Zygmunt Miłoszewski: "Nie chcę budować kariery na trupach. Kryminał to nie mój ulubiony gatunek"

Danuta Nowicka
Zygmunt Miłoszewski.
Zygmunt Miłoszewski. Piotr Smoliński
W czwartek TVP pokazała pierwszy odcinek „Prokuratora”, serialu, którego scenariusz jest dziełem braci Miłoszewskich. Tytułowa postać częściowo pokrywa się z wizerunkiem Teodora Szackiego, rodem z kryminalnej trylogii Zygmunta Miłoszewskiego.

Potrafi pan wzbudzić poczucie winy...
Dlaczego?

Dając do zrozumienia, że wymuszam rozmowę.
Po prostu nie ukrywam, że zachęca mnie pani do robienia czegoś, na co nie mam ochoty. Ale OK, taki pani zawód.

Oderwałam pana od pisania?
Nie w tym rzecz. Chodzi o to, że od jakiegoś czasu się powtarzam, mówię w wywiadach to samo, sam siebie nudzę.

Zwykle pracuje pan od listopada do kwietnia...
Staram się. Ale ponieważ tym razem zależy mi, żeby książka ukazała się w maju, będę musiał rozpocząć od zaraz.

Pewno nie usłyszę o czym będzie?
Nigdy nie ukrywam tego, nad czym pracuję. A że potem okazuje się, że powstało coś innego, to już inna sprawa. Wczoraj rozpoczęła się emisja serialu „Prokurator”, jego scenariusz napisałem z bratem Wojciechem; pracujemy razem od kilku lat. Teraz ślęczymy nad książką, którą kiedyś wymyśliliśmy jako serial, a ponieważ stwierdziliśmy, że nikt w Polsce nie zrobi go tak, jak byśmy chcieli, zdecydowaliśmy się na formę literacką. Będzie miała sporo z fantastyki. Obłożyłem się legendami, klechdami i baśniami polskimi i wciąż zastanawiam się, co zrobić, żeby dotrzeć do współczesnego czytelnika. Dzisiaj opowieści o Borutach i kwiatach paproci odbieramy jako literaturę historyczną, a w przeszłości to były rzeczy opowiadane współcześnie. Zastanawiamy się jak przenieść w nasze czasy te wszystkie diabły, wodniki i rusałki.

Skoro o czarach: tę nową rzecz będzie pan tworzył w zasłużonym (wysłużonym) polarze, czy jest to może rekwizyt nieodzowny tylko przy pisaniu kryminałów? Niedawno Katarzyna Bonda mówiła o swoim przywiązaniu do polarowej bluzy. Woli ją naprawiać, niż kupować nową i ryzykować porażkę.
Nie wierzę w rytuały. Potrzebne jest tylko biurko, gniazdko do komputera i święty spokój. Polar też mam, a jakże, a to dlatego, że pracuję w wyziębionych pomieszczeniach, ciepło mnie rozleniwia i irytuje. Nawet na wakacje jeżdżę do Szwecji.

Nie czuje się pan przytłoczony sławą, która pojawiła się ekspresowo? Był czas, gdy chciałam wypożyczyć z biblioteki jakąkolwiek pana książkę, niestety, nie było żadnej. A kiedy indziej oderwałam szatniarkę od lektury „Gniewu”...
Nie przesadzajmy. Sława mnie nie dotyczy. Proszę zwrócić uwagę, że nie występuję w telewizjach śniadaniowych, publicznie nie wyrażam poglądów na każdy temat, nie opowiadam, jak to być ojcem, czy wolę psa czy kota. Udało się, zwłaszcza mojej żonie, uchronić mnie przed otchłanią celebryctwa. Kiedy chcę być miły i skory, by ulegać wszelkim prośbom, ona ostrzega, żebym dał sobie spokój. Cieszę się, że ta moja sława w cudzysłowie ziściła się wśród czytelników, a nie w społeczeństwie jako takim.
Trzynaście tłumaczeń na różne języki, nominacje do prestiżowych francuskich nagród, Paszport Polityki – trudno to wszystko zbagatelizować...
Toteż uważam, że to miłe, ale trzynaście tłumaczeń przede wszystkim dobrze brzmi. Antonia, moja wspaniała tłumaczka na angielski, mówi o zjawisku światowej sławy w Polsce, które polega na tym, że ktoś niby odniósł światową sławę, ale tylko jego rodacy w Polsce o tym wiedzą. Tak trochę jest z tymi tłumaczeniami, tutaj dobrze brzmi, za granicą niewiele znaczy. Rzecz nie w tym, by książka w innym języku się ukazała, lecz by ktoś się nią zainteresował, żeby była czytana, żeby mieć tam czytelników, a nie tylko trzy egzemplarze w zapyziałej księgarni dla dziwactw z Trzeciego Świata. Pod tym względem udało mi się tylko we Francji.

Takie to odległe od postawy artystów, głównie z nazwy, którzy przypisują sobie europejską sławę po wystawie w domu kultury na Ukrainie czy plenerze w Czechach.
Poniekąd to rozumiem w odniesieniu do sztuk wizualnych. W literaturze zewnętrzne oznaki blichtru nie są tak ważne. Jeśli zacznę stylizować się na wielkiego międzynarodowego autora, nie przysporzę sobie wielu czytelników, natomiast jeśli malarz zacznie wymachiwać katalogami zagranicznych wystaw, możliwe, że paru snobów się na to złapie. Sam bym tak robił, żeby nie było wątpliwości.

Powiedział pan przy innej okazji, że chciałby być sławny i bogaty.
Nie słyszałem o artystach, którzy chcieliby być nierozpoznawalni i umrzeć w nędzy.
Wobec tego jest pan na dobrej drodze. Wyjazdy, spotkania zagraniczne to pewno niemałe pieniądze.
He, trochę śmiać mi się chcę, w wielu przypadkach do wyjazdów zagranicznych dopłacam, bo mi na nich zależy. Za zaliczki też nie kupi się domów ani samochodów, bo zwykle zawieramy umowy z małymi wydawnictwami, wyspecjalizowanymi w niszowej literaturze, za jaką uchodzi pisanie po polsku. Żeby dostać się do dużego wydawnictwa, co zakrawa na wyczyn, trzeba włożyć mnóstwo pracy. We Francji nie odmawiałem udziału w żadnej z imprez, co miesiąc tam jeżdżę, uczestniczę w festiwalach, spotykam się z czytelnikami, księgarzami. Jak zwykle, nie ma sukcesu bez zasuwania. Setki spotkań, tysiące maili, wiele godzin spędzonych w samolotach.

Moje zdziwienie wzbudziła wypowiedź, że „pisanie to jedno z najgorszych zajęć. Jestem tak wykończony, „że sprawia mi ból, brzydzę się stawianiem liter”. Liczni koledzy po piórze uważają, że pisanie może stać się sposobem na życie, na wyrażenie siebie samego.
Faktycznie, mam do tego pewien dystans. Staram się zabierać do pisania tak, jakbym szedł do roboty i pilnuję się, żeby ta czynność nie posłużyła za wymówkę, że jestem inny od reszty społeczeństwa. Że mogę chlać, łajdaczyć się i brać narkotyki, bo jest mi to potrzebne do twórczości. Oczywiście jest mnóstwo osób z mojego środowiska, które lubią stylizować się na pisarzy, powoływać na sztukę, na muzę, na natchnienie, na wyrywanie bryły z posad świata. I zazwyczaj bardzo ich lubię, zresztą czytelnicy by w nas kamieniami rzucali, gdybyśmy byli do znudzenia identyczni.

Jeszcze o jednym zaskoczeniu: zrobił pan literacką karierę dzięki eleganckiemu przystojniakowi, prokuratorowi Szackiemu, a teraz nie tylko rezygnuje pan z tej postaci, ale w ogóle i z pisania kryminałów.
To źle czy dobrze?
Ryzykownie.
Nie patrzę na to w ten sposób. Są pisarze, choćby Pierre Lemaitre we Francji, który pisał kryminały, a otrzymał nagrodę Goncourtów za powieść historyczną. Nie ma obowiązku pisania kryminałów do grobowej deski. Tym bardziej że dla czytelnika książka to dwa, trzy wieczory, a dla autora cały rok. Zajmowanie się sceną mordu w przypadku czytelnika trwa pół godziny, dla mnie aż dwa tygodnie. Po prostu nie chcę już tego robić.

Za dużo krwi?
Dokładnie. Nie chcę budować kariery na trupach. Kryminał nigdy nie był moim ulubionym gatunkiem literackim. Nie zgadzam się, by ludzie oczekiwali ode mnie wyłącznie kryminałów. Niech nie będą tacy okrutni.

Zrobił pan coś bardziej okrutnego, eliminując prokuratora Szackiego.
Może jeszcze kiedyś się pojawi. A może nie. Proszę zrozumieć: mam pod tym względem kompletny luz. Dzisiaj pani mówię, że nigdy już nie napiszę kryminału, za dwa tygodnie dojdę do wniosku, że mam na to ochotę. Albo na napisanie powieści obyczajowej z Teodorem Szackim. Albo na wyciskający łzy romans. Na tym polega zaleta mojego położenia, że nie mam szefa i sam decyduję o tym, co robię.

Dziękując za Paszport Polityki, zwrócił się pan do ministerialnych szefów: „Macie państwo tupet, że tu przyszliście”, a samorządowcy z Sandomierza dowiedzieli się, że są głupkami. To się nazywa – nie przebierać w słowach.
Po to one są. Uważam, że i tak byłem wyjątkowo łagodny. Dzisiaj, gdybym był w tej samej sytuacji – myślę o Paszporcie – użyłbym ostrzejszych słów, żeby nikt nie miał wątpliwości, co myślę o władzy i jej stosunku do kultury.
O Leszku Millerze powiedział pan, że ze względu na komunistyczną przeszłość nie zasłużył nawet na to, by zostać woźnym w ministerstwie, Politycy PO i PiS, z którymi niedawno pana łączono, też usłyszeli swoje. Powieści osadza pan w społecznych, ale i politycznych kontekstach.
Wierzę w literaturę zaangażowaną i pisaną po coś, uważam, że jeśli pisarz ma tę możliwość, by mówić do ludzi, a nie tylko przy rodzinnym stole, ma też obowiązek wypowiadania się o świecie, który go otacza. W polskiej literaturze koncentruję uwagę na Prusie, Żeromskim, Reymoncie, na powieściach, które były krytyką społeczną. Uważam, że społeczeństwo, w którym żyjemy nie jest zorganizowane idealnie, więc jeśli wchodzimy w przestrzeń publiczną, mamy obowiązek próbować coś zmienić.

Od lokalizowania fikcyjnych zdarzeń w realnym miejscu i czasie, jak to się dzieje w przypadku trylogii z Teodorem Szackim, do klechd i legend dystans ogromny…
Zastanawiałem się jeszcze przed „Uwikłaniem”, czy wskutek zabiegu polegającego na poprzedzaniu rozdziałów skrótem wiadomości, głównie z kraju, książka się szybko nie zestarzeje, ale po latach stwierdzam, że podjąłem słuszną decyzję. Zdarzenia się oddaliły, dzięki czemu czytanie skrótów to jak lektura starych gazet. Powstał obraz Polski konkretnego czasu.

Podobno Francuzi koncentrują uwagę na wątku mafijnym pana powieści, Brytyjczyków pociąga ironia i czarny humor.
Np. „Uwikłanie” jest zupełnie inaczej czytane za granicą niż w Polsce. Tam zainteresowanie wzbudza przede wszystkim rys historyczny, przeszłość państw zza żelaznej kurtyny; myślę, że to główny powód, dla którego książka jest czytana. W Polsce, ponieważ sprawa jest polityczna, ten wątek trochę zszedł na drugi plan.
Interpretacje przerosły pana oczekiwania?
Nie zastanawiam się nad tym. Kiedy książka się ukazuje, przestaje być własnością autora. Spotykam się ze skrajnymi opiniami. W „Bezcennym” część czytelników doceniła „wspaniałą powieść akcji” – po co tylko, dopowiadali, przynudzanie o sztuce - natomiast inni uważali, że bardzo interesujące są wątki poświęcone sztuce, tylko po co ta cała reszta, ta taniocha, pościgi i strzelaniny? Przyznaję, że sam odcinam się emocjonalnie od powieści już wydanych. Żadnej z nich nie czytam.

Nie delektuje się pan własnym słowem drukowanym?
Wolę poczytać coś, czego jeszcze nie znam. Wyobraża pani sobie stolarza, który zrobił stół, a potem zagląda do czyjejś jadalni, że zobaczyć jak jego mebel funkcjonuje? Dlaczego nie oczekujemy od murarza, że będzie nachodził mieszkańców, by zachwycać się widokiem fugi – „O, pamiętam dokładnie, dwa tygodnie tę fugę kładłem” – a o pisarzu sądzimy, że będzie sięgał na półkę i zachwycał się własnym słowem?

„Robię w branży rozrywkowej” – to było powiedziane żartem?
Przecież pracuję w show-biznesie.

Pisanie a la Olga Tokarczuk lub Szczepan Twardoch Zygmunta Miłoszewskiego już nie pociąga?
Zrozumiałem, że moja wrażliwość jest gdzie indziej. Wychowałem się na Karolu Mayu i Juliuszu Vernie i uczciwiej będzie opierać się na tego rodzaju literaturze, niż snobować się na bardziej wyrobionego, niż jestem.
Można by sądzić, że po bardzo starannym przygotowaniu do pisania – to pana przypadek - w momencie jego rozpoczęcia iskry polecą. Tymczasem okazuje się, że powstało kilka wersji „Gniewu”, trzy zakończenia, bodaj siedem scen końcowych…
Pisanie to długi proces, dużo słów, które trzeba połączyć, niemało wariantów. „Gniew” miał różne zakończenia, rozmaite przesłania moralne.

Na przykład?
Nieważne. Liczy się to, co w książce.

Jaką wersję zakończenia tej rozmowy pan proponuje?
Tym razem jestem zwolniony od podjęcia decyzji. To pani wybór.

No cóż, powiem banalnie: czekam na kolejne książki, a, nie ukrywam, także na następne spotkanie. I dziękuję, że tym razem jednak dał pan się namówić.

Zygmunt Miłoszewski(ur. 1976 w Warszawie) jest powieściopisarzem i publicystą, współautorem scenariuszy filmowych i telewizyjnych. Napisał powieści kryminalne: „Domofon”, „Góry Żmijowe”, „Uwikłanie”, „Ziarno prawdy”, „Gniew”, „Bezcenny” i liczne opowiadania.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska