętaj, że masz przed sobą mnóstwo życia, patrz w przyszłość. Żyje według tej zasady. Kalendarz ma zapełniony planami. Jutro jedzie do Warszawy, w kwietniu do Sztokholmu, w lipcu do Szczecina...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska