A wcześniej ile to się człowiek nachodzi, żeby zebrać te puszki porzucone przez piwoszy po przydrożnych rowach. Z Kokota do asfaltu będzie dobre trzy kilometry.
Na Kokocie nie zostało wielu ludzi: Jasiek i jego brat Józek, w błękitnej chatce na dole żyją jeszcze Feliks i Wieśka Gerla, ale teraz na ich drzwiach wisi solidna kłódka, a ze środka tylko pies odpowiada ujadaniem.
Bogaczów umarł, Biedaczów jeszcze żyje
Kokot to nazwa niemiecka, polska to nawet w urzędach się nie przyjęła. Po wojnie tabliczki we wsi powiesili: Kolnowice Kolonia, ale w dowodach osobistych o tym zapomnieli. Kiedy Jasiek wyrabiał sobie nowy, plastikowy dowód, też mu wpisali Kokot w miejscu za-mieszkania.
Za Niemców po drugiej stronie drogi był folwark. Duży dom bogatego bauera, potężne obory, stodoły. A po tej stronie stanęły murowane, nieduże domy z czerwoną dachówką. Mieszkała tu lichota, obrobili swoich kilka hektarów i najmowali się do pracy na polu bogacza.
- Tu był Biedaczów, a tam Bogaczów - śmieje się Jaśko. - I teraz na Bogaczowie już nic nie zostało, a na Biedaczowie jeszcze życie się tli.
W 1945 roku Niemcy z Kokota poszli sobie do Niemiec. Czasem przyjeżdżają jeszcze, fotografują stare domy, oglądają. Na ich miejscu osiedlili się ludzie ze Wschodu. Matka braci Szokalów przyjechała spod Stanisławowa, ojciec z Białorusi, spod Wilkawoli. Poznali się tu, pod Prudnikiem. Jaśko przyszedł na świat w 1953 roku, jako jeden z piątki rodzeństwa.
- Światła nie było, dzieci się robiło. Tak wtedy ludzie u nas mó-wili - śmieje się Jaśko. - W każdym domu była co najmniej piątka, a w niektórych nawet siódemka. Jak wracaliśmy drogą ze szkoły w Kolnowicach, to jakby procesja szła. Wesoło było, wszyscy trzymali się razem.
Chłopcy bandą chodzili po sąsiednich wioskach na zabawy. Do Kolnowic, bo jeszcze świetlica we wsi była. Do Ścinawy, Rudziczki czy Śmicza. Jak zdarzała się bójka, stawali równo jeden przy drugim. Do dziewczyn przychodziła kawalerka z całej okolicy, bo tu krasawice były prima sort. Późną wiosną, wieczorami rozchodzili się po polach na spacery.
- Przeżyło się trochę za młodych lat - Jasiek powspominałby dłu-żej, ale ostatnio pamięć mocno szwankuje. To przez szerszenie. Je-sienią z bratem poszli na grzyby do Prudnickiego Lasu. I nie wia-domo skąd te szerszenie nadleciały, zaczęły kąsać w głowę, a czap-kę miał wtedy kiepską. Spuchł, stracił przytomność. W prudnickim szpitalu go odratowali.
- Jeszcze dziś boli - gładzi się Jasiek po potylicy.
Wszystko przez drogę
W dobrych czasach mieszkało w Kokocie 13 rodzin, setka ludzi, licząc z dzieciskami. Dzieci podrosły, poszły do Prudnika do ogól-niaków i zawodówek. Pożeniły się, powyjeżdżały do miast. Do Kokota nikt nie wracał, po co? Potem wyprowadziło się też kilku starych. Pierwsi wynieśli się Juzby, do Prudnika, gdzie wybudowali nowy dom. To było jakoś za Jaruzelskiego. Michał Wolak postawił chałupę w mieście koło cegielni. Kaprale poszli do Białej, a dzieci rozproszyły się na Śląsku, i w Niemczech. Pudły przenieśli się do Rudziczki. Ostatni wyprowadził się Szwedo. Każdy dzierżawił czy sprzedawał pole, bo chętnych na ziemię nie brakowało, a dom zostawał, bo domu nikt nie chciał. I stoją tak do dziś puste, z białymi firankami w oknach. Kilka z nich powalił huragan, parę rozebrali ludzie. Teraz też słychać, jak stuka jeden taki ze Ścinawy, w ruinach. Rower zostawił w krzakach, zbija młotkiem starą zaprawę i starannie układa poniemieckie cegłówki na pryzmę. Przyda mu się na budowę. Tu i tak one na nic.
I tak jeden po drugim wyciekli ludzie z Kokota. Najstarsi, ci, któ-rzy tu przyszli po wojnie, umarli co do jednego. Tak się jakoś złożyło, że przeważnie latem odchodzili. W Kokocie to najlepsza pora do umierania jest. Po suchej drodze karawan mógł spokojnie podjechać do samej kolonii. Gdyby zmarli w zimie, gdy wiatr z pól co noc nawiewa świeże zaspy, a polnej drogi nie odśnieża żaden pług, byłby kłopot z pochówkiem - wyjaśnia Jaśko Szokal.
Kolonii Kokot zaszkodziła droga. Dla konia w sam raz, ale dla aut kiepska bardzo. Drodze zaś zaszkodziło to, że Kokot leży na granicy dwóch gmin i dwóch powiatów. Z dala od głównych szlaków. Dla 13 rodzin nie opłacało się się kłaść asfaltu na kamienie. A potem, jak ludzi ubywało, to ta nieopłacalność rosła. Znakiem tego dla Kokota nie było ratunku:
- Gdyby była dobra droga, to i ludzie by zostali, a nie zostali, bo nie było drogi - myśli sobie Jasiek Szokal. Wolak, dla przykładu, jak się wyprowadził, to swój dom przekazał na skarb państwa. Przejęła go spółdzielnia rolnicza w Kolnowicach i ulokowała tu kilku swoich członków. Mieszkali jak wczasowicze, najwyżej rok, póki się jakieś lepsze mieszkanie znalazło i zaraz uciekali. Przed rokiem chałupę kupił od spółdzielni Kaziu Majewski z Prudnika. Chciał tu zrobić domek na letnisko, zaczął poważny remont, ale zmarło mu się. Szkoda. Jaśkowi z Kaziem byłoby raźniej.
Najbardziej zadbany jest pierwszy domek, z zielonym siatkowym płotem i sadem owocowym. Kupił go niedrogo od spółdzielni Edward Kosz ze Śmicza. Znał Kokot, bo jego żona stąd pochodzi. Kosz wyprowadził się do Niemiec, ale przyjeżdża do chałupy pod Prudnik dwa razy do roku na kilka tygodni. Szokalowie mają wtedy sąsiada.
I co tu więcej gadać
Przed rokiem przyjechał Heniek Jałowiecki. Przyszedł do domu dawnych kolegów. Poznali się od razu. Heniu jest u lotników w Dęblinie nawigatorem. Wyklepali się po plecach, potem Heniek piwo postawił. Odjechał i znowu wrócił smutek. Poza nim nikt już ze starej "bandy" dobrych kolegów do Kokota nie zagląda.
- Sam bym stąd poszedł, gdybym tylko miał gdzie - żali się Jaśko. Obaj z bratem nie znaleźli sobie żon. Sołtys z Kolnowic śmieje się, że są jak strażnicy Teksasu na tym wygwizdowie. Jaśko praco-wał w Przedsiębiorstwie Transportu Wiejskiego w Prudniku, potem w spółdzielni rolniczej w Kolnowicach i w Gminnej Spółdzielni w Korfantowie. W 1991 roku spółdzielnia się rozpadła, ludzi zwolnili i od tego czasu Szokal nie ma stałej roboty. Żyje z tych puszek, a na wiosnę jeszcze z brzeziny. Chodzą z bratem do lasu, tną gałązki i związują witkowe miotły do zamiatania podwórza. Gospodynie chętnie kupują, bo niedrogo chcą.
- Zasiłek dostaję z pomocy społecznej w Białej. Muszę się tylko do nich zgłaszać co dwa miesiące - opowiada Jaśko. - I z gminy czasem biorą mnie na roboty interwencyjne, żebym mógł trochę dorobić. Sołtys daje mi wtedy coś do sprzątania albo do naprawienia we wsi.
A życie w Kokocie niewiele kosztuje. W domu palą drzewem, wszędzie go pełno. Prądu dużo nie użyją, w telewizor to nawet patrzeć się nie chce. Woda ze studni, czyli darmowa. A do prania to najlepsza deszczówka. Jak zostanie z zasiłku parę złotych na chleb, to Jaśko wsiada na rower i jedzie do sklepu w Ścinawie czy Kolnowicach, bo tak samo daleko i taka sama podła droga. Jak pieniędzy brakuje, najpierw jedzie szukać puszek.
- Ja tu chyba zostanę do końca na tych gruzach - przyznaje Jasiek. Starych drzew się nie przesadza. Zwłaszcza gdy nie ma gdzie.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?