Życie z chorobą. Jeden z ostatnich wywiadów Krzysztofa Kolbergera

fot. wikipedia
fot. wikipedia
Zmarł w nocy z czwartku na piątek. W sierpniu obchodziłby 61. urodziny. Dał się poznać jako odtwórca wielu ról filmowych i teatralnych, a także reżyser. Ujmował głosem, wyglądem, uśmiechem. Ceniliśmy go za odwagę, za determinację, z jaką walczył z rakiem.

Rozmowa, którą przeprowadziłam z Krzysztofem Kolbergerem w kwietniu 2009 r., (poniżej skrót), kończy się jego kwestią. Znakomity aktor wyraża nadzieję, że z czytelnikami nto spotka się jeszcze nie raz, by przekazać to, co go cieszy, smuci i co może stać się dla nas lekcją.

Ostatnia lekcja z jego udziałem właśnie trwa. Jej przesłanie? Postrzegać życie jako najwyższe dobro i nawet najokrutniejszej choroby nie traktować jako wyroku. Zachowując to przekonanie, Krzysztof Kolberger własne życie przedłużył o 20 lat.

- Poniekąd na własne życzenie jest pan kojarzony z chorobą. Czy to pana nie niepokoi, nie denerwuje? Nie chciałby pan czasem od tego uciec?
- Mam nadzieję, że jestem postrzegany nie tylko jako chory, ale także jako aktor, jako ktoś, kto wciąż aktywnie uczestniczy w życiu.

- Swoje dolegliwości nazywa pan po imieniu. To rzadka postawa w naszej kulturze. Niechętnie wymieniamy nawet słowo "rak".
- Boimy się kontaktu z rakiem, tak jak wielu innych rzeczy, choćby mówienia o śmierci. To naturalne i przyznaję, że w okresie przedświątecznym sam też wolałbym rozmawiać o czymś przyjemniejszym. Walczę już 19 lat, bywały różne okresy, ostatnie lata przyniosły nasilenie choroby. To była rzadkość, kiedy po raz pierwszy zdecydowałem się o niej mówić. Teraz coraz więcej osób nie ukrywa, że choruje, choćby zmarły niedawno prof. Religa. Mam nadzieję, że wpływa to pozytywnie na innych chorych.

- Odebrał pan sygnały, które to potwierdzają?
- Oczywiście, w przeciwnym razie moje mówienie nie miałoby sensu. Po publicznym wystąpieniu zgłaszano mi, że innym pomogłem, że zachęciłem do podjęcia walki. Nawołuję, żeby wcześnie reagować, zadbać o profilaktykę, nie czekając na przypadkowe odkrycie choroby, kiedy często jest już za późno. Z rakiem naprawdę można żyć, a każdy rok życia daje szansę, że medycyna wymyśli skuteczne sposoby leczenia. Tak zresztą się dzieje. Otrzymałem wiadomość, że pojawiło się kilka nowych leków. Warto walczyć, bo nadejdzie moment, kiedy rak przestanie być wyrokiem.

- Niektórzy wątpią, że życie od szpitala do szpitala, od operacji do operacji na dłuższą metę ma sens.
- Odpowiem jednym słowem: ma. I niech każdy podłoży pod to słowo, co chce. Mimo choroby, można aktywnie żyć, czuć się potrzebnym.

- Nie kusiło pana, by darować sobie kolejny zabieg, dietę i inne restrykcyjne ograniczenia?
- Nie wolno mi tego zrobić nie tylko ze względu na siebie, ale i innych, którym staram się dać nadzieję. Jeśli się poddam, istnieje obawa, że inni też to zrobią. Poza tym - nikt nam nie obiecywał dobrego i łatwego życia. A to, czy jest bardzo trudno, jest rzeczą względną, zależną od tego, jak się do sprawy podchodzi. Psychiczne nastawienie jest ogromnie ważne.

- Krzysztof Kolberger przed chorobą i w trakcie to dwie różne osoby?
- Nie. Te same, o innym doświadczeniu.

- Skąd czerpie pan siłę?
- Z apetytu na życie. Z przekonania, że ktoś na mnie liczy i że są ludzie, którzy mnie wspierają. To wszystko powoduje, że sił i nadziei nie tracę.

- Czy aktorstwo może mieć znaczenie terapeutyczne? Czy pozwala na czas wcielenia się w inną postać odpocząć od swoich problemów?
- To zjawisko dotyczy nie tylko aktorów. Także widzów, którzy podczas spektaklu przenoszą się w inny świat. Każda praca, każde zajęcie pozwala zapomnieć o codzienności, odwrócić uwagę od tego, co boli. Tak, działa terapeutycznie.

- W pana aktorskiej karierze był okres bohaterów romantycznych, potem pojawiły się czarne charaktery, a ostatnio wcielał się pan w postaci księży. Począwszy od filmu o księdzu Popiełuszce.
- Ksiądz Jerzy to jedyny przyszły święty, z którym miałem zaszczyt być na ty. Co prawda nie należałem do najbliższego kręgu jego przyjaciół, ale kilka razy mieliśmy okazję spotkać się w Muzeum Archidiecezjalnym czy w kościele na Żoliborzu, gdzie podczas nabożeństwa recytowałem wiersze. Kilka razy gościłem w jego mieszkaniu. Zachowałem obraz duchownego - patrioty i społecznika, osoby niezwykle uduchowionej.

- W "Katyniu" Wajdy zagrał pan księdza, który jako pierwszy zobaczył szczątki pomordowanych polskich oficerów...
- Miałem okazję obejrzeć dokumentalne zdjęcia pierwszej mszy polowej, którą odprawił kanonik Jasiński nad ciałami pomordowanych, więc widziałem, jak wyglądał, jak się zachowywał, jak nosił okulary. To pomogło mi w zbudowaniu postaci. Reszta była już sprawą scenariusza, spotkania z panem Andrzejem Wajdą, a także mojej własnej świadomości i wyobraźni.

- "Mniejsze zło", ekranizacja powieści Janusza Andermana, dokonana przez Morgensterna, jeszcze nie weszła na ekrany.
- Janusz Morgenstern zapytał: "Zagrałbyś u mnie? Z tym, że jest to rola księdza...". Odpowiedziałem: "Zawsze". To przecież pod jego okiem zagrałem swoją pierwszą rolę filmową. Zwrócił mi wtedy uwagę, zresztą bardzo cenną: "Nie graj, ale bądź". Do dzisiaj ją stosuję.

- Czytanie testamentu Jana Pawła II uważa pan za najważniejszą rolę w życiu. Wyjątkowość tego tekstu jest bezdyskusyjna, ale aktorsko niewiele tu było do wygrania.
- Proszę pamiętać, że dzięki telewizji oglądało mnie kilka milionów ludzi i że wielu z nich do dzisiaj papieski testament kojarzy z moją osobą. Jestem dumny, że mnie to spotkało.

- Choć nagranie odbywało się w niełatwych okolicznościach...
- Na dachu jednego z budynków otaczających Watykan. Nad nami krążyły helikoptery patrolujące teren, ponieważ następnego dnia miał się odbyć pogrzeb z udziałem koronowanych głów, premierów i prezydentów. Nie były to warunki do skupienia i musiałem się bardzo zmobilizować, żeby dwudziestoparuminutowy tekst, który otrzymałem niedługo przedtem, przeczytać na żywo, bez pomyłek. Jego waga i sytuacja sprawiły, że odbyło się jednak bez żadnej wpadki. Fragmenty po łacinie skonsultowałem z jednym z biskupów, bo, jak się okazało, nie wszyscy księża znają ten język.

- Postrzega się pana jako człowieka eleganckiego, o nienagannych manierach, co koresponduje z faktem, że w latach 90. założył pan firmę odzieżową.
- To była kwestia przypadku. Spotkały się trzy osoby, z których jedna chciała zainwestować pieniądze, druga - zająć się projektowaniem, a trzecia, czyli ja - stworzyć firmę, która pozwoli wesprzeć finansowo przedsięwzięcia artystyczne. Nie mam nic wspólnego z modą - dałem tylko przyzwolenie na posłużenie się moim nazwiskiem i zadbałem o nadanie sprawie rozgłosu. W ciągu kilku sezonów zorganizowałem dwa pokazy z udziałem różnych osobistości, które stały się okazją do zorganizowania akcji charytatywnej na rzecz fundacji księżnej Yorku, Sarah Ferguson. Tak więc miało to szerszy wymiar. Niestety, wycofał się człowiek od pieniędzy i wszystko się skończyło.

- Podobno gotuje panu córka?
- Od czasu do czasu, z różnych okazji. Z tym, że wielkiego pola do popisu nie ma, bo jestem na diecie, a Julia cierpi na brak czasu. Kończy reżyserię.

- Z pana namowy wybrała studia?
- Nie, to jej wybór, dokonany nawet w tajemnicy przed rodzicami. Chciała się spełnić o własnych siłach.

- Rozmawialiśmy o życiu z chorobą, o pracy. Jak najskuteczniej pan wypoczywa?
- Sam. Sytuacja ostatnio częściej niż kiedyś zmusza mnie do wypoczynku w pozycji leżącej. Wyjeżdżam w góry, do sanatorium czy domu wczasowego w Krynicy, gdzie zawsze mogę liczyć na wspaniałą opiekę. I, jeszcze chętniej, nad morze, do Gdańska, Gdyni, Sopotu, skąd pochodzę.

- Jaki jest Krzysztof Kolberger, ten, którego nie znamy?
- Jako osoba publiczna nie stanowię żadnej tajemnicy. Oczywiście mam swój krąg przyjaciół, którzy wiedzą o mnie więcej, ale te dwie sfery bardzo skrzętnie rozdzielam. To nie znaczy, że nie odsłaniam się w swoich rolach; w teatrze i w filmie można zobaczyć Krzysztofa Kolbergera, jaki chce się pokazać.

- Wolałabym usłyszeć o tym, który się nie odsłania...
- O, tego pani nie pozna.

- Podobno nie lubi pan wywiadów.
- Nie przepadam za nimi. Nie chcę mówić o sobie wprost, tym bardziej, że kilka razy żałowałem, że się zgodziłem rozmawiać.

- Już na koniec proszę o optymistyczny akcent...
- Mam nadzieję, że będę mógł spotkać się z czytelnikami nto na niejednym spektaklu, za sprawą niejednego filmu i imprezy i przekazywać to, co mnie raduje, co smuci i co może stać się lekcją dla innych.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska