Na pomysł wpadł Artur Ciechociński. Na początku lat 90 nagle odzyskana wolność ekonomiczna wyzwoliła szaloną przedsiębiorczość jednych i obnażyła porażającą bezradność drugich, którzy w nowej rzeczywistości nie potrafili się odnaleźć. Z jednej strony rosły fortuny, z drugiej na ulice zaczęła wychodzić bieda, jakiej do tej pory nie znano. Artur Ciechociński i Ewa Granatowska - jako firma "Rynek Śląski" - organizowali wówczas od trzech lat targi budowlane.
- Znaliśmy właścicieli wielu firm - wspomina Ciechociński, prezes Stowarzyszenia Wigilia dla Samotnych i Bezdomnych. - Chcieli pomóc biednym, ale nie wiedzieli jak, by ta pomoc była skuteczna. Pomyślałem o wigilii dla bezdomnych. Poszliśmy z tym pomysłem do księdza Zygmunta Lubienieckiego. Nasza współpracownica, Beata Cyganiuk, odpowiedziała, że jeśli ktoś się tego podejmie, to tylko on.
Proboszcza od św. Józefa w Opolu Szczepanowiach nie trzeba było namawiać. Tego typu działalność nie była mu obca. W swojej parafii organizował już paczki mikołajowe dla 1800 dzieci, osób samotnych i niepełnosprawnych.
"Rynek Śląski" dał talenty organizacyjne i umiejętność zdobywania pieniędzy. Ksiądz - siłę ducha i niesamowitą zdolność mobilizowania ludzi do czynienia dobra. Z pasji jednych i drugich narodziło się jedno z największych przedsięwzięć charytatywnych w Polsce. Od początku wigilia stała się ukochanym dzieckiem ordynariusza diecezji opolskiej. Co roku abp Alfons Nossol przychodzi dzielić się opłatkiem z najbiedniejszymi. Z dumą opowiada o niej biskupom w Polsce i za granicą.
Próba alpagi
Pierwszą wigilię dla bezdomnych przygotowano w stołówce urzędu wojewódzkiego.
- Wszystko robiliśmy sami - wspomina ks. Lubieniecki.
Do dziś ma przed oczami swego parafianina Ryszarda Winiarza, który przez kilka godzin bił i oprawiał kilkadziesiąt karpi, aż w środku nocy, umazany od stóp do głów krwią, trzasnął z nerwów rybą o ścianę.
Uczestników wieczerzy zbierano z ulic i śmietników. Ksiądz Zygmunt nie zapomni wyprawy na opolski dworzec, gdzie kloszardzi najpierw obrzucili go wyzwiskami, a potem poddali próbie alpagi z gwinta. Bał się, że ktoś go zobaczy, ale łyknął i dopiero wtedy bezdomni przyjęli zaproszenie.
Ksiądz ma podejście do ludzi. Któregoś razu w zacisznym kąciku przyłapał rozochocone towarzystwo. Wódeczka na stole, głośne rozmowy i ogólna wesołość. A tu za chwilę biskup będzie święcić opłatki. - Panowie, nie teraz - pokazał na butelkę. - Po kolacji.
- Jesteś git! - wychrypiał z jeden z biesiadujących.
- Nawet nie wiedziałem, co to znaczy - wspomina ksiądz - ale gdy wódka zniknęła pod stołem, pomyślałem, że to jednak komplement.
Jak ryby pływały
w barszczu
23 grudnia 1994 roku przed stołówką pojawiły się setki biedaków z plastikowymi torbami. Ledwo usiedli, a już po chwili na półmiskach nie było ani śladu potraw.
- Kobiety, dawać pierogi - wołał ks. Lubieniecki, wpadając do kuchni. Okazało się, że wszystko wylądowało w reklamówkach. Pierogi mieszały się ze śledziami, a ryby pływały w... barszczu.
Teraz to się już nie zdarza. Kuchnia przygotowuje tacki z potrawami na wynos. Dla wszystkich są też paczki z żywnością, środkami czystości, a dla dzieci ze słodyczami i zabawkami. W tym roku po raz drugi bogate i pokaźne paczki - ponad 1300 - ufundowała holenderska firma OTTO. Dzięki niej biedni mogą godnie przeżyć święta.
Przychodzą,
bo nie starcza na święta
Z roku na rok wigilia dla biednych gromadzi coraz więcej uczestników. W ostatnią niedzielę przyszło ich ponad tysiąc. Starych i młodych, samotnych i ciągnących za sobą sznureczek dzieci - od nastolatków po ledwo urodzone maleństwa.
- To już są inni ludzie niż na początku - mówi Beata Cyganiuk ze Stowarzyszenie Wigilia dla Samotnych i Bezdomnych. - Coraz więcej jest zubożałych, którzy mają własny dach nad głową, ale pod tym dachem stać ich jedynie na smutne balansowanie na granicy egzystencji.
Z dnia na dzień, od emerytury do emerytury skrupulatnie dzielonej przez trzydzieści dni w miesiącu. Nieraz wypada z tego dzielenia po 7 - 8 złotych na dzień, jak u pani Henryki Bosak, która na wigilię przychodzi od pięciu lat.
- Innej wigilii u mnie nie będzie - mówi 82-letnia staruszka. - Mam tylko nadzieję, że Pan Bóg już niedługo uwolni mnie od tego liczenia.
Obszar biedy i samotności straszliwie się poszerza. Najlepiej wiedzą o tym Siostry Zakonne Notre Dame, które codziennie w południe na Małym Rynku w Opolu wydają gorącą zupę. One też głównie rozdzielają zaproszenia na wigilię. Kiedyś potrzeba było na to kilku dni. W tym roku 750 zaproszeń (resztę rozdzielono między cztery parafie) rozeszło się w kilka godzin. Przez następne dni telefon u św. Józefa rozgrzewał się do czerwoności - z błaganiem o zaproszenie dzwoniło po siedemdziesiąt osób dziennie.
Żadne zaproszenie nigdy się nie zmarnowało. Pewnego razu pojedynczy kartonik zapodział się jednej z sióstr i odnalazł tuż przed wieczerzą. Zakonnica w ostatniej chwili pobiegła na dworzec i sprowadziła mężczyznę, który właśnie wyszedł z więzienia i nie miał co ze sobą zrobić. Czy uwierzył, że Jezus urodził się dla nas wszystkich?
Siostry zakonne wykonują też nieocenioną pracę wychowawczą. Przez całe lata uczyły, jak należy się zachować, rozdawały mydła, przykazywały, że trzeba przyjść schludnie ubranym. Na początku kloszardzi nie mieli o tym pojęcia. Na widok stołów nakrytych śnieżnymi obrusami wycofywali się onieśmieleni i w toalecie na gwałt robili porządek z umorusanymi twarzami i włosami, które od miesięcy nie znały grzebienia. Teraz przychodzą czyści, przyodziani w najlepsze ubrania. Niektórzy na swój sposób eleganccy - jak pewni dwaj dżentelmeni z dworca, którzy do koszul przypinają fantazyjne muchy z papieru. Co roku inne.
Dzięki naukom zakonnic nikt już nie zaczyna posiłku przed opłatkiem, choć pewnie nic nie zmieni faktu, że najbardziej oczekiwanym momentem spotkania - i najtrudniejszym dla ochrony - i tak jest rozdawanie paczek. Wtedy nierzadko padają grube słowa, a garnitury parafian ze służby porządkowej od św. Józefa nieraz doznają poważnego uszczerbku.
Życzę ci przetrwania
Przy opłatku jest jednak tak, jak powinno być. Uroczyście i podniośle. I tylko serce się nieraz księdzu Zygmuntowi kraje, gdy słyszy, jak bezdomny życzy biednemu po prostu przetrwania. Wielu nie mówi nic i tylko, ściskając się nawzajem, płaczą.
Nie byłoby tej wigilii bez pospolitego ruszenia ludzi dobrych serc. Sponsorujących ją firm - których niestety coraz mniej - i indywidualnych ofiarodawców. Szczególnie wzruszają 10-złotowe wpłaty - przysłowiowy "wdowi grosz" - tym bardziej wymowne, że organizatorzy nie zbierają do kasy, tylko pieniądze trzeba przysłać na konto. Musi komuś naprawdę zależeć, by poszedł na pocztę i wypełnił przekaz.
Niezwykłą ofiarność okazują parafianie księdza Lubienieckiego, którzy pomagają przy organizacji wieczerzy, zapewniają siły porządkowe i program artystyczny. Proboszcz jest z nich bardzo dumny.
Niemal od początku wielką pomoc niesie Zespół Szkół Ogólnokształcących i Technicznych im. Gzowskiego. Jego uczniowie organizują w opolskich szkołach zbiórkę zabawek i słodyczy dla dzieci, pakują paczki, przynoszą tony darów spożywczych, pomagają przy obsłudze kolacji. Wszystko za błogosławieństwo przed czekającą ich maturą.
- Życie nie jest sprawiedliwe - mówi ks. Lubieniecki. - Jednym daje wiele, innym nic.
- To my jesteśmy winni, że wy jesteście na tej wigilii - powiedział kiedyś w imieniu tych "na szczycie" abp Nossol. To samooskarżenie wstrząsnęło słuchaczami, ale nie zmieniło rzeczywistości.
- Ludzie pomagają, bo rozumieją kapryśną istotę losu - uważa Artur Ciechociński. - Nie zawsze zasłużony dobrobyt, nie zawsze zawinioną nędzę.
Wszyscy mają świadomość, że ta wigilia pomniejsza ludzką biedę tylko na chwilę.
- Nie wyobrażam sobie jednak, żeby miało jej nie być - mówi ksiądz Lubieniecki. - To coroczny sprawdzian otwartości naszych serc, a dla mnie osobiście to sprawdzian skuteczności mojego kapłaństwa. Ta wigilia weszła nieodwracalnie w klimat Opola. Gdyby jej zabrakło, to nie tylko tysiąc ludzi pozostałby bez pomocy. W atmosferze naszego miasta powstałaby jakaś straszna duchowa pustka.